niedziela, 18 grudnia 2016

[21] Nieruchome obrazki


[Poniższą notkę napisałam na bloga Piękni, Bestia i Asperger, prowadzonego przeze mnie i Swietlika w latach 2014-2016. Teraz zamieszczam ją tu, nieco przeredagowaną, ponieważ teksty tego typu (o mnie, pomagające mi uporządkować co nieco w głowie) chcę mieć w jednym miejscu.]


Moja pamięć jest dziwna.

Ponieważ mówienie o tym też jest dziwne (zawsze, gdy wspominałam komuś cokolwiek na ten temat, patrzono na mnie jak na Marsjanina), nie do końca potrafię oddać swoje odczucia słowami. Mimo wszystko ponad rok temu, przed wakacjami, spróbowałam je opisać na kartce i wyszło mi coś takiego:

Często mam wrażenie, że pamiętam wszystko, co w życiu widziałam, pod warunkiem, że miało to postać obrazu widzianego na płaskiej powierzchni. Mam w głowie niewiarygodne ilości takich obrazów, które widziałam na różnych etapach życia, od zamierzchłych czasów przed pójściem do przedszkola po czasy obecne. Ile jest tych obrazów, nie wiem nawet w przybliżeniu, gdyż większości z nich prawdopodobnie nie potrafię przypomnieć sobie intencjonalnie - poszczególne obrazy przypominają mi się najczęściej na zasadzie nagłych skojarzeń.

Jest wśród tych obrazów wszystko: okładki i całe strony książek i czasopism, zdjęcia, szablony stron internetowych sprzed lat, okładki zeszytów z dzieciństwa, strony z podręczników wraz z ilustracjami, plakaty, wizytówki, ulotki... a wszystko to dość szczegółowe, a przynajmniej tak sądzę, gdy widzę, ile zapamiętują inni. Nie pamiętam długich tekstów pisanych, na przykład całych fragmentów książek, słowo w słowo. Pamiętam jednak układy graficzne całych stron, włącznie z rozmiarem, kolorem i wyglądem czcionki, kolorem tła, rozmieszczeniem ilustracji i ich szczegółami, zwłaszcza kolorystycznymi. Jeśli gdzieś przeczytałam o czymś, mogę nie pamiętać zbyt wiele na dany temat, ale przypomnę sobie na zawołanie, gdzie to przeczytałam i jak wyglądała dana strona pod względem graficznym. Jestem pewna, że każdą książkę, którą kiedykolwiek czytałam, potrafiłabym rozpoznać po wyglądzie pojedynczej strony, nawet jeśli od dawna nie pamiętam nic z jej treści.

Przykłady takich (nie)ruchomych obrazków, pierwsze z brzegu:
- obraz z dziewczynką wyciągającą rękę po kubek, który (obraz, nie kubek) wisiał na korytarzu naprzeciw gabinetu neurologa, gdzie zaprowadzono mnie w wieku bodajże siedmiu lat. Osoby neurologa wcale nie pamiętam. Pamiętam za to, że jadąc do niego, czytałam wycięty z czasopisma "Mama, tata, komputer i ja" artykuł o grze "P.A.W.S. Symulator psa". Artykuł miał sześć stron, których wygląd dokładnie umiem odtworzyć, m.in. wiem, że dookoła każdej strony była jasnobrązowa ramka szeroka na ok. 0,5 cm, z wzorkiem w beżowe psie łapy;
- strona notatnika, który dostałam w szpitalu w wieku sześciu lat. Reklamował on lek Mucosolvan. Na każdej stronie, trochę wyżej niż w centrum kartki, znajdował się rysunek płuc, sprawiających z oddali wrażenie niebieskich, ale z bliska składających się z małych, białych kwiatków. Był tam zastosowany efekt bluru;
- kartka, z której uczyłam się tabliczki mnożenia. Była to ostatnia strona okładki zeszytu, a na pierwszej stronie tego zeszytu znajdowała się mrówka z "Dawno temu w trawie". Dokładniej: fioletowa mrówka biegnąca w prawo, na którą padało żółte światło reflektora, jakby mrówka stała na scenie. Tło w dużej mierze było fioletowe. Tabliczka mnożenia została przedstawiona w dwóch rzędach po pięć słupków, białą jaskrawą czcionką.
I tak mogłabym wymieniać i nieudolnie opisywać w nieskończoność.

Ciekawsza prawdopodobnie będzie anegdotka. Gdy chodziłam do gimnazjum, zdarzyło się, że trzeba było napisać zadanie domowe na temat echolokacji. Poszłam wtedy do biblioteki i powiedziałam bibliotekarce mniej więcej: "Poproszę taką jedną książkę... nie pamiętam tytułu, ale coś o zmysłach u zwierząt. Z przodu miała zdjęcie nietoperza na białym tle, a tytuł był czerwoną czcionką, o, takiej wielkości". Kobieta spojrzała na mnie jak na wariata, a następnie przez dziesięć minut upierała się, że na pewno takiej książki w księgozbiorze nie ma. Parę miesięcy później zupełnie niechcący ją znalazłam i wyglądała dokładnie tak, jak mówiłam, choć nie widziałam jej od czasów przedszkola.

Pamiętam też wygląd każdego słowa w języku polskim, które widziałam w życiu, nawet jeśli nie rozumiem jego znaczenia. Przez całe życie nie napisałam z błędem ortograficznym żadnego słowa, które wcześniej choć raz w życiu zobaczyłam, mimo że zupełnie nie myślę (i nie myślałam nigdy) o regułach ortografii. Z tego powodu wygrałam wszystkie konkursy ortograficzne, na jakich byłam, prócz jednego, gdzie pojawiły się nieznane mi słowa, m.in. nazwy gatunków ptaków. Nie robię błędów ortograficznych, ponieważ gdy widzę słowo z błędem, mam podobne odczucie jak wtedy, gdy ze ściany znika coś, co na niej wisiało. Automatycznie kieruję spojrzenie w to miejsce i czuję, że coś nie gra. Pomaga mi to w nauce języków obcych - widząc słowa w obcych językach, też często zapamiętuję ich wygląd, nawet gdy nie wiem, co znaczą.

Dopiero na studiach uświadomiłam sobie, że mam problemy z zapamiętywaniem twarzy i rozpoznawaniem ludzi na podstawie twarzy, ale wydaje mi się, że ich nie mam, dzięki temu, że istnieją fotografie. Bo ja nie pamiętam ludzi w sposób przestrzenny, tzn. nie umiem odtworzyć w głowie czyjejś twarzy w 3D. Twarze, które pamiętam, są "płaskimi" twarzami ze zdjęć.

Dziwi mnie też bardzo, że nie mam w ogóle wspomnień z dzieciństwa związanych z wyglądem ludzi, żadnych, mimo że tak dokładnie pamiętam książki i czasopisma. Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą natomiast wzorów, faktur i innych szczegółów przedmiotów. Jeśli chodzi o ludzi, pamiętam tylko ich wygląd na zdjęciach z danego okresu, czasami wzory na ubraniach, ale bardzo nieliczne, a we wspomnieniach... nie wiem, jak to ująć. Mam tylko świadomość obecności danej osoby obok mnie w danym momencie życia (podobnie zresztą mam w snach), bez żadnych szczegółów na temat jej wyglądu. Kiedy myślę, dajmy na to, "Kto był na moich dziesiątych urodzinach i jak on wyglądał?", w pierwszej kolejności przeglądam w głowie zdjęcia z tychże urodzin i natychmiast znam odpowiedź, natomiast nie pamiętam wyglądu nikogo z urodzin koleżanki z klasy, z których nie mam zdjęć. Inna sprawa, że poczułam się wtedy bardzo źle, śmiertelnie się przeraziłam i zadzwoniłam do mamy, kłamiąc, że boli mnie brzuch, by mnie stamtąd zabrała. Ale to tylko jeden przykład, a z innych imprez, z których nie mam zdjęć, również nie mam wspomnień.

Najlepszym przykładem jest jednak dom mojej babci, w którym często bywałam jako dziecko, a ostatni raz byłam bodajże w wieku dwunastu lat. Wiem, kto tam ze mną bywał, ale nie pamiętam w ogóle twarzy tych osób czy innych szczegółów ich wyglądu. Pamiętam za to, jak wyglądały okładki kilku numerów czasopisma "Rycerz Niepokalanej", które babcia przechowywała w brązowym kuferku w beżowe równoległoboki, cerata na stole czy faktury mebli oglądane z bliska (jestem krótkowidzem, więc siłą rzeczy pamiętam wszystkie faktury mebli z bardzo bliska). Pamiętam też, że fascynowało mnie wydłubywanie puchu z koców, który następnie zwijałam w malutkie kuleczki; kiedy połączyło się puch z dwóch czy trzech koców o różnych kolorach i wzorach, rezultat zawsze był czymś zupełnie nowym, zaskakującym.

W zamian od dziecka mam bardzo duże problemy z orientowaniem się i poruszaniem w przestrzeni. Zapamiętywać drogi, którą idę, po prostu nie umiem, udaje mi się to dopiero wtedy, gdy przejdę tą samą drogą kilkanaście razy, a i później zdarza mi się zgubić. Moja mama mówi, że chodzę jak cielę, najczęściej za kimś. Idąc nową trasą, widzę dookoła mnóstwo "(nie)ruchomych obrazków" (wszystkie te szyldy, znaki, napisy), ale mimo to nie potrafię zapamiętać trasy w ujęciu przestrzennym, dodatkowo ilość owych obrazów sprawia, że trudno mi się skoncentrować. Gdy uczę się nowej trasy, w mojej głowie zostają tylko najbardziej charakterystyczne obrazy w 2D, w określonej kolejności. Wystarczy, że ktoś przemaluje charakterystyczny budynek czy zmienione zostaną szyldy w danej dzielnicy Krakowa, a ja znowu idę przed siebie, ledwo kojarząc, gdzie jestem. Bywa też niedobrze, gdy zaczynam iść z innego punktu danej trasy niż zwykle, zmienia się pora roku albo mam wrócić tą samą drogą, którą przyszłam.

Byłam w głębokim szoku, gdy mój były facet uświadomił mi, że do dworca autobusowego w mieście, w którym studiowałam przez cztery lata, można dojść o wiele krótszą i łatwiejszą trasą, niż wybierana zwykle przeze mnie. Niestety, jego pomoc na niewiele się zdała, gdyż trasę, którą mi pokazał, zapomniałam w tym samym momencie, w którym ją przebyłam.

Każdy wyjazd w nowe miejsce to dla mnie przeżycie na miarę wyprawy do Nowej Zelandii, poprzedzone długim wertowaniem stron internetowych, ze szczególnym uwzględnieniem map Google. Drukuję mapy, rysuję mapy i wypytuję ludzi po drodze, a i tak dojście w nowe miejsce zajmuje mi zwykle trzy razy więcej czasu niż innym ludziom i nie obywa się bez przygód. Od ponad roku mam smartfona z GPS-em i jest to jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się w życiu przydarzyła.

Z całego serca chciałabym stanąć przed twórcami wszystkich tych nowoczesnych technologii, takich jak smartfony z GPS-em i mapy Google, żeby móc paść im do stóp i zaśpiewać hymn dziękczynny. Osobna pieśń należy się twórcom Facebooka za stworzenie miejsca, gdzie po wstukaniu imion i nazwisk większości osób z mojego pokolenia można pooglądać ich twarze na zdjęciach. Przede wszystkim zaś podziękować powinnam twórcom fotografii, gdyż prawdopodobnie to dzięki niej przez całe życie jakoś sobie radzę i stwarzam jako takie pozory normalności. Fotografuję, co tylko mogę: ludzi, miejsca, drogę. Inni - jak Świetlik czy mój kuzyn - robią to, żeby wyrazić siebie. Ja fotografuję przede wszystkim dlatego, żeby mieć jako takie poczucie bezpieczeństwa. A także po to, by pamiętać.

Są jednak dni, gdy jest mi nieskończenie wstyd za siebie. Na przykład, gdy po pięciu latach studiów zachodzę do wydziałowej piwnicy zamiast do biblioteki.




niedziela, 11 grudnia 2016

[20] O tym, jak chciałam zostać psem, ale zostałam szkolnym pośmiewiskiem (cz. I)


Dawno, dawno temu zdarzył się w moim życiu okres, kiedy najbardziej na świecie chciałam być psem.

Wszystko zaczęło się od tego, że w "Świerszczyku" pojawiła się rubryka na temat ras psów. Była to maleńka rubryka, składająca się z nagłówka z nazwą prezentowanej rasy (białe litery na czerwonym tle), jej krótkiego opisu (drobna czcionka na jasnożółtym tle) i ilustracji. Obok ilustracji znajdował się numer informujący, który raz rubryka się ukazuje, a ukazywała się - jak i "Świerszczyk" - co dwa tygodnie. Czasem prezentowano jedną rasę, czasem dwie. Każdy odcinek tej rubryki wycinałam i przechowywałam razem z poprzednimi w jednym miejscu. Mogłam mieć wtedy około pięciu lat, może trochę mniej. Nie było mowy, by przegapić nowy numer "Świerszczyka", chyba tylko raz czy dwa przegapiłam numer.

Później zaczęło mnie interesować wszystko, co związane z psami. W tamtych czasach o Internecie nawet nie było jeszcze słychać, a przynajmniej nie w moim małym światku. Szukałam więc informacji w książkach i czasopismach. W 1998 roku pojawił się "Przyjaciel Pies", miesięcznik w całości poświęcony psom. Pierwszy jego numer zobaczyłam w jakimś sklepie w pobliskim mieście. Na okładce były dwa briardy: dorosły pies i szczenię, a w środku... całe mnóstwo zdjęć, kilkustronicowe opisy ras i kilka innych stałych rubryk, na przykład o wychowaniu czy zdrowiu psa. Oczywiście, z zakupów wróciłam z czasopismem, które dość szybko podzieliłam na czynniki pierwsze, wycinając interesujące mnie rubryki. Od tej pory należało już tylko co miesiąc pilnować, kiedy pojawi się kolejny numer, i tym sposobem w segregatorze w modne wówczas dalmatyńczyki powstała przemyślana i nieustannie porządkowana "Księga Psów".

Jednocześnie kolekcjonowałam maskotki psów i tanie, porcelanowe figurki sprzedawane na odpustach. Każdemu pieskowi ze swojej kolekcji nadawałam imię, które dostawał raz na zawsze, a niektóre miały też dane raz na zawsze cechy charakteru. Uwielbiałam bawić się, odgrywając scenki pomiędzy psami, które potrafiły mówić i przeżywały rozmaite przygody (zwykle zaczerpnięte z "Wieczorynki" i innych kreskówek). W podobny sposób bawiłam się wycinkami z czasopism przedstawiającymi zwierzęta. Byłam w tym całkowicie samowystarczalna, nikt nie musiał organizować mi zabawy. Dużo czasu zajmowało mi też porządkowanie wycinków. Gdy dostałam komputer, utworzyłam plik z alfabetycznym spisem wszystkich ras, które znałam. Większość moich marzeń koncentrowała się wokół psów: książka o rasach psów reklamowana w "Przyjacielu Psie", kalendarz z ulubioną rasą, encyklopedia Larousse'a "Pies", z powodu której uwielbiałam jeździć do ciotki... No i własny pies - to chyba oczywiste. Każdego roku prosiłam w liście do Świętego Mikołaja o psa, ale pod choinką nieodmiennie znajdowałam maskotki i chodzące psy na baterie. W pewnym momencie zaczęłam podejrzewać, że Mikołaj jest po prostu tępy, i precyzować w nawiasie, że pies ma być prawdziwy. Na wszelki wypadek dodawałam jeszcze po kilka wykrzykników.

Oprócz ras psów, ich wychowywania i dbania o nie, szczególnie interesowały mnie informacje na temat mowy ciała psa. Myślęże zachowanie psów było dla mnie czytelne i zrozumiałe, w przeciwieństwie do tego, czego chcieli ode mnie inni ludzie. W domu często bawiłam się w psa, kiedy odczuwałam silne emocje. Pies, którego udawałam, szczekał, warczał, piszczał, wchodził pod biurko, turlał się, wskakiwał na łóżko. W jakiś sposób pomagało mi to, dlatego bycie psem wydawało mi się czymś cudownym. Kiedy dostałam książkę "Mowa zwierząt" Stephena Harta, zainteresowały mnie też sposoby porozumiewania się innych zwierząt.

Niestety, czasopism dla dzieci, które tłumaczyłyby w szczegółach zachowania ludzi i uczyłyby je przewidywać, nie było. Znane mi opowiadania i książki, których głównymi bohaterami były dzieci, opisywały różne sytuacje, ale nie wyjaśniały ich, nie podawały wiedzy wprost jak czasopisma o zwierzętach. Może z wyjątkiem książek dotyczących zasad dobrego wychowania. Wiedziałam więc, że nie powinno się siorbać przy stole, rozpychać się w kolejce czy zwlekać miesiącami z oddaniem książek do biblioteki, ale to nie pomogło mi, gdy znalazłam się w buszu zwanym szkołą podstawową. Inne dzieci beztrosko łamały zasady opisywane w książkach, a niepisane reguły, które obowiązywały naprawdę, były dla mnie czarną magią. Jak zresztą wszystko, czego nie opisywały książki i nie pokazywały ilustracje.

Kiedy przebywałam na wakacjach lub w szpitalu, potrafiłam bez większych problemów zawierać nowe znajomości. Podchodziłam do dzieci bawiących się na przykład w piaskownicy, przedstawiałam się i proponowałam wspólną zabawę. Zazwyczaj to wystarczało. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zachowywałam się tak samo w pierwszych dniach szkoły podstawowej. Być może dlatego, że te dni były dla mnie szokiem. Huk, jaki następował po każdym dzwonku na przerwę, nie przypominał niczego, co znałam. Nienawidziłam, gdy ktoś na mnie wpadał, i bałam się upadków. Wszyscy biegali dookoła bez widocznego celu, a ja całą uwagę koncentrowałam na tym, by przetrwać przerwę i nie zostać stratowana ani popchnięta. Możliwe też, że długotrwałe zainteresowanie psami w jakiś sposób zmieniło mnie. 

Tak czy siak, bardzo chciałam poznać starsze koleżanki, gdyż dziewczyny ze starszych klas wydawały mi się spokojne i "bezpieczne". Stały w niewielkich grupkach i rozmawiały zamiast tratować innych, w przeciwieństwie do moich rówieśników. Zaczęłam do nich podbiegać, udając psa, to znaczy trącałam je ręką niczym łapą i przyjaźnie szczekałam. Wydawało mi się, że każdy powinien rozumieć zachowanie psa i że to taki fajny, wesoły sposób na rozpoczęcie znajomości. Było to jednak najgorsze, co mogłam zrobić. Co mądrzejsi po prostu zignorowali moje dziwne zachowanie, ale znalazły się osoby, które zignorować nie zamierzały.

Już kilka dni później kojarzyło mnie i nabijało się ze mnie wielu starszych uczniów, którzy w innych okolicznościach nawet by mnie nie zauważyli, a ja zupełnie nie rozumiałam, dlaczego.



Tego psa sfotografowałam jako nastolatka. Podszedł do mnie na ulicy.

sobota, 19 listopada 2016

[ 19 ] Safona na polskich dróżkach




Im bardziej na dworze obrzydliwie i zimno, tym częściej wracam myślami do wszystkiego, co działo się w wakacje, zwłaszcza do wycieczek i hodowania motyli. Potrzebuję wspomnień jak powietrza, choćby po to, żeby rano wygrzebać się z łóżka i iść do pracy. Najtrudniejszy w roku jest dla mnie okres pomiędzy jedną a drugą zmianą czasu, gdy znikoma ilość światła słonecznego sprawia, że nieustannie chce mi się spać, a zimno nasila moje problemy zdrowotne i sensoryczne. Czasami trudno mi uwierzyć, że znowu będzie wiosna. Na szczęście w tym roku mam co wspominać. Wspominam więc, ile wlezie. Między innymi Safonę - ćmę, która była ze mną przez miesiąc i zjeździła w moim plecaku Polskę, a pod koniec swojego krótkiego życia złożyła jaja. Tym samym była pierwszym motylem, którego mogłam podczas tej czynności obserwować.


Oto, co na temat Safony mówią Dzienniki Gąsienicowe:


08/02 Larwa znamionówki starki (Orgyia antiqua) znaleziona na liściach nieznanej mi rośliny (ok. 3-4-centymetrowe, owalne listki). Jest malutka, ma na grzbiecie dwa białe i dwa brązowe wypustki. Zabrana do Szczurzej Nory razem z liśćmi rośliny, na której ją znalazłam. W domu mało aktywna, głównie siedzi na tych listkach i obgryza je.




08/03 Larwa dużo wspina się po ściankach słoika, robi to z łatwością. Ma charakterystyczny sposób poruszania się, przypominający ślimaka. Porusza się całkiem szybko. Nie je w ogóle liści dębu, ktore jej włożyłam, nie interesuje jej też pokrzywa. Obgryza ciągle listki rośliny, na której ją znalazłam. Rano przesiadywała na gazie, później zeszła z powrotem na liście.

08/04 Za radą Marka dałam larwie liście róży rosnącej pod blokiem. Wyraźnie się ożywiła, jakiś czas później zobaczyłam, że siedzi na tych liściach i je skubie.

08/05-06 Larwa zjada liście róży, może i nie je jej ekstremalnie dużo, ale chętnie. Sporo wydala. 5 sierpnia przez jakiś czas siedziała na ściance słoja, otoczona białymi nitkami widocznymi pod światło, ale zeszła dalej żerować.

08/07 Je liście róży. W połowie dnia usiadła na ściance, otoczona białymi nitkami widocznymi pod światło. Siedzi nieruchomo. W tym czasie przemieściliśmy się do Rosomaczej Nory.

08/08 Safona przestała jeść różę i niewiele wydala. Siedzi nieruchomo.

08/09 W ciągu dnia Szczur zaalarmował mnie, że larwa w dziwny sposób porusza głową.
Zagadka braku apetytu rozwiązana - Safona przeszła wylinkę. Wieczorem znalazłam w pojemniku aż dwa fragmenty skóry - jeden dłuższy, drugi (z włochatymi "różkami") krótszy. Wzory na odwłoku Safony nieco się zmieniły, czerwone kropki są bardziej wyraziste. Jej wypustki na grzbiecie są teraz wszystkie tego samego koloru: jasnobrązowe.

08/10 Larwie wrócił apetyt, dużo je i wydala.

08/11 Jak wyżej. Zdumiewa mnie, jak dużo urosła - jest teraz bardzo długa, na oko 4 centymetry.

08/12 Safona o mało nie uciekła mi podczas sprzątania. Kiedy wyszłam z pokoju, w krótkim czasie pokonała połowę długości szafki i znalazła nowe liście róży.
Krzak róży jest pustoszony przez larwy błonkówek. Mam nadzieję, że Safona przepoczwarczy się, zanim te owady pożrą całą różę.

08/13 Ruchliwa. Je różę.

08/17 Safona pojechała z nami do Wałbrzycha. Wyposażona w dużo liści róży, przebyła kolejne 4 godziny jazdy samochodem.

08/18 Dostała zerwane w Książu liście brzozy i wierzby. Pałaszuje brzozę, aż jej się wąsy trzęsą.

08/19 Safona zdobyła ze mną i Szczurem Wielką Sowę. Rano obgryzała trochę brzozę, potem przestała jeść i stała się bardziej energiczna. Chodziła dookoła, rozglądała się, wlazła na gazę. Wieczorem siedzi na krawędzi słoika, obok gazy. Są już obok niej niteczki oprzędu.

08/20 Safona zrobiła kokon i wlazła do niego, tam zrzuciła skórę. Była z nami na zamku w Książu.

08/21 W kokonie. Byliśmy w Osówce, kokon został w hotelu.

08/22 Podróż z Wałbrzycha do Rosomaczej Nory przez Wrocław. Safona została w samochodzie, gdy zwiedzaliśmy zoo.

08/23-25 Bez zmian.

08/26 Poczwarka widoczna w kokonie zdaniem Szczura bardziej przypomina kształtem samicę.

08/27 Safona wyszła z kokonu i usiadła na nim, jest bezskrzydłą samicą. Wystawiliśmy ją z całym pojemnikiem na parapet okna w pokoju, gdzie śpi Szczur z żaluzją opuszczoną o ok. 20 cm nad nią.




08/28 Rano zastaliśmy Safonę znoszącą jaja. Robiła to do popołudnia, aż jaja pokryły niemal cały kokon. Ostatecznie jest ich kilkaset. Safona jest słaba, z ledwością chodzi.




08/29 Wypuściliśmy słabą Safonę na wolność na polu sąsiada, na gałęzi. Jaja pojechały do Warszawy. Obiecałam kilka Markowi.




Obliczyliśmy, że Safona przebyła z nami około 920 kilometrów. Safonidów, czyli jaj, które złożyła, też jest kilkaset. Na razie nie mam pojęcia, co zrobię, jeżeli wiosną wyklują się wszystkie lub przynajmniej znaczna ich część. Przyjmuję zamówienia na gąsienice.

niedziela, 23 października 2016

[18] Mam tę moc... Strategii Obronnych. Czyli o zaburzeniach SI


Pamiętam, że napotkałam kiedyś w Internecie pewien cytat, z którym bardzo się utożsamiam. Niestety, nie pamiętam go dokładnie, nie znam autora ani nie zdołałam znaleźć go drugi raz, ale brzmiał on mniej więcej tak: x years ago I was born to this world. Then everything started bothering me. And it brings up to date.

W dzieciństwie nie wiedziałam, że pewne rzeczy odczuwam inaczej niż inni ludzie, a kiedy wreszcie zaczęłam to zauważać, nie zastanawiałam się nad tym zbyt wiele. Jako nastolatka przyjmowałam po prostu, że jestem dziwna i tyle. Nie przyszło mi nawet do głowy, by szukać dla tych problemów nazwy czy rozmyślać nad ich przyczynami. Przetrwanie, a z czasem (gdy przyszła świadomość, że z wieloma rzeczami lepiej się przed ludźmi nie ujawniać) także udawanie poza domem w miarę normalnej osoby, było wystarczająco trudne.

Dopiero jako dorosła osoba dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak zaburzenia integracji sensorycznej, że nie jestem w tym osamotniona i że już dziesięć minut drogi ode mnie mieszka osoba, która ma problemy należące do tej samej kategorii. Gdy pierwszy raz czytałam artykuł Hansa Aspergera i natknęłam się na wzmiankę o chłopcu, który podobnie jak ja odmawiał jedzenia, jeśli poszczególne składniki stykały się na talerzu, rozpłakałam się. Zaczęłam też sobie uświadamiać, że na przestrzeni ponad dwudziestu lat życia wypracowałam sobie szereg Strategii Obronnych - mniej lub bardziej skutecznych sposobów radzenia sobie z bodźcami utrudniającymi mi funkcjonowanie. Przynajmniej w tych przypadkach, gdy to możliwe, i o tyle, o ile to możliwe.


A zatem po kolei:

Mam bardzo dużą wybiórczość pokarmową. Jem sporo produktów, ale sposób, w jaki jedzenie musi być przygotowane, żebym zjadła ze smakiem, jest dla większości osób nie do zaakceptowania.
Przede wszystkim większość dań, które jedzą inni, ma dla mnie zbyt silny smak. Lubię, gdy dany produkt smakuje sobą, a nie czymś innym, dlatego jem wszystko o wiele mniej i łagodniej przyprawione niż inni ludzie. Nie znoszę cebuli, papryki, pieprzu oraz większości zmieniających całkowicie smak, kwaśnych i ostrych przypraw, bez których inni nie wyobrażają sobie obiadu. Przyprawy lubię nieliczne i w małych ilościach: bazylię, rukolę, majeranek, liście laurowe, ziele angielskie, zioła prowansalskie. 
Nie toleruję sosów ani żadnych innych zawiesin dodawanych do jedzenia, nawet jeżeli lubię ich smak. Konstystencja zawiesiny powoduje, że mam odruch wymiotny i nie potrafię jeść. Jest tak od dzieciństwa i nie jestem w stanie tego zmienić. Jest mi niedobrze, gdy widzę np. ziemniaki, mięso, makaron polane sosem, a także trudno mi znieść widok i dźwięk, gdy inni jedzą obiad. W restauracji proszę o dania podane bez sosu. W domu jem bez sosów, np. makaron, kluski z odrobiną masła, skwarek. Wywołuje to konsternację u ludzi, dlatego staram się, by ludzie spotykający mnie na co dzień nie widzieli, jak jem. Staram się myśleć o czymś innym, gdy inni jedzą.
Pomimo ww. trudności lubię sporo: wiele zup (najbardziej barszcz, pieczarkową), ziemniaki w różnych postaciach, ryże, makarony, kasze, różne rodzaje klusek, naleśniki na słodko, pierogi z bardzo delikatnym mięsnym farszem, racuchy, różne mięsa (najbardziej prosty filet z kurczaka), klopsiki z soczewicy. Ubóstwiam ryby i pieczarki. Jem większość warzyw i owoców. Po prostu wszystko to jem w ekscentryczny sposób.
Mam bardzo ograniczony repertuar, jeśli chodzi o nabiał. Przez większość życia dorośli wmuszali mi nabiał, a mnie chciało się wymiotować w trakcie jedzenia lub źle się czułam po nim. Najbardziej nie znoszę żółtego sera, momentnie chce mi się wymiotować od jego konsystencji. Kilka lat temu większość nabiału odstawiłam i teraz jest mi lepiej. Lubię tylko owsiankę, jeden rodzaj białego serka, niektóre serki z owocami i ser jako dodatek w postaci pieczonej (rolady, pizzy, tostów itp.).
Nigdy nie jem kanapek. Jest mi niedobrze, gdy pieczywo smakuje czymś innym niż pieczywem i masłem. Jem do pieczywa produkty, których inni używają do robienia kanapkach: pomidor, ogórek, jajko, szynkę, ale osobno.
Z sałatkami, surówkami mam podobny problem. Majonezy, dipy i tym podobne są nie do przejścia. Wolę zjeść to samo, ale osobno. 
Przez większość życia nie byłam w stanie zjeść pizzy. Teraz uwielbiam ją, ale na swoich zasadach: sos jedynie pomidorowy i nigdy na wierzchu, brak papryki i cebuli, wybrane składniki (np. szynka, oliwki, ukochane pieczarki, bazylia i dużo sera).
Kocham słodycze, ciasta i desery, nie obżeram się nimi, ale z tej kategorii zjem prawie wszystko. 
Piję głównie słabą herbatę i wodę, lubię niektóre soki i cappuccino. Nie toleruję napojów gazowanych, a konkretnie ich szczypania w ustach.
Z powodu powyższych upodobań nie jestem w stanie nauczyć się gotować. Mogę się nauczyć przygotowywać posiłek dla siebie, ale nie gotować według przepisów, dla innych - bo jak sprawdzić, czy coś smakuje właściwie, jeśli dla mnie jest niesmaczne? 

Jestem skrajnie ciepłolubna. Prawie zawsze jest mi za zimno i nie toleruję, gdy wieje mi na głowę. Nienawidzę sztucznej wentylacji.
Pod względem wrażeń termicznych jest mi komfortowo mniej więcej od maja do sierpnia. Poza tym zimno, zimno i jeszcze raz zimno. Odczuwana przeze mnie temperatura różni się od tej odczuwanej przez większość, przez co zawsze jestem ubrana cieplej niż oni. Wkładam więcej warstw ubrań, przynajmniej o jedną, wcześniej niż inni zaczynam i o wiele dłużej noszę czapki, szaliki i kurtki. Był to jeden z głównych powodów wyśmiewania mnie przez innych, gdy chodziłam do szkoły. Teraz nikt nie śmieje się wprost, ale jestem pewna, że w myślach się śmieją lub robią to, gdy mnie nie ma.
Zima jest dla mnie najtrudniejszą do zniesienia porą roku. Po piętnastu minutach w ujemnej temperaturze na dworze czuję tak duży dyskomfort, że przestaję myśleć, niezależnie od ciepłych ciuchów. Boli mnie twarz, dosłownie boli. 
Więcej na temat swojego odczuwania temperatury pisałam tu.

Mam bardzo niski próg bólu.
Zdarzało mi się mdleć podczas badania krwi, a jako nastolatka raz straciłam przytomność i uderzyłam głową o szafę, bo do palca wlazła mi drzazga. Teraz usilnie pracuję nad kontrolą swojego zachowania w sytuacjach bólu, ale nadal obiektywnie niewielki ból potrafi sprawić, że nie jestem w stanie się skoncentrować, czuję silny lęk i panikuję. Sytuacje związane z chorobami, zranieniami i zabiegami medycznymi są dla mnie najtrudniejsze w życiu.

Generalnie jestem nadwrażliwa na dotyk.
Nie sprawia mi większego problemu, gdy ktoś mnie muśnie na korytarzu czy otrze się o mnie w autobusie, ale nie lubię być ściskana, całowana i tulona przez większość ludzi. Toleruję kontakt fizyczny z rodzicami, ciocią, kuzynką i kilkorgiem przyjaciół, ale w niewielkiej ilości. Mam natomiast duże potrzeby w zakresie kontaktu fizycznego z partnerem. Lubię też sama dostarczać sobie bodźców dotykowych.

Nie cierpię mieć niedawno obciętych paznokci.
Przez około dwa dni po obcięciu i piłowaniu paznokci czuję, jak mnie one dotkliwie swędzą. Dotykanie jakichkolwiek ubrań (np. podczas ubieraniu się) czy szmat powoduje, że mam odczucie "zahaczania się" paznokci o materiał i przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze. Zresztą, takie same dreszcze mam w czasie piłowania. Jest mi za to bardzo trudno powstrzymać się od celowego "drapania" niektórych przedmiotów, których dotykam (np. książek, mebli), ponieważ to przynosi na chwilę ulgę.
Jest lepiej, od kiedy w tegoroczne wakacje kupiłam nowe, inaczej wyprofilowane nożyczki do paznokci (a właściwie przypadkowo kupił mi je Szczur) i przestałam używać pilnika. Staram się teraz obcinać tak, żeby były jak najbardziej równe, i dzięki nowym nożyczkom jest to możliwe. Moje paznokcie raczej nie wyglądają jak u modelki, ale olałam to. Dwa dni ciągłych dreszczy i swędzenia nie są tego warte.

Nie potrafię mieć głowy zanurzonej w wodzie ani znieść strumienia wody skierowanego na twarz.
Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, gdy woda dostaje mi się jednocześnie do uszu, nosa i oczu. A już na pewno nie umiem wykonywać wtedy sensownych, celowych ruchów. Nawet gdy kupiłam sobie szczelne okulary na basen, nie było o wiele lepiej. Dlatego po długiej (ponad dwa lata) walce ze sobą z basenu zrezygnowałam i pływać się nie nauczyłam.
Myję twarz wyłącznie jak kot, łapkami. Nie kąpię się, stojąc cała pod prysznicem, tylko zdejmuję go i polewam całe ciało z wyjątkiem głowy. Włosy myję osobno, stojąc obok wanny i pochylając się tak, że woda nie zalewa mi twarzy, nie dostaje mi się do oczu ani do nosa. Jeżeli jednak trochę się jej dostanie, to krzywię się i natychmiast się wycieram.


Nie potrafię znieść kosmetyków nakładanych na twarz.
Jedynymi kosmetykami do makijażu, jakie toleruję, są niektóre pomadki (bez brokatu i innych świństw, przez które usta się kleją) i bezbarwna emalia do paznokci. Nawet po użyciu toniku mam uczucie silnego dyskomfortu. Kiedyś się tym przejmowałam. Próbowałam. Później postawiłam sobie cel: przejdę przez życie bez makijażu i będzie to szczęśliwe życie. Póki co jest dobrze: nie maluję się i mam partnera, przyjaciół i pracę. Na szczęście moja praca nie jest pracą w korporacji ani nie wymaga obsługiwania klientów, nie jestem też stewardessą. Mam gdzieś, co myślą o mojej twarzy randomowi ludzie. Jeśli ktoś w jakiejś sferze nie zdoła docenić mnie, gdy daję z siebie wszystko, z powodu braku makijażu, to moim zdaniem nie warto się przejmować jego opinią, gdyż ma porąbane kryteria.

Nie lubię się czesać i myć włosów.
Sama tego nie rozumiem, ale od rozczesywania kołtunów bolą mnie nie tylko skóra głowy, ale i oczy (!). Akurat czesanie i mycie włosów są nieuniknione, ale o wiele mniej dyskomfortowe dla mnie, odkąd kilka lat temu ścięłam włosy na krótko.
Pomimo niemiłych doznań lubię wizyty u fryzjera. Zawsze się cieszę na obcinanie włosów.

Mam ekstremalnie wrażliwe nogi, a stopy to już biją wszelkie rekordy.
Pamiętam, że gdy w dzieciństwie mama zakładała mi sandały lub półbuty do kościoła, co chwilę przystawałam, bo czułam ogromny kamień w bucie za każdym razem, gdy wpadł mi tam mały kamyczek. Obecnie chodzę głównie w adisasach, trampkach i innych pełnych butach, także latem. Sandałów na nieosłonięte ciało nie potrafię znieść, więc po prostu ich nie noszę, żeby ludzie się mnie nie czepiali. Jeszcze parę lat temu nie umiałam nawet spać bez skarpet. Obecnie w domu najchętniej chodziłabym bez skarpet, przez większość lata chodzę po domu bez skarpet. Kiedy wychodzę, mimo wysokich temperatur włażę w skarpety i zabudowane buty.
Kupowanie butów dla mnie to rosomacza masakra piłą mechaniczną. Wszystko mnie gniecie, uwiera, a jeśli już nie jest mi w bucie nieprzyjemnie, to na ogół jest zbyt luźny, by w nim chodzić. Zwykle szukam takich butów, by nie rzucało się bardzo w oczy, że są za duże, lub butów ortopedycznych, ale te z kolei trudno znaleźć na mój rozmiar. Po zakupach w sklepie obuwniczym zawsze, zawsze boli mnie głowa od dyskomfortu i smrodu.
Ze skarpetami jest niewiele lepiej, niemal wszystkie są za ciasne. Kupuję na ogół męskie lub bezuciskowe w sklepach dla diabetyków.
Nie lubię, gdy inni dotykają moich nóg, jest to dla mnie uczucie bardzo intymne, ale raczej niezbyt przyjemne. A już najbardziej potrafię znieść dotyku innych ludzi na moich stopach. To potwornie łaskocząco-swędzące uczucie, które sprawia, że mam ochotę dać komuś w nos. Gdy w dzieciństwie mama obcinała mi paznokcie u nóg, było to traumatyczne przeżycie. Myślałam, że umrę. Na szczęście tak łatwo się nie umiera. Później przez dłuższy czas miałam spokój, aż do czasu związków z facetami. Faceci nie potrafią zrozumieć, że partnerka może nie lubić ich dotyku na swoich nogach, bo to nie jest dla niej przyjemne, a nagie kobiece nogi wywołują w nich niezrozumiały impuls macania. Co gorsza, większość uważa rechotanie, wicie się i protestowanie za oznaki, że się podoba i należy kontynuować (WTF?). Na szczęście przynajmniej Szczur ma olej w głowie.

Obok nóg i twarzy, największe problemy sprawia mi jama ustna.
Brzmi to śmiesznie, ale śmieszne w praktyce nie jest. Mam od dziecka trudności z myciem zębów - moja jama ustna nie toleruje zadrapań, a smak większości past do zębów jest dla mnie nie do zaakceptowania. Najgorsze są jednak odruchy wymiotne, które utrudniają mi mycie ostatnich zębów. Oczywiście robię to ciągle i nie zrażam się, ale pomimo mycia dwa do trzech razy dziennie nadwrażliwość jamy ustnej nie zmniejszyła się wraz z wiekiem. Wizyty u dentysty są horrorem, największym jest usuwanie kamienia nazębnego i piaskowanie. Każda zmiana w obrębie jamy ustnej (afta, zadrapanie) jest przeze mnie odczuwana, jakby to było nie wiadomo co, i znacznie utrudnia mi funkcjonowanie, a konkretnie skupienie uwagi na wykonywanych czynnościach. Po wizytach u dentysty przez kilka dni jestem rozdrażniona, bo mnie boli cała jama ustna w środku.
Żeby określić skalę problemu, zacytuję coś, co napisałam po ostatnim usuwaniu kamienia i piaskowaniu:
Kiedy tam leżałam i cierpiałam, pomyślałam, że piaskowanie jest jak Senbonzakura Kageyoshi. Niestety, nie ma chyba nikogo, kto pośmiałby się z tego skojarzenia bez wyjaśnienia... Senbonzakura to taki atak w "Bleachu" - z ziemi wyrastają miecze, które rozpadają się na tysiąc drobnych "różanych płatków", atakujących wroga zewsząd w tym samym momencie. Miałam i mam identyczne odczucia, tyle że ograniczone do jamy ustnej. 
Koszmar. 
Oczywiście Renji to przeżył, bo pozytywni bohaterowie shounen nie umierają tak łatwo. I ja przeżyję. Obawiam się jednak, że moja regeneracja potrwa dłużej niż dwa czy trzy odcinki. I nie pomoże mi rozmawianie z mieczem.
Co robię? To, co mogę... Używam sprawdzonej pasty i szczoteczki elektrycznej. Odkładam kasę na dentystę i chodzę do bardzo wyrozumiałego, spokojnego dentysty po doktoracie. U stomatologa siedzę w słuchawkach z moją muzyką i ściskam coś w dłoniach (paczkę chusteczek lub piłeczkę), żeby maksymalnie odwrócić swoją uwagę od tego, co czuję. Ponieważ płacę, nikt się ze mnie nie śmieje. A po dentyście dobra do płukania ust jest szałwia.

Ubrania nie mogą mieć elementów, które mnie drażnią i dekoncentrują, np. golfów. Generalnie lubię albo ubrania luźne, albo obcisłe, ale zarazem miękkie i przyjemne w dotyku.
W zasadzie nie trzeba tego rozwijać.

Nie toleruję rajstop.
Kiedy mam na sobie rajstopy, czuję się obleśnie, po prostu ob-leś-nie. Swędzi mnie cała powierzchnia nóg i jest mi niedobrze w ustach: czuję nieprzyjemny posmak i nadprodukcję śliny. To jedno z najgorszych wrażeń zmysłowych, jakie znam.
Mam tak od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam doskonale, jak do przedszkola ubierano mnie w okropne, grube rajtuzy, w dodatku z naszywkami. Gdy czułam na sobie takie rajtuzy, automatycznie zaczynałam się czuć tak, jak opisałam to wyżej. Nienawidziłam tego. Później zaczęłam czuć to samo w rajstopach.
Obecnie robię wszystko, by rajstop nie nosić. Chodzę niemal wyłącznie w spodniach, pod które nie zakładam nic lub zakładam miękkie, przyjemne w dotyku legginsy. Jeśli sytuacja wymaga bardziej eleganckiego ubioru (bleh) i włożenia butów, do których kobiety noszą rajstopy, zakładam pończochy sięgające poniżej kolan, wyglądające identycznie, ale o ponad połowę krótsze.

Staniki też są okropne.
Dlatego w domu ich nie noszę. Chyba że przychodzą goście.

Nienawidzę dotyku i zapachu świeżo wypranych ubrań. Czuję się w nich nieco lepiej niż w rajstopach, ale jakościowo podobnie. Pierwszy dzień, dwa dni po wypraniu bluzki czy spodni są koszmarne.
Dbam o higienę ciała, często się myję i używam dezodorantu. Dbam też o wygląd ubrań, bo jest mi trudno znaleźć wygodne ubrania i nie chcę wkrótce po zakupie wyrzucić ich do kosza. Mam to do siebie, że pocę się bardzo niewiele, jeżeli nie ruszam się bardzo intensywnie i nie jest mi gorąco.
Był jednak taki okres w moim życiu, gdy za wszelką cenę próbowałam nosić codziennie te same bluzki, co poprzedniego dnia, żeby uniknąć dyskomfortu. Jak można się domyślać, spotkało się to z niechęcią otoczenia, mimo że sprawa dotyczyła bluzek, a nie bielizny czy skarpet; noszenie codziennie tych samych rzeczy nie jest mile widziane. Wobec tego na przestrzeni lat stworzyłam własny system, żeby pogodzić swoje potrzeby z oczekiwaniami innych:
1. Najważniejsze: bielizna i skarpety mogą być noszone raz. Podkreślam to celowo, by każdy zrozumiał, że nie o nie chodzi.
2. Każdą bluzkę po wypraniu noszę przez parę dni. Sęk w tym, by nie były to dni następujące po sobie. Jeżeli mało się pocę i dbam o higienę ciała, a w domu danej bluzki nie eksploatuję, nikt nie zauważy, że ona już była noszona. Wystarczy mieć zawsze wyjętych kilka bluzek i nosić je na przemian: pierwsza, druga, trzecia, czwarta, pierwsza, piąta, trzecia, druga... itp.
3. W dni, gdy muszę założyć świeżo wypraną bluzkę, pod nią i na nią zakładam coś, co już przynajmniej raz po wypraniu włożyłam. To zmniejsza dyskomfort.
4. Swetry, spodnie, bluzy wystarczy prać raz na jakiś czas. Kiedy są świeżo wyprane, zakładam pod nie bluzkę już noszoną.
Wilk syty i owca cała. A opisałam to tak szczegółowo, bo choć dziś wydaje mi się oczywiste, w wieku trzynastu, czternastu lat nikt mi o tym nie powiedział - może kiedyś przyda się komuś z podobnym problemem, choć trzeba mieć na uwadze, że większość ludzi poci się więcej niż ja, a nie chodzi o upodabnianie się do skunksa. Nawet jeśli to ładne zwierzątko.
Odkryłam też, że proszki do prania drażnią mnie o wiele bardziej niż płyny, mam przez nie katar i bardziej swędzi mnie skóra. Dlatego zamieniłam je na płyn do prania - jest po nim dużo lepiej, choć nie jest przyjemnie.

Przeszkadzają mi tykające zegary i włączone telewizory w tle.
Jeśli mam się na dłużej skoncentrować, w tle musi być cicho. Nie musi być absolutnie cicho, ale raczej zamykam się w pokoju i izoluję od pewnych dźwięków. Najbardziej drażnią mnie zegary i telewizory.
Ze swojego pokoju i przyległych pokojów usunęłam wszystkie zegary, bo mi przeszkadzały czytać, spać, uczyć się. Telewizor rodziców jest moją bolączką.

Męczy mnie sztuczne światło. 
Sprawia, że przez całą jesień i zimę chce mi się spać i szybko męczą mi się oczy. A cztery miesiące, ktore następują po zmianie czasu na zimowy, są dla mnie najgorsze w roku. Czasem przez cały dzień chce mi się spać, a po zgaszeniu światła walczę z bezsennością.
Trochę pomaga mi cappuccino, trochę zalecone przez okulistkę krople Bepanten Eye. Ale tylko na tyle, żeby przeżyć.
Nie potrafię też znieść świateł samochodów, gdy podróżuję nocą. Zwykle zamykam oczy albo nawet siedzę w okularach przeciwsłonecznych. (Na szczęście nie prowadzę).

W samochodzie bardzo szybko robi mi się niedobrze. 
Tak też mam od dziecka.
I od dziecka mam tę samą Strategię: słuchanie muzyki z odtwarzacza przez całą drogę. Bez tego po prostu nie daję rady. Poza tym muszę być zawsze najedzona, ale nie przejedzona. Czasem pomaga żucie cukierka (np. Kopiko). I odkąd mogę, siadam na przednim siedzeniu.

Nie umiem zbyt długo przebywać w galerii handlowej.
Natężenie świateł, hałasu oraz napisów i szczegółów, na których fiksuje się mój wzrok, jest zbyt duże. Stopniowo tracę koncentrację. Po wizycie w galerii (małe supermarkety się nie liczą) boli mnie łeb. Dlatego wszystko, co się da, kupuję w mniejszych sklepach lub przez Internet, a dla rozrywki do galerii nie chodzę.

Nie cierpię imprez z głośną muzyką i dużą ilością ludzi. Zwłaszcza w restauracjach, gdy dodatkowo stresuję się, czy dam radę zjeść, i zwłaszcza wtedy, gdy obowiązuje strój galowy. I gdy trzeba rozmawiać, choć w ogólnym szumie trudno rozróżnić słowa kierowane do mnie.
Na takich imprezach jest mi bardzo, bardzo trudno udawać normalną. Jakoś daję radę, ale co pewien czas muszę wychodzić się przewietrzyć. Z czasem od wytężania uwagi zaczyna boleć mnie głowa. Po około trzech, czterech godzinach zmywam się, w przeciwnym razie tracę koncentrację.
Nie mam problemów z chodzeniem we dwoje czy troje do restauracji, kawiarni, kina, opery, teatru. Nie mam - tak długo, jak długo ludzie dookoła są względnie cicho lub szumu jest na tyle mało, że potrafię wyizolować słowa rozmówcy. Wtedy jest fajnie, mogę czerpać radość z kontaktu z ludźmi lub ze sztuką. To zupełnie inna para kaloszy.


Prawie żadna z ww. rzeczy sama w sobie nie jest w stanie sprawić, że mam dość życia, nie przy takiej liczbie Strategii Obronnych. Wystarczy jednak, że wydarza się kilka uciążliwych rzeczy naraz, a ja jakiejś ważnej Strategii nie mogę zastosować - przykładowo, zepsuje mi się odtwarzacz muzyki, a tu trzeba jechać samochodem na imprezę w restauracji - i zaczyna się Równia Pochyła. Diabeł tkwi w szczegółach.





Tak czy siak, napisałam to wszystko po to, by zachęcić Was do poszukiwania swoich własnych Strategii Obronnych, jeżeli jeszcze takowych nie macie. Bo warto. 

wtorek, 20 września 2016

[17] Podsumowanie lata

En Marcha Estoy 



1. Spędziłam całe dwa miesiące ze Szczurem. Ofiar brak.

2. Hodowałam dwanaście motyli, z czego siedem doprowadziłam do stadium dorosłego owada, dwa zostały spasożytowane przez muchy, trzy są obecnie poczwarkami. Przewinęło się przez mój dom jeszcze dziesięć przedstawicieli gatunku Abraxas sylvata, ale po trzech dniach byłam zmuszona je wypuścić, bo urządziły strajk głodowy. Pierwszy raz w życiu widziałam przepoczwarczenie. Pierwszy raz w życiu udało mi się, z pomocą Szczura, rozmnożyć motyla, ale ta historia zasługuje na osobną notkę.

3. W sierpniu zaczęłam chodzić na regularne, choć niedługie, spacery z psem. Mój nastoletni już pies nigdy spacerów nie chciał, bał się wielu rzeczy, a ponieważ ma padaczkę, wolałam nie narażać go na sytuacje stresowe. Nie lubiłam też, gdy pies kładł się na ziemi i odmawiał ruszenia się choćby o parę centymetrów dalej, bo męczenie zwierząt nie jest moim hobby. Byłam zdumiona, gdy Szczurowi udało się przekonać psicę do spacerów. Ba, udało mu się na tyle skutecznie, że ona codziennie późnym popołudniem chce wychodzić, a do tego poprawiły się moje relacje z nią.

4. Przez kilkanaście dni sama gotowałam sobie obiady i nie otrułam się. Arcydziełami sztuki kulinarnej moich posiłków nazwać się nie da, ale przeżyłam i nawet czasami mi smakowało.

5. Spróbowałam kilku nowych potraw, i to poza domem. Tylko ci, którzy mnie dobrze znają, zrozumieją, jaki to wyczyn w moim przypadku. Najbardziej smakowały mi węgierskie placuszki rosti.

6. Nauczyłam się poruszać po szczurzym osiedlu i trafiłam samodzielnie do Muzeum Narodowego. To również jest w moim przypadku spore osiągnięcie. Mniejsza o to, że prawdopodobnie wszystko, co zapamiętałam, już wypadło mi z głowy...

7. U Szczura mogłam jeść pizzę z dostawą do domu bez obaw, że się pochoruję. Tu, gdzie mieszkam, nie mam takiej możliwości - jedyne pizzerie, które dowożą pizzę w moje okolice, przyprawiają mnie o problemy żołądkowe.

8. Zobaczyłam wiele zwierząt, między innymi dwie sarenki (nad strumykiem w drodze z Książa do Starego Książa), dwa zające (w moich okolicach), kuropatwę, kijanki (w kanale), dużo żab i ropuchę, kilka jaszczurek, nietoperza (chociaż tego ostatniego nie jestem pewna - Szczur jednak twierdzi, że sylwetka, którą widzieliśmy nad polami, musiała należeć właśnie do nietoperza). Jeśli chodzi o owady, pierwszy raz widziałam larwy biedronki azjatyckiej.

9. Zdobyłam swoją pierwszą w życiu prawdziwą górę: Wielką Sowę.

10. Zwiedziłam osiem zamków, co po dodaniu trzech zwiedzonych wiosną daje jedenaście zamków w roku (jak dotąd).

11. Odwiedziłam dwa muzea: Muzeum Ewolucji i Muzeum Narodowe w Warszawie. Wprawdzie w Narodowym zwiedziłam tylko część stałych ekspozycji, ale akurat tę część, na której zależało mi najbardziej. Zobaczyłam na własne oczy wiele obrazów, które jako małe dziecko oglądałam w albumach mamy, w tym kilka miniatur z książki "Miniaturowe portrety kobiet" (uwielbiałam ją). Dziwnie się czułam, oglądając je przez lupę. W rzeczywistości są o wiele piękniejsze.

12. Pierwszy raz w życiu byłam w filharmonii.

13. Trzy razy znalazłam się pod ziemią: w kopalni w Tarnowskich Górach, w podziemiach zamku Książ oraz w Osówce, podziemnym mieście będącym częścią kompleksu "Riese".

14. Wlazłam na wieżę basztową kopalni w Świętochłowicach.

15. Byłam na Pustyni Błędowskiej i zakochałam się w tym miejscu. Myślę, że jeszcze kiedyś tam wrócę, a któregoś ponurego, jesiennego wieczoru zamieszczę małą relację fotograficzną z mojej pierwszej pustynnej randki.

16. Kolejny już raz byłam w Puszczy Kampinoskiej. Uwielbiam ją.

17. Zawitałam też kilka razy do lasu położonego najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Podczas ostatniej wycieczki do lasu odświeżyłam sobie w pamięci drogę do bunkra i zapoznałam z nią Szczura. Przy okazji zjawiliśmy się nad jeziorem, gdzie natknęliśmy się na pięknego odpoczywającego ptaka... Chyba mewę.

18. Byłam w Łazienkach.

19. Zauroczył mnie ogród społecznościowy na szczurzym osiedlu. Wypuściłam w nim sześć swoich motyli.

20. Widziałam parę bunkrów na Śląsku. Niestety, nie można było do nich wejść, bo są zamknięte dla zwiedzających, ale i tak lepiej zobaczyć bunkry niż ich nie zobaczyć.

21. Byłam w ogrodzie zoologicznym we Wrocławiu. Choć nie była to moja pierwsza wizyta, nie obyło się bez niespodzianek - najbardziej zaskoczył mnie widok leniwców wiszących bezpośrednio nad moją głową. Wypatrywanie zwierząt znacząco poprawiło mi nastrój przed powrotem do domu. Mam bardzo dobrą opinię o tym ogrodzie zoologicznym, z pominięciem motylarni, gdzie wszyscy mają możliwość dotykania motyli. Biedne motyle, niewłaściwie łapane, mają skrzydła w opłakanym stanie. Powinno się uświadamiać ludzi, że motyla nie łapie się za skrzydła, tylko podsuwa palec pod odnóża, aż sam na niego wejdzie. Czułam się szczęśliwa, gdy duże egzotyczne motyle lądowały na moich plecach, ale stan niektórych mnie smucił.

22. Spotkałam się z siedmioma osobami, które bardzo lubię. Z niektórymi podczas wyżej wzpomnianych wycieczek, z innymi na herbacie w Warszawie lub nad planszówką w mieszkaniu Szczura. Każde takie spotkanie jest dla mnie ważne, bo większość osób, z którymi dobrze się dogaduję, mieszka daleko ode mnie, a poza tym na co dzień zwykle nie mam siły widywać się z kimkolwiek po pracy.

23. Poznałam Joannę i jej partnera. Choć obawiałam się tego spotkania, jak zawsze, gdy mam spotkać w realu kogoś znanego tylko z internetu, okazało się, że to przesympatyczni ludzie. Joanno, było mi bardzo miło Was poznać!

24. Zaczęłam znowu uczyć się hiszpańskiego. Po tym, jak mój korepetytor wyjechał z Polski, przez dwa lata nie umiałam się zdobyć na to, by skontaktować się z obcą osobą i zacząć z nią lekcje. Zmiany tego typu są dla mnie bardzo trudne. W te wakacje nareszcie się przełamałam. Lekcje z nową korepetytorką są bardziej intensywne i mniej "luzackie", ale wydaje mi się, że się powoli przyzwyczajam.

25. Kupiłam nowy kredens, ponieważ w starym rozwaliły się szuflady, i zagospodarowałam go. Uporządkowałam też znaczną część mojego pokoju, który przez moją chorobę i złe samopoczucie psychiczne od dawna nie zaznał prawdziwych porządków.

26. Zrobiłam też wielkie porządki w szczurzej lodówce, zamrażarce i jednej z szafek kuchennych. Dzięki temu Szczur pozbył się ewoluującej ryby, a ja poczułam się bardziej domowo i odkryłam, że Szczur posiada blender, doskonały do robienia kotlecików z soczewicy.

27. Szczur zrobił mi przefajną sesję zdjęciową w czarnych ciuchach.

28. To, co powinno znaleźć się w tym punkcie, napiszę tylko Szczurowi na privie, gdyż to nasza słodka tajemnica.

29. Kupiłam sobie w Warszawie milusią bluzkę z sową.

30. Kupiłam też w te wakacje mnóstwo pocztówek, którymi będę się wymieniać. Kilka pocztówek wysłałam i kilka otrzymałam, ale nie prowadziłam dokładnych statystyk.

31. Pierwszy raz w życiu przeczytałam od deski do deski dwie książki w oryginale, których póki co nie wydano w Polsce: "Dragon Keeper" i "Dragon Haven" Robin Hobb. Bałam się po latach wracać do Hobb, bo jej książki ostatni raz czytałam w liceum, ale niesłusznie. Nadal ją kocham, a świat przez nią stworzony niezmiennie mnie zachwyca i pomaga mi przetrwać trudne dni.

32. Przeczytałam też parę innych książek, ale żadna z nich mnie nie zachwyciła. Zwłaszcza kryminały, które wybrałam, okazały się wyjątkowo kiepskie.

33. A nie, poprawka: zachwycił mnie "Bestiariusz Słowiański". Dzięki niemu dowiedziałam się między innymi, że czart i bies to wcale nie to samo, co diabeł, jak wyglądały bebok czy chochlik oraz jak dawniej tłumaczono sobie nagłe zgony, depresyjne poranki, a nawet kaca.

34. W noc Perseidów leżałam ze Szczurem na leżakach w ogrodzie i patrzyłam w niebo. I choć tym razem widoczność była marna, a zimno sprawiło, że szybko ewakuowałam się do domu, było to przyjemne pół godziny. Wypatrzyłam jednego Perseida!

35. Uratowałam dwie jaszczurki zwinki, które złowiła Bestia. Niestety, nie udało mi się ocalić myszy, nornicy ani ważki.

36. Jeszcze bardziej polubiłam rodziców Szczura i ich psa. Nawet porozmawiałam z nimi konstruktywnie o moich problemach z rodzicami. Poprawka: z psem nie, ale pies użyczył mi łba do głaskania.

37. Namawiałam Szczura, by przygarnął szczury, ale on stwierdził, że nie miałby się nimi kto opiekować pod jego nieobecność. Szkoda, bo myślę, że Szczurowi kontakt ze zwierzętami bardzo pomaga, podobnie jak mnie.

38. Grałam w "Talizman" z dwoma gąsienicami.

39. Grałam też w "Talizman" z koleżanką, a w Carcassonne ze Szczurem, który wchodził na krzesło, by sfotografować planszę.

40. Wybrałam się ze Szczurem do mojego ulubionego antykwariatu i mojej ulubionej herbaciarni. Z obu sklepów wyszliśmy obładowani pysznościami.

41. W deszczowy dzień obejrzałam "Marsjanina". Nie mogłabym przeżyć na Marsie bez kąpieli, ale w przeciwieństwie do głównego bohatera nie miałabym żadnego problemu ze słuchaniem Abby dzień w dzień. Lubię Abbę.

42. Odwiedziłam ze Szczurem jego znajomego, który prowadzi sklep z gorsetami. Nie, nie zamierzam nosić gorsetu, ale sklep bardzo mi się podobał. Niezwykle klimatyczne miejsce, niczym z mangi "Paradise Kiss".

43. Leżałam w hamaku z książką, huśtając się delikatnie, w środku Warszawy. Doskonale odpowiada to moim potrzebom sensorycznym. Chyba muszę zainwestować w hamak.

44. Byłam u dentysty (brr).

45. Teraz coś zabawnego: podjęliśmy ze Szczurem próbę zwiedzenia kopalni w Wieliczce, ale na widok dzikich tłumów zdezerterowaliśmy. Zjedliśmy obiad i wróciliśmy do domu. Szczur stwierdził, że to był najdroższy obiad w jego życiu.

46. Przetrwaliśmy razem kilka bardzo trudnych dni, w tym trzy podwójne meltdowny. Myślę, że czegoś nas one nauczyły, choć wolałabym, by takich sytuacji było jak najmniej. Ale trzy podwójne meltdowny na dwa miesiące to i tak niezła statystyka.

47. Wygrałam zakład, w wyniku czego Szczur jest zobowiązany do przytulania mnie.

48. Znalazłam pracę.

49. Zrobiłam około dziesięciu gigabajtów zdjęć (gdyby tylko choć kilka z nich można było uznać za udane! Ekhm, ekhm...). 

50. BYŁAM BARDZO SZCZĘŚLIWA.




niedziela, 11 września 2016

[16] Wiem, że nie wiem


Mam duże trudności z określaniem, kim jestem dla innych ludzi: co o mnie myślą, jaką rolę pełnię w ich życiu, czy coś dla nich znaczę. A już najtrudniej jest mi stwierdzić, czy ktoś jest dla mnie miły dlatego, że mnie lubi, czy tylko dlatego, że tak wypada lub może to przynieść korzyści materialne.

Łączy się to z drugą kwestią: nie mam zielonego pojęcia, jaka częstotliwość kontaktów (koleżeńskich, przyjacielskich) z konkretną osobą jest właściwa, by okazywać jej sympatię i dawać do zrozumienia, że chcę utrzymywać z nią kontakt, ale jednocześnie nie przeholować. I nie wiem, jaka powinna być częstotliwość mojej inicjatywy w stosunku do inicjatywy drugiej osoby. Prawidłowości w tym względzie zaczynam dostrzegać dopiero po długiej znajomości, ale wciąż są to prawidłowości indywidualne, nie ogólne, mogące jakkolwiek pomóc w kwestii nowych znajomych. I tak moja przyjaciółka uważa, że ją zaniedbuję, jeśli przez tydzień nie odezwę się telefonicznie, podczas gdy przyjaciel miewa okresy izolacji od kontaktów towarzyskich trwające nawet ponad miesiąc, ale jeśli się odzywa, to lubi "to hear from me" nawet codziennie.

Teraz już więcej rozumiem i wiem na przykład, że w okresie gimnazjum uważałam za przyjaciół osoby, które wcale nie potrzebowały kontaktu ze mną do szczęścia, a niektórym się narzucałam, będąc pewna, że mnie lubią. Kiedyś jednak byłam w szoku, gdy po ukończeniu szkoły większość z tych osób nie wyraziła chęci utrzymywania ze mną kontaktu, a część nigdy więcej się nie odezwała.

Inna sprawa, że gdybym przez całe życie tylko i wyłącznie czekała na inicjatywę drugiej osoby, nie odzywając się pierwsza lub robiąc to sporadycznie, w moim życiu prawie wcale nie byłoby ludzi poza rodziną. Nie wiem, dlaczego ludzie nie chcą się ze mną przyjaźnić. Wchodząc w nową grupę, zawsze staram się zyskać sympatię innych. Po doświadczeniach ze szkoły staram się nie narzucać, ale zachowuję się miło, kulturalnie, udzielam pomocy, nie wywołuję konfliktów, nie jestem dwulicowa, zresztą z natury jestem bardzo pacyfistycznie nastawiona do otoczenia. Mimo tego, gdy ludzie poznają mnie bliżej, zwykle kończy się tak samo: po ukończeniu szkoły, projektu, wolontariatu, kursu itp. nikt się już do mnie nie odzywa, chyba że ktoś potrzebuje informacji, porady lub innego rodzaju pomocy, na przykład przetłumaczenia na angielski tytułu pracy dyplomowej. Kiedy zaglądam na portal społecznościowy, odkrywam, że inni nadal utrzymują ze sobą kontakt, spotykają się, nawet wyjeżdżają na wspólne wakacje - jak oni to robią, że ktoś im to proponuje, nie mam pojęcia. Ludzie ze studiów często zagadywali do mnie, dopóki potrzebowali, ale wraz z końcem studiów wszyscy przestali się odzywać, a moje propozycje spotkania zostały odrzucone. Do dziś nie wiem, co robię źle.

Chciałabym, by ludzie częściej udzielali sobie informacji zwrotnej: żeby mówili, co czują w stosunku do drugiej osoby, co w niej lubią, a co ich w niej denerwuje. Z dwojga złego wolę, by ktoś powiedział mi czarno na białym: "Słuchaj, dzisiaj strasznie mnie wkurzyłaś, robiąc x, więc byłbym wdzięczny, gdybyś się czymś zajęła i dała mi spokój do końca dnia" albo po prostu "Wkurzasz mnie", niż aby głośniej niż zwykle trzaskał garnkami w kuchni, odzywał się bardziej lakonicznie niż zwykle, stroił miny jak Jaś Fasola i oczekiwał, że domyślę się, o co chodzi. Niestety, większość ludzi preferuje tę drugą opcję.

To, co napisałam o informacji zwrotnej, ma zresztą szerszy kontekst. Zdarzało się, że ludzie, którzy byli dla mnie ważni, niespodziewanie w ciągu jednego dnia znikali z mojego życia lub wręcz znikali z tego świata. Dlatego od kilku lat staram się, żeby ważne dla mnie osoby w każdym momencie wiedziały, co dla mnie znaczą, żeby żadna zombie apokalipsa nie mogła sprawić, że odejdą w niewiedzy, że ktoś ich bardzo, bardzo lubił.

Rok temu byłam zaskoczona (pozytywnie) zachowaniem pewnej osoby, która w moim odczuciu okazywała mi dużo sympatii i ciepła, więcej niż większość ludzi, choć znała mnie od niedawna. Nie potrafiłam jednak wykoncypować, czy osoba ta zachowuje się w ten sposób tylko dlatego, że jest dobrze wychowanym człowiekiem, czy też lubi mnie jako osobę i chce się ze mną przyjaźnić. Czułam, że zaczynam bardzo, bardzo lubić tę osobę. Niestety, w temacie kontaktów towarzyskich jestem tępa i obiektywna ocena sytuacji przekracza moje możliwości.

Chciałabym w tego typu sytuacjach móc napisać list:


Ahoj, X.!

Ponieważ jestem nieco zdezorientowana co do charakteru Twoich oczekiwań względem mnie, mam do Ciebie małą prośbę.

Jeżeli chcesz zostać moim przyjacielem, następnym razem, gdy się zobaczymy, załóż coś niebieskiego. Może to być koszulka, spinka, wstążka, naszyjnik, czapka... cokolwiek. 

Jeżeli jesteś dla mnie miły/a z czystej grzeczności, ale nie zależy Ci na byciu moim przyjacielem, nie zakładaj niczego niebieskiego - spoko, nie musisz udawać, że jest przeciwnie, ja się nie obrażę. Nadal uważam, że jesteś przefajnym człowiekiem i zasługujesz na wszystko, co najlepsze w życiu. Po prostu chciałabym to wiedzieć.

Byłabym też wdzięczna, gdybyś powiedział/a mi, jak często mam się do Ciebie odzywać, jeśli Ty nie odzywasz się pierwszy/a, i czy w ogóle mam odzywać się pierwsza.

Rosomak

PS
Jeżeli zdecydujesz się zostać moim przyjacielem, możesz przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że zyskasz coś trwałego: nie odejdę z Twojego życia, chyba, że sam/a mnie o to poprosisz, bardzo mnie zranisz lub umrę. Nieważne, gdzie mieszkasz, ile zarabiasz, czy się modlisz i co robisz w swojej sypialni. Zyskasz kogoś, kto będzie zawsze po Twojej stronie i nie odwróci się od Ciebie, nawet jeżeli zaczniesz robić absolutne głupoty ze swoim życiem - co najwyżej przedstawię Ci w skrócie obiektywne konsekwencje lub (nieco mniej skrótowo) mój punkt widzenia. Zyskasz kogoś, kto nie wygada nikomu Twojej tajemnicy, nie będzie się śmiał z Twoich quirków (chyba że czasem lubisz się z siebie pośmiać) i nie będzie się obrażał, kto nie będzie fałszywy, kto chętnie przegada z Tobą pół nocy, pójdzie do lasu, pojedzie na wycieczkę czy z czystej ciekawości poczyta/poogląda to samo, co Ty. 
Ale - ostrzegam - zyskasz też kogoś, kto jest niekumaty, jeśli chodzi o kontakty towarzyskie, i ekscentryczny. Jeżeli będziesz coś do mnie miał/a, cokolwiek to będzie, zawsze uderzaj z tym właśnie do mnie i mów o tym wprost - właśnie mnie, ponieważ JA NIE SIEDZĘ W TWOJEJ GŁOWIE. Na wielu rzeczach się nie znam, ale jedno wiem na pewno: jeżeli jesteś sam/a i słyszysz jakieś głosy, to na pewno nie jestem ja.


Rok temu taki list napisałam i osoba, na której mi zależało, włożyła niebieskie ciuchy na spotkanie ze mną. 

Jaki piękny byłby świat, gdyby wszystkie sprawy tego typu dało się tak łatwo rozwiązać!