piątek, 29 lipca 2016

[ 11 ] Z dziennika rusałki pokrzywnika


07/19 Dotarła przesyłka z pięcioma larwami rusałki pokrzywnika. Larwy spędziły podróż w okrągłym, płaskim pudełku, razem z poobgryzanymi listkami pokrzywy. Są czarne i bardzo, bardzo małe, długości mojego paznokcia. Często żerują razem, niemal przytulone do siebie. Chętnie jedzą pokrzywę zerwaną na Ścieżce Niedźwiedziówek.




07/20 Larwy dostały pokrzywę ze ścieżki obok spalonego domu. W ciągu dnia bardzo mało zjadły. Gdy zajrzałam do nich wieczorem, nie jadły wcale. Przebywały razem na gazie, którą przykrywam pudełko, w grupkach po dwie i trzy. Odkryłam kilka białych nitek oprzędu w pojemniku.

07/21 Gąsienice dostały pokrzywę z podwórka. Rano nadal nic nie zjadły. Wieczorem po powrocie z wycieczki odkryłam, że przeszły wylinkę - znalazłam zrzucone fragmenty skóry. Teraz mają drobne, żółte paski, wydają się nieco większe. Po wylince zaczęły dużo jeść.




07/22 Dużo i szybko jedzą. Dostają pokrzywę z mojego ogródka. Szczur mówi, że w ciągu dnia znowu urosły i że rosną w oczach.

07/23-24 Larwy pochłaniają ogromne ilości pokrzywy, zrywam ją dla nich w ogródku i na Ścieżce Niedźwiedziówek. Wymieniam pokrzywy i czyszczę pojemniki dwa do trzech razy dziennie - za każdym razem pokrzywa jest niemal doszczętnie zjedzona. Za każdym razem widać też, że larwy rosną, a żółte paski stają się coraz bardziej wyraziste. Przebywają teraz więcej pojedynczo lub w parach niż całą grupą.

07/24 Gąsienice są już długie, "na oko" mierzą po trzy centymetry długości. Przeniosłam je do oddzielnych pojemników. To był sądny dzień - jedną z larw niechcący zabiłam podczas czyszczenia pojemnika; jestem zła na siebie, że jej nie dopilnowałam.

07/25 Larwy rano zjadły minimalne ilości pokrzywy, zmniejszyła się też ilość odchodów. Po południu przestały jeść i zaczęły włazić na ściany pojemnika, zostawiając na nich niteczki oprzędu i próbując się przyczepiać. Wygląda na to, że chcą się przepoczwarczać. Wstawiłam im do pojemników gałązki, ale nie są nimi zainteresowane, po kolei wspięły się po nich na gazę. O dwudziestej trzeciej siedziały na niej już wszystkie.
Tempo rozwoju larw nie jest równomierne: dwie wykonują wszystkie czynności nieco szybciej.




07/26 Dziewiąta rano: wszystkie gąsienice siedzą na gazie, jedna wisi gotowa do przepoczwarczania się.
Dwie godziny później: wiszą już wszystkie.
O czternastej zastałam trzy poczwarki przypominające jasnozielone listki i jedną gąsienicę jeszcze przed przepoczwarczeniem.
Dopiero po osiemnastej ostatnia gąsienica stała się poczwarką.
Tym razem przegapiłam przepoczwarczenie - wszystkie gąsienice zrobiły to, gdy nie było mnie w pokoju.

07/27 Poczwarki przybrały śliczny złocisty kolor. Trochę martwi mnie, że jedna z nich jest znacznie mniej złocista niż pozostałe.


To pierwszy raz, gdy mam w domu jednocześnie aż sześć poczwarek. Staram się już nie zamęczać kogo się da ciągłym mówieniem o nich, ale z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój zdarzeń, każdego dnia zaglądając do nich wiele razy. Częściej niż zwykle miewam realistyczne, sugestywne sny o motylach. Dwa dni temu śniło mi się, że hodowałam admirały (chyba będę musiała spróbować), a dzisiaj we śnie wyhodowałam malutką niedźwiedziówkę nożówkę i cytrynka wielkości dłoni.

sobota, 23 lipca 2016

[10] Przepoczwarczenie


Przez cały dzisiejszy dzień było mi trudno utrzymać się na nogach, ponieważ w nocy z piątku na sobotę położyłam się spać o wpół do czwartej nad ranem. A to dlatego, że uparłam się, że nareszcie zobaczę na własne oczy coś, czego przez kilka lat nie udawało mi się zaobserwować: przepoczwarczenie, czyli przemianę larwy motyla w poczwarkę. Co więcej, za sprawą Szczura udało mi się sfilmować punkt kulminacyjny tego procesu. Nakręcony aparatem filmik nie powala jakością, ale dzięki niemu Wy też możecie zobaczyć to, co wczoraj ja.

Nie jest to ta sama gąsienica, o której pisałam jakiś czas temu - niedźwiedziówka nożówka, nazwana przez Szczura Wojtkiem, już prawie od miesiąca przebywa w kokonie. Główną rolę w filmie zagrała natomiast rusałka ceik o imieniu Julian, znaleziona na spacerze zaledwie przed trzema dniami.

O wyhodowaniu ceika marzyłam od dawna, ale nigdy nie spotkałam w mojej okolicy larwy tego motyla, a osobnika dorosłego widziałam tylko kilka razy. W tym roku rozważałam zakup paru gąsienic ceika. Niestety, ich dostępność w sklepie internetowym zbiegła się w czasie z moim pobytem w Warszawie, a gdy wróciłam do domu, było już za późno. Zmieniłam więc plany i kupiłam trzy larwy rusałki pokrzywnika. Które, jak sama nazwa wskazuje, pochłaniają ogromne ilości pokrzywy. I to właśnie podczas jednego z rytualnych spacerów w poszukiwaniu pokrzyw zauważyłam na pewnej pokrzywie odchody pozostawione przez gąsienicę. A niedaleko, bo pod sąsiednim liściem, siedziała ona sama - larwa mojego upragnionego ceika!

W doprowadzenie ceika do kolejnego stadium rozwoju włożyłam niewiele wysiłku. Larwa wprawdzie przez dwa dni skubała liście pokrzywy, które jej podsuwałam, ale od początku była mało energiczna, głównie przesiadywała na łodygach. Zaraz pierwszego dnia wstawiłam jej do pojemnika gałązki, bo rozglądała się z niepokojem typowym dla gąsienic na krótko przed przepoczwarczeniem i próbowała wspinać się jak najwyżej. Drugiego dnia nie schodziła z gałązek wcale, a kolejnego dnia rano przestała ruszać się z miejsca. Wisiała przyczepiona końcem odwłoka, w dość dziwnej pozycji, więc zmieniłam ustawienie gałązki. Niedługo później zastałam larwę w pozycji typowej dla rusałek, które lubią przepoczwarczać się do góry nogami.

Ostatnia doba była stresująca. Larwa wisiała i wisiała, sporadycznie wykonując ruchy przypominające konwulsje i zmieniając kolor na ciemniejszy. Do samego końca, czyli do późnej nocy, nie byłam pewna, czy jestem świadkiem śmierci, czy momentu przejściowego w życiu Juliana. Cykl życia motyla nie jest jednakowy dla wszystich gatunków; każdy gatunek motyla, jaki do tej pory obserwowałam, miał własne zwyczaje i różnił się od innych szczegółami zachowania. Ceik przede wszystkim zdecydowanie więcej poruszał się w ostatniej dobie przed przepoczwarczeniem niż dobrze mi znane rusałki pawiki.

A moment kulminacyjny wyglądał tak:




Zapewne większość ludzi powiedziałaby, że nie ma w tym niczego pięknego, a niektórzy brzydziliby się na to patrzeć. Ja jednak kocham motyle, zawsze chciałam naocznie uczestniczyć w przemianie moich gąsienic w poczwarki i żałowałam, że one wolały robić "to" późną nocą lub pod moją nieobecność, na przykład wtedy, gdy wysiadywałam jajo na śmiertelnie nudnym wykładzie. Przepoczwarczenie Juliana sprawiło, że byłam bardzo pobudzona emocjonalnie i miałam łzy w oczach. Teraz pozostaje trzymać kciuki za jego kolejną przemianę, tym razem wewnątrz poczwarki i już bez świadków... narodziny do nowego życia.


Julian jako larwa

niedziela, 17 lipca 2016

[ 9 ] Zamek w Mosznej


Kto zna mnie osobiście, na pewno już wie, że mam słabość do zamków. A właściwie to ogólnie mam słabość do budynków, w których ktoś kiedyś mieszkał.

Jako kilkuletnie dziecko lubiłam niedzielne wieczory, gdy idąc z mamą za rękę przez naszą małą miejscowość, mogłam choć na krótką chwilę zajrzeć w oświetlone okna mijanych domów. Lubiłam wyobrażać sobie, kim są mieszkańcy tych domów, co w danym momencie robią i jak mieszkają. Marzyłam, by umieć przenikać przez szyby jak tytułowi bohaterowie kreskówki "Trzy małe duszki" i pozwiedzać co nieco, gdy ludzie śpią. I, prawdę mówiąc, nigdy mi to do końca nie przeszło - nadal wpatruję się w okna, spacerując wieczorami, a widok opuszczonych domów budzi we mnie trudną do opisania tęsknotę. Tęsknotę za tym, by wejść do któregoś z nich i zaszyć się z książką wśród starych, zakurzonych przedmiotów... gdzieś, gdzie nikt nie otworzy nagle drzwi, żeby mi przeszkodzić, gdzie będę mogła pobyć na osobności z ciszą i poudawać, że jestem sama na świecie. Ponieważ jednak nie jest to możliwe, przyciągają mnie wszelkie udostępnione zwiedzającym miejsca, które dawniej zamieszkiwali ludzie, przede wszystkim zamki i pałace. W tym roku odwiedziłam ich już kilka podczas rosomaczo-szczurzych wycieczek po Śląsku i Mazowszu (relacja wkrótce), a ostatnio dołączył do nas jeszcze mój przyjaciel ze studiów i wybraliśmy się razem do zamku w Mosznej.

Środkowa część tej klimatycznej budowli powstała w XVII wieku, ale kilkakrotnie dobudowywano do niej kolejne części. Przez około osiemdziesiąt lat, do 1945 roku, zamek należał do rodziny Tiele-Wincklerów, śląskich magnatów przemysłowych. Z kolei w latach 2002-2013, jeśli dobrze zapamiętałam, mieściło się w nim Centrum Terapii Nerwic. Zainteresowanych dziejami zamku odsyłam na jego stronę internetową, ponieważ mam kiepską pamięć do dat.





Podczas mojej poprzedniej wycieczki do Mosznej, w 2005 roku, usłyszałam od przewodnika legendę o tym, jakoby w zamku znajdował się zamurowany ze wszystkich stron pokój. Prawda to czy nie, nie wiem do dzisiaj. Lwy strzegące zamku nie chciały mi tego zdradzić - jeden spał i miał mnie w nosie, a drugi tylko szczerzył kły.




Zamek posiada 99 wież i wieżyczek. W oknie jednej z nich rezyduje kościotrup, który został tam ponoć umieszczony przez pracowników Centrum Terapii Nerwic, by zniechęcać pacjentów do włóczenia się po zamku. Dzieciom opowiada się jednak historyjkę o księżniczce, która uschnęła z tęsknoty, a one, jak się przekonaliśmy, skwapliwie wierzą, że kościotrup jest prawdziwy.





Moim zdaniem, znacznie więcej z żywych stworzeń mają w sobie smoki i rzygacze. 




Po tym, jak sympatyczna pani przewodniczka zaprowadziła nas na chwilę na wieże, przespacerowaliśmy się po otaczającym zamek parku krajobrazowym. Na zakończenie wycieczki odnaleźliśmy rodzinny cmentarz Tiele-Wincklerów, ukryty wśród drzew na wzniesieniu.




Gdy szłam, wydawało mi się, że drzewo przy drodze na mnie patrzy...




Do Mosznej na pewno jeszcze w tym roku wrócę, bo bardzo kusi mnie możliwość ekstremalnego zwiedzania, która niedawno pojawiła się w zamkowej ofercie.



poniedziałek, 11 lipca 2016

[ 8 ] Może


W słuchawkach:
























Maybe 
There's a world where we don't have to run
And maybe
There's a time we'll call our own (...)
Take me home 

sobota, 9 lipca 2016

[ 7 ] Uwaga, parzy


Kiedy miałam osiem lat, napisali, że pod względem emocjonalnym jestem pięciolatkiem.
Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
Pamiętam bardzo dokładnie czasy przed pójściem do szkoły: swoje zabawy, wyobrażenia, szczegółowy wygląd pomieszczeń w domu i domach członków rodziny, umeblowanie gabinetów lekarskich, rozkład tekstu i rysunków w wielu dawno nie widzianych książkach, dziesiątki swoich zeszytów, faktury takie jak szorstkie obicie foteli u babci. Pamiętam, jak wyrywałam niteczki i puch z koców i zwijałam je w malutkie, kolorowe kuleczki. A później nie pamiętam już prawie nic. Tylko mgłę i strach.
Moje uczucia zawsze były złe. Nieodpowiednie. Nie takie, jak być powinny. Zawsze większe, silniejsze niż ja. Zawsze niemożliwe do opanowania, przysłaniały cały świat.

Nie wiem, ile lat mam teraz.
Teraz, kiedy czuję, że moje uczucia rosną i stają się złe, wchodzę do wanny i biorę gorącą kąpiel, najbardziej gorącą, jaką tylko umiem. Siedzę, polewam się wodą, obserwuję parę unoszącą się dookoła i na ten krótki odcinek czasu zapominam o wszystkim. Nie czuję nic poza wodą, jakby nadmiar moich uczuć parował razem z nią. Gdy wychodzę, lustro, szyba i wszystkie kafelki są mokre od skroplonej pary, a ja – wolna.


Ten fragment napisałam, będąc jeszcze w liceum, ładnych parę lat temu, jednak mogę podpisać się pod nim wszystkimi rękami i nogami także dzisiaj.

Kontrola emocji zawsze przysparzała mi wielu trudności. Gdy byłam dzieckiem, nie potrzeba było wiele, by wyprowadzić mnie z równowagi, a wtedy nie potrafiłam się powstrzymać przed natychmiastową reakcją. Czułam tylko, jak w mgnieniu oka wzrasta mi puls i zaczyna mi się robić gorąco, a każda minuta wydaje się trwać wieczność, i robiłam niewłaściwe rzeczy, takie jak rzucenie zeszytem, wyjście z klasy z trzaśnięciem drzwiami lub wepchnięcie do kałuży prześlicznego dziewczęcia w niedzielnej sukience z falbankami. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że dokuczano mi stosunkowo często, zresztą ponad połowa dzieciaków dookoła mnie dokuczała sobie nawzajem, trzeba więc było jakoś sobie radzić. Radzić sobie musieli się też nauczyć moi rodzice, którzy znienacka dowiadywali się na przykład, że ich drobne i chude dziecko rzuciło kamieniem w chłopca starszego o dwa lata, i nie byli tym faktem zachwyceni. W związku z moimi problemami z panowaniem nad sobą i jeszcze kilkoma kwestiami, w pierwszych latach podstawówki regularnie włóczono mnie po psychologach, o czym już pisałam. Niestety, psychologowie nauczyli mnie kilku ciekawych rzeczy, o których być może kiedyś napiszę, ale nie nauczyli mnie zbyt wiele, jeśli chodzi o kontrolę emocji. Sytuację komplikował fakt, że ze względów zdrowotnych intensywny wysiłek fizyczny był dla mnie niewskazany, a nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że angażujący sport byłby tu dobrym rozwiązaniem.

Dorastając i ucząc się na błędach, wypracowałam własne sposoby na panowanie nad sobą, dzięki którym w gimnazjum uchodziłam już za bezproblemowego ucznia. Obecnie ludzie odbierają mnie jako osobę opanowaną, o niewielkim temperamencie, gdyż większość moich emocji nie jest widoczna na zewnątrz. Jednym ze skutecznych w moim przypadku sposobów okazało się pisanie - początkowo pamiętników w zeszytach i plikach tekstowych, później bloga w formie pamiętnika, z czasem również opowiadań. Odkryłam, jakie czynności akceptowane społecznie i nie czyniące nikomu krzywdy pozwalają mi się uspokoić. W liceum zaczęłam też zauważać, że potrafię świadomie oddziaływać na swój nastrój poprzez temperaturę.

Jestem osobą skrajnie ciepłolubną, której przez większość czasu jest zimno, także wtedy, gdy ludziom dookoła mnie jest zbyt ciepło. Jako nastolatka byłam badana przez lekarzy z uwagi na moje poczucie zimna, jednak nie wykazano obiektywnej przyczyny tego stanu rzeczy, żadnych problemów z tarczycą i innych takich. Pomimo tego faktem jest, że moja skóra - i dotyczy to nie tylko rąk - jest zwykle chłodniejsza niż skóra innych, a na to, jak funkcjonuję fizycznie i psychicznie, temperatura otoczenia ma wpływ. Wiosną i latem czuję się o niebo lepiej niż zimą, ponadto jestem bardzo wrażliwa na przeciągi i sztuczną klimatyzację, które mi przeszkadzają (w sensie: niech sobie istnieją, ale nie powiewają na mnie, zwłaszcza na głowę). Moje samopoczucie jest najgorsze w okresie zmiany czasu na zimowy, kiedy to dosłownie odliczam dni do dnia zmiany czasu na letni.

Jako studentka, pod wpływem perypetii mojego chłopaka z dużą nadwrażliwością słuchową, zaczęłam interesować się integracją sensoryczną i stwierdziłam, że najwyraźniej wszystko, co związane ze zmysłem dotyku, jest u mnie kompletnie zrypane: dotyk, ból, a już najbardziej odczuwanie temperatury. Odkrycie to może nie poprawiło mojego bieżącego nastroju, ale na pewno na dłuższą metę wpłynęło na świadomość tego, co się ze mną dzieje.

I tak, jeśli czuję lęk (z jakiegokolwiek powodu), potrzebuję zmiany temperatury otoczenia na niższą, ale w taki sposób, by nie odczuć przeciągu, który stresuje mnie bardziej. Muszę więc wyjść na dwór lub przewietrzyć pomieszczenie. Po półgodzinie powinnam być już spokojniejsza i bardziej zdolna do racjonalnego myślenia. W gruncie rzeczy robiłam coś podobnego od zawsze, jeśli się porządnie zastanowić. Zawsze, gdy czułam silny lęk, w pierwszej kolejności siadałam na zimnej podłodze, było tak we wszystkich najgorszych momentach życia. Miałam wtedy wrażenie, że dzięki zimnu bardziej czuję, iż naprawdę istnieję.

Z kolei na wszystkie inne napięcia i negatywne emocje, na czele ze złością, pomaga mi woda o wysokiej temperaturze. Innymi słowy, jeśli jest to w danym momencie możliwe, włażę do wanny i aplikuję sobie sporą dawkę gorąca. Wszyscy, których znam, uważają, że woda, jakiej używam, jest za gorąca, a ponadto gorące kąpiele powszechnie uchodzą za niezdrowe, jednak dla mnie jest to najprostszy sposób na doraźne odzyskanie równowagi emocjonalnej. Początkowo nastawiam prysznic na temperaturę, która jest wysoka, ale jeszcze stosunkowo "lajtowa", polewam się taką wodą przez jakiś czas, a później stopniowo zwiększam temperaturę. Nie potrafię tego zbyt dobrze opisać, ale za każdym razem, gdy zwiększam temperaturę, początkowo jest to bardzo silne uczucie, a po pewnym czasie czuję coś jakby "znieczulenie", przyzwyczajenie do danej temperatury. Wtedy wiem, że mogę znowu trochę ją zwiększyć, i tak do momentu, gdy wiem, że zbliżyłam się do swojej granicy. Jest to temperatura, której inni raczej nie potrafią już zaakceptować (a przynajmniej nie te osoby, które pytałam). Później albo zostaję na tym poziomie przez jakiś czas, albo powoli obniżam temperaturę, wracając do punktu wyjścia. Kiedy po takim prysznicu wychodzę do swojego pokoju, ubrana w kilka warstw ubrań, by nie stracić szybko ciepła, czuję się bardzo komfortowo i wiem, że mogę zacząć myśleć o problemie, który wywołał moje negatywne emocje. Paradoksalnie, będąc rozgrzana, myślę o nim bardziej chłodno i logicznie.

Oczywiście, kiedy jestem poza domem, nie mam do dyspozycji wanny z prysznicem. W wielu przypadkach da się jednak pójść do toalety i ochlapać ręce w gorącej wodzie, a to już coś daje.

Niestety, moje szczególne upodobanie do ciepła potęguje inne problemy. Jak? Ano, zwykle jestem ubrana nieadekwatnie do temperatury odczuwanej przez innych ludzi, co w połączeniu z innymi moimi upodobaniami odnośnie stroju (najlepiej, gdy jest miękki, luźny i niezbyt kobiecy) sprawia, że wyglądam dziwnie. Zimą noszę zwykle od czterech do pięciu warstw ciuchów, a latem o wiele częściej niż inni mam na sobie cieplejsze lub dłuższe ubranie. 

Uprzedzając pytania: nie, nigdy się nie oparzyłam i nie trzeba się o mnie martwić, że jestem nieustannie spocona, gdy mam na sobie ciepłe ciuchy, bo to tak nie działa. Poza tym lubię się myć. Pod warunkiem, że w ciepłej wodzie.


Salamandra w ogniu

czwartek, 7 lipca 2016

[ 6 ] Nie zaglądaj Aspiemu do lodówki


Chcąc poczęstować mnie deserem, Szczur przypomniał sobie, że widział w zamrażarce pudełko lodów Koral. Okazało się jednak, ku naszemu zaskoczeniu, że zamiast lodów czekoladowych w pudełku znajdowała się sałatka, która emitowała duszący fetor. Na podstawie składników Szczur wydedukował, że musiała znajdować się w zamrażarce od wielu miesięcy, gdyż nikt z jego rodziny nie je sałatek z grzybami. Głównymi podejrzanymi, jeśli chodzi o jej autorstwo, są Katja z Kociego Świata ASD oraz Sysadmin. Istnieje jednak inna możliwość, która zmroziła mi krew w żyłach: że sałatka została przyrządzona na Sylwestra 2014...

Zaczynam się bać, że jakaś nieznana mi forma życia, która kiedyś była jedzeniem, wypełznie z lodówki pod osłoną nocy. Szczur jednak nie podchodzi do problemu z należytą powagą.

- Pełzać to sobie może - stwierdził. - Dopóki nie wynalazło koła, jesteśmy bezpieczni.

środa, 6 lipca 2016

[ 5 ] Rosomak w Łazienkach


Od kilku dni wakacjuję się u Szczura.

Zwiedzamy miejsca bardziej i mniej znane, pstrykamy dziwne foty, gramy w skomplikowaną (moim zdaniem) grę komputerową o tworzeniu własnej cywilizacji, oglądamy anime, śpimy w środku dnia, przekomarzamy się, drapiemy się nawzajem po plecach i gadamy o Tych Okropnych Ludziach.

Razem ze mną przyjechała do Szczura moja poczwarka ćmy imieniem Wojtek. Szczur przedstawił Wojtka swoim rodzicom. To chyba tak profilaktycznie, żeby przypadkiem nie pomyśleli, że jestem normalna.

Choć najczęściej zwiedzanymi przez nas obiektami są zamki, muzea i bunkry, wczoraj urządziliśmy sobie wycieczkę nieco mniej typową, a mianowicie do Łazienek Królewskich. Już na wstępie ucieszyłam się jak dzieciak na widok pawia, ponieważ moje ostatnie spotkanie z ptakami tego gatunku miało miejsce w starożytności (czytaj: w czasach gimnazjalnych, podczas klasowej wycieczki do Warszawy). Paw zapozował do pamiątkowych zdjęć, jednak niespecjalnie chciał ze mną rozmawiać.





A oto kilka miejsc i przedmiotów, które szczególnie mi się podobały:








Czekolady króla Stanisława Augusta Poniatowskiego

W Starej Kordegardzie można obecnie oglądać wystawę miniaturowych domków holenderskich "Przez dziurkę od klucza", w której tworzeniu miały swój udział dzieci ze spektrum autyzmu.






Mam sentyment do Łazienek, które kojarzą mi się z pierwszą kilkudniową wycieczką szkolną w moim życiu. A Stanisławowi Augustowi zazdroszczę cerbera - przydałby mi się taki stwór do odstraszania nieproszonych gości, bo moja prywatna Bestia już na nich nie działa.