poniedziałek, 25 grudnia 2017

[47] Podsumowanie lata


Minęła jesień, a mnie przez cztery miesiące nie udało się znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby na spokojnie spisać wspomnienia z wakacji. Zajmowałam się głównie pracą, planowaniem pracy i odsypianiem po pracy. Dlatego dziś będzie tutaj trochę przekornie - mimo początku kalendarzowej zimy, calutki post o lecie. W punktach, żeby tradycji stało się zadość.


1. Podobnie jak rok wcześniej, spędziłam prawie całe wakacje ze Szczurem. Przez większość czasu pomieszkiwałam w jego Szczurzej Norce, ale spędziliśmy też po kilka dni u mnie, w Górach Świętokrzyskich i w Beskidzie Żywieckim. Także i tym razem nie pozabijaliśmy się, choć z kilku powodów (między innymi źle dobranych pigułek antykoncepcyjnych, które uczyniły ze mnie istotę bardziej zmierzłą i czepialską niż zwykle) było trudniej niż poprzednio. Zdarzały się kłótnie, meltdowny, a nawet całkowicie nieudane, kryzysowe dni. Na szczęście dobrych chwil było więcej. I na szczęście nadal jesteśmy razem.

2. Także i w te wakacje gotowałam sobie prawie wszystkie obiady podczas pobytu u Szczura. Przygotowywanie posiłków czasem daje mi satysfakcję, ale ponieważ nadal jest dla mnie bardzo męczące (zwłaszcza umysłowo), nie mogłam się nacieszyć obiadami mamy i tymi w hotelowych restauracjach.

3. Kupiłam kilka rzeczy do szczurzej kuchni, których mi w niej brakowało podczas gotowania. Po tych zakupach poczułam się bardzo zadomowiona, jakbym jedną nogą mieszkała w Norze.

4. Jeśli chodzi o motyle, tegoroczne lato było wyjątkowe. Z zimujących jaj Safony wylazło mnóstwo larw, większość musiałam wypuścić już na tym etapie życia, ale i tak wyhodowałam tyle Safonidów, że w końcu straciłam do nich rachubę. Udało mi się też je rozmnożyć i uzyskać kolejne pokolenie. Wyhodowałam i wypuściłak też trzy niedźwiedziówki nożówki, pięć rusałek pawików, jedną błyszczkę jarzynówkę. Przez mój dom przewinęło się też kilka larw, których tożsamości nie poznałam, bo były spasożytowane lub z nieznanych przyczyn nigdy nie opuściły kokonów. Największą klapą okazała się próba hodowli larwy widłogonki, która nagle rozchorowała się i zmarła. Uważam jednak ten rok za bardzo udany.

5. W ostatnim tygodniu wakacji zebrałam się na odwagę i kupiłam larwy pierwszego w moim życiu egzotycznego motyla - pawicy atlas. Gąsienice te sprawiały mi później radość aż przez dwa miesiące.

6. Wyciągnęłam kumpla na spotkanie w mieście, w którym oboje studiowaliśmy i poznaliśmy się. Pogadaliśmy, zjedliśmy na mieście i powłóczyliśmy się jak za dawnych czasów. Za każdym razem, gdy wracam do tego miasta, towarzyszą mi ambiwalentne uczucia - zarówno ulga, że już nie studiuję, jak i tęsknota za czasem, który nie wróci, za naszym ówczesnym idealizmem, ulubionymi miejscami i dobrymi dniami. Od czasu do czasu lubię wracać na stare śmieci.

7. Kupiliśmy ze Szczurem nową, rewelacyjną grę planszową ("Wsiąść do pociągu") i... nie zagraliśmy w nią w wakacje ani razu, dopiero jesienią. Prawdziwy game fail!

8. Pojechałam do domu urodzenia Fryderyka Chopina w Żelazowej Woli. Chciałam zwiedzić to miejsce od dziecka, od momentu, gdy przeczytałam czytankę o nim i wydało mi się ono bardzo romantyczne. A wycieczka moje przypuszczenia potwierdziła. Park botaniczny otaczający dom, w którym Chopin przyszedł na świat, jest naprawdę klimatyczny. I mówię to ja, miłośniczka lasów, często całkowicie obojętna na uroki parków i ogrodów zaprojektowanych w najmniejszych szczegółach przez ludzi. Ten park ma w sobie "to coś".

9. Odwiedziłam swoją ulubioną warszawską pizzerio-restaurację. Pizza była jak zwykle przepyszna, ale bardzo przygnębił mnie fakt, że z powodu zmiany menadżera z menu zniknęły wszystkie inne lubiane przeze mnie dania, które byłam w stanie zjeść.

10. Byłam (już drugi raz) w Centrum Nauki Kopernik.





11. W pierwszym tygodniu pobytu w Norce przespacerowałam się po Cytadeli Warszawskiej. Dzień był wtedy pochmurny, deszczowy i w pewien sposób odpowiedni, by poznać to miejsce. Oprócz cmentarza, Bramy Straceń i drogi, którą prowadzono skazańców na śmierć, zapamiętałam... żaby. Idąc fosą, mijałam dziesiątki małych żabek, takich naprawdę tycich, jakby dopiero wyszły na ląd.

12. Poszłam ze Szczurem do kina na "Czerwonego żółwia".

13. Spędziłam popołudnie ze Szczurem u jego rodziców. W gruncie rzeczy z rodzicami Szczura widziałam się w te wakacje kilka razy, ale najbardziej zapamiętam tamto popołudnie, kiedy to podglądaliśmy na werandzie kopulujące Safonidy.

14. Przetrwałam grypę żołądkową. To była zdecydowanie jedna z najgorszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przydarzyły mi się w wakacje. W dodatku dopadła mnie daleko od domu, w drugim tygodniu pobytu u Szczura. Byłam tak osłabiona gorączką i silną biegunką, że nie miałam siły robić sobie jedzenia. Picie sprawiało mi bardzo duże problemy, po każdym łyku miałam silne skurcze żołądka, przez co bałam się pić, a jednocześnie wiedziałam, że muszę. Psychika posypała mi się momentalnie. Nie wiem, co by ze mną było, gdyby nie Szczur, który wzywał do mnie lekarzy, szedł nocą do apteki czy gotował mi ryż. Po chorobie zdecydowałam się na powrót na kilka dni do domu, żeby wyciszyć lęki i nie musieć martwić się o jedzenie. Lekkostrawne posiłki mamy dość szybko postawiły mnie na nogi. To, że mogłam znowu jeść i pić bez skurczów żołądka, jeszcze długo wydawało mi się tak cudowne, że parę razy o mało się nie rozpłakałam.

15. Niestety, tylko raz pojechałam do Kampinosu, wbrew temu, co sobie obiecywałam przed wakacjami. Tak jakoś wyszło. W dodatku z jedynego spaceru po Puszczy nie pamiętam żadnych szczegółów, bo to właśnie tamtego dnia dopadła mnie grypa żołądkowa. Chodziłam wtedy dziwnie otępiała i bolała mnie skóra. Dopiero kilka godzin później, gdy zaczęła się ostra biegunka, zdałam sobie sprawę, że tam, w lesie, miałam już gorączkę.

16. Brak szczęścia do Kampinosu na szczęście nie oznaczał braku kontaktu z lasami. Chodziłam po lasach zarówno w górach, w okolicy mojego rodzinnego domu, jak i w pobliżu Szczurzej Norki. W lesie położonym blisko Nory odkryłam bardzo fajną ścieżkę zdrowia, pełną urządzeń dobrych do ćwiczenia równowagi i propriocepcji.

17. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa huśtałam się na prawdziwej huśtawce! I nawet nie miałam problemów ze zmieszczeniem się!

18. Zwiedziłam kolejne zamki: zamek w Liwie, Krzyżtopór w miejscowości Ujazd oraz zespół pałacowo-zamkowy w Żywcu, który składa się ze Starego i Nowego Zamku. Spośród nich największe wrażenie zrobił na mnie Krzyżtopór. Są to naprawdę ogromne ruiny, o wiele większe niż się spodziewałam. Tras dla zwiedzających wyznaczono tam kilka, a najlepsze jest to, że nawet podziemia można zwiedzić samemu, bez żadnych dodatkowych opłat, obowiązku chodzenia z grupą obcych ludzi i innych neurotypowych "atrakcji".

19. Na samym początku wakacji wybraliśmy się też ze Szczurem do zamku w Chudowie, ale tego zamku nie udało się nam zwiedzić. Pocałowaliśmy klamkę, a właściwie kołatkę, z powodu zwolnienia lekarskiego osoby odpowiedzialnej za zamek. Mimo to nie uważam wycieczki za nieudaną, bo odbyliśmy przyjemny spacer po okolicy. Szczególnie spodobały mi się rozmieszczone dookoła zamku rzeźby przedstawiające niektóre istoty nadprzyrodzone z polskich legend. Ciekawie było też zobaczyć głaz narzutowy "przyniesiony" przez lądolód plejstoceński z terenów dzisiejszej Szwecji.

20. Wracając do Nory po odżywieniu mnie przez mamę, zahaczyłam o znany nam już zamek w Olsztynie. Trafiliśmy tam ze Szczurem na jakąś imprezę masową, były tłumy, stragany i hałas, ale i tak poszliśmy przywitać się z ruinami. Stwierdziłam, że temu akurat zamkowi najbardziej służy ponury klimat bezśnieżnej zimy, a latem to nie to samo.

21. Odwiedziłam moją wieloletnią kumpelę w jej nowym warszawskim mieszkanku. Spędziłyśmy razem większość dnia, zajadając pyszne ciastka, pokazując sobie nawzajem zdjęcia z wyjazdów i oglądając komedię romantyczną ("Zanim się pojawiłeś").

22. Byłam w Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego w Pruszkowie. To było muzealne odkrycie lata! Spodziewałam się raczej wynudzenia się, a tymczasem wyszłam stamtąd po dwóch godzinach naładowana ilością nowych informacji i pozytywnie zaskoczona - umiejętnością zainteresowania gościa zupełnie nie znającego się na rzeczy, miłym kontaktem z pracownikami muzeum, ich szeroką wiedzą, możliwością wzięcia do ręki replik eksponatów... W dodatku muzeum jest moim zdaniem stworzone dla osób z ASD, jeśli chodzi o warunki sensoryczne. A wiedzieliście, że w starożytności faceci z mazowieckiego nosili koki?

23. Przekonałam się, że w mazowieckim każda wieś ma swój słup z bocianim gniazdem. Może to zabawne, ale byłam zaskoczona, licząc te gniazda z okien samochodu. W mojej okolicy bociany widuję tylko na mokradłach, ale żeby tak sobie założyły gniazdo w środku wsi - nie, nigdy.

24. Zdobyłam trzy góry: Łysicę, Łysą Górę vel Święty Krzyż oraz Magurkę. O pierwszych dwóch już pisałam tutaj. Wlazłam też na dwa wierzchołki wzgórza Grojec, zwane Małym i Średnim Grojcem.

25. Wracając z Grojca, przeżyłam bardzo ekscytujący wieczór. Rozpoczęcie wycieczki późnym popołudniem w połączeniu z moją niezbyt mądrą decyzją, aby nie kończyć chodzenia na Średnim Grojcu i próbować dotrzeć jeszcze do Dużego, doprowadziło do tego, że ja i Szczur zgubiliśmy się. Szlak nie był dobrze oznaczony i w pewnym momencie urwał się w lesie. Jakiś czas później zdaliśmy sobie sprawę, że się ściemnia, do wierzchołka nadal daleko, a my od dłuższego czasu idziemy lasem i nie przybliżamy się do celu. Nastąpił odwrót. Szliśmy szybciej niż zwykle, mimo to wkrótce otoczyła nas ciemność. Przekonałam się, że w górach naprawdę szybko zapada noc, a jest to noc inna niż w mojej okolicy - ciemniejsza, pełna odgłosów mniej przyjaznych niż "w domu" i generalnie full of zasadzkas. Najtrudniejszy był pewien odcinek usiany błotnistymi wyrwami w ziemi. Później, ponieważ nie było szans na odnalezienie "naszego" szlaku, schodziliśmy drogą, wzdłuż której ustawiono stacje drogi krzyżowej. Światełka tych stacji wskazywały drogę. Przydały się też zapasowe baterie do latarki. Po zejściu ze wzgórza po zupełnie innej stronie niż ta, z której przyszliśmy, trzeba było jeszcze znaleźć drogę do domu przez kawał miasta - tu za przewodnika mieliśmy koniec języka i... rzekę. Może to niezbyt mądre, co napiszę, ale droga powrotna z Grojca była tak ekscytującą przygodą, że już w drodze poziom hormonów dawał mi się mocno we znaki, a po powrocie mimo zmęczenia nadal byłam zbyt podniecona, żeby ot tak zasnąć. Chyba po prostu jestem zwariowańcem.

26. Znalazłam się także na górze Żar, ale w tym przypadku wyjątkowo wjechałam na szczyt kolejką linowo-terenową. Góra Żar jako jedyna rozczarowała mnie. Podejście okazało się być z mojego punktu widzenia całkowicie nieatrakcyjne - prosta droga, dzikie tłumy i zero bliskiego kontaktu z przyrodą. A ponieważ ja chodzę po górach właśnie dla spokoju i kontaktu z przyrodą, a nie po to, aby zaliczać kolejne szlaki jak przedmioty w szkole, po prostu to podejście olałam i po krótkiej naradzie ze Szczurem zdecydowaliśmy się na kolejkę. Kolejką tego typu, naziemną, jechałam pierwszy raz. Schodzenie okrężną drogą było już dla mnie przyjemniejsze z racji samotności, ale nadal niezbyt atrakcyjne, jeśli chodzi o widoki i przyrodę. Tę górę uznałam za przereklamowaną.

27. Drugi raz w życiu byłam w schronisku górskim. Kupiłam sobie tam książeczkę do zbierania pieczątek ze schronisk - nie sądzę, żebym kiedyś zebrała je wszystkie, bo wiele szlaków jest zbyt trudnych jak na moje możliwości, ale nie mam takich ambicji. Książeczka po prostu mi się spodobała.

28. Pierwszy raz w życiu byłam w jaskini. Naprawdę! W mojej okolicy nie ma jaskiń, a dotychczasowe wyjazdy nie dały mi takiej okazji. Początkowo planowaliśmy ze Szczurem zwiedzić jaskinię Raj, ale ponieważ trudno się tam dostać (konieczność wcześniejszej rezerwacji), ostatecznie wybraliśmy mniejsze i mniej interesujące turystów Piekło. Bardzo mi się podobała ta wycieczka, zwłaszcza że wybraliśmy się na nią wieczorem, co dodatkowo podkręcało klimat. W drodze do jaskini widzieliśmy figurki diabłów, w środku - kilka różnych pająków, a w drodze powrotnej - ogromnego żuka. Żałowałam jedynie, że nie zastaliśmy żadnego nietoperza.




29. Zobaczyłam na własne oczy dąb Bartek.

30. Pierwszy raz od wieków odbyłam spontaniczną, ale przyjemną rozmowę z zupełnie obcą osobą, która do mnie zagadała. Zdarzyło się to w Kielcach.

31. W ramach rozwijania szczurzych zainteresowań połaziłam po ruinach huty "Józef" w Samsonowie.

32. Byłam w Muzeum Minerałów i Skamieniałości w Świętej Katarzynie. Kolejne ciekawe muzeum, po którym chodziłam jak zaczarowana. Dodatkową atrakcją jest pokaz szlifowania prowadzony przez fachowca. Żałuję, że ze względu na istniejące tam obwarowania dotyczące fotografowania nie mogę Wam pokazać, jak piękne eksponaty się tam znajdują. W zamian kupiłam dla siebie i mamy po wisiorku z krzemienia pasiastego.

33. Byłam w Muzeum Zabawek w Kielcach, gdzie wzruszałam się na widok zabawek sprzed lat. Zjadłam również pyszne lody w muzealnej kawiarni.

34. Bardzo polubiłam park zamkowy w Żywcu, który pomagał mi odzyskiwać dobry nastrój w kryzysowe dni. Jeszcze ostatniego dnia poszłam tam na samotny spacer. I nie żałuję ani jednej przechadzki, zwłaszcza odkąd się dowiedziałam, jak wiele tamtejszych drzew zostało zniszczonych jesienią przez orkan.

35. Odkryłam, że najlepsze lody w Żywcu sprzedają w zabytkowym Domku Chińskim. Zasmakowały mi do tego stopnia, że odważyłam się kupić gałkę o smaku bakaliowym, mimo że nie lubię bakalii. Była przepyszna!

36. Zwiedziłam też Muzeum Miejskie w Żywcu, które mieści się w kompleksie zamkowo-pałacowym. Ponieważ wystaw jest naprawdę sporo, dokładne zwiedzenie tego muzeum zajmuje kilka godzin. Dla mnie najbardziej atrakcyjne były dział etnograficzny, dział przyrodniczy oraz wystawa o sądach, wyrokach i torturach w dawnym Żywcu.

37. Ostatniego dnia pobytu w Żywcu udało mi się zupełnie przypadkowo znaleźć podczas spaceru kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża, który bardzo chciałam zobaczyć. To mały, piękny kościółek z XIV wieku, wyglądający aż nierealnie pośród ruchliwych ulic.

38. W drodze powrotnej z dłuższego wyjazdu do Żywca zahaczyłam o zagrodę żubrów w Pszczynie. Chociaż padało, a na terenie parku odbywała się jakaś głośna impreza, udało mi się popatrzeć na żubry w porze karmienia. Ostatnio dowiedziałam się z telewizji, że niektóre z tych zwierząt pojechały do Hiszpanii i Portugalii, więc na pewno nie zobaczę ich już w identycznym składzie.




39. Spotkałam się z dwójką znajomych z netu, których poznałam w zamierzchłych czasach liceum na pewnym zwariowanym forum dla nerdów. Dzięki temu miałam okazję poznać dziewczynę kumpla, którego nie widziałam od dwóch lat. Poszliśmy we czwórkę do galerii i do knajpy. Pierwszy raz byłam w galerii sztuki współczesnej i stwierdziłam tam, że sztuki współczesnej za Chiny Ludowe nie rozumiem.

40. W ramach zapoznawania Szczura ze Śląskiem zabrałam go do skansenu w Chorzowie. Okazało się, że od czasów, gdy jako dziecko byłam tam na szkolnej wycieczce, park etnograficzny bardzo się rozrósł. Zaczęto w nim też wykorzystywać multimedia, na szczęście w przemyślany, nienachalny sposób. Moim ulubionym miejscem na terenie skansenu został Zaułek Zmory, czyli chata zielarki wraz z prawdziwymi rabatkami pełnymi ziół. Mnóstwo tam gatunków motyli!

41. Pokazałam Szczurowi również inne miejsce popularne na Górnym Śląsku wśród nauczycieli planujących wycieczki: Muzeum Chleba. Obecnie nosi ono nazwę Muzeum Chleba, Szkoły i Ciekawostek. I naprawdę mieliśmy tam okazję dowiedzieć się wielu ciekawostek, nie tylko związanych z chlebem. Niektóre opowiedział nam sam założyciel muzeum, który przyszedł z nami osobiście porozmawiać, gdy usłyszał, że Szczur jest z daleka - to było miłe. Stworzyliśmy też własne wypieki.

42. Tegoroczne lato było uboższe niż poprzednie, jeśli chodzi o zwierzęta zaobserwowane na wolności. Prawdopodobnie dlatego, że więcej czasu spędziłam w miejscach atrakcyjnych dla turystów. Widywałam głównie owady, ptaki (między innymi czajkę, bażanty i bociany), sporo żab, jaszczurki, myszy i nornice, ale żadnych większych ssaków. Lisa, sarnę i zająca widziałam, ale ostatni raz późną wiosną, jeszcze zanim zaczęło się lato.

43. Przeczytałam w oryginale kolejne dwa tomy "The Realm of the Elderlings" Robin Hobb, które nie zostały przetłumaczone na polski. Czytało mi się po angielsku znacznie lepiej niż rok wcześniej, ale i tak cieszę się, że trzynasty tom cyklu został w tym roku wydany w Polsce i nie będę musiała czekać z nim do następnych wakacji.

44. Pod względem czytelniczym tegoroczne lato było dla mnie bardziej udane od poprzedniego. Dzięki temu, że lepiej radziłam sobie z czytaniem w oryginale Robin Hobb, miałam więcej czasu i sił na inne książki. Przeczytałam między innymi kilka niezłych książek popularnonaukowych, jak "Życie w średniowiecznym zamku" czy "Rzecz o ptakach".

45. Obejrzałam sporo filmów, a przynajmniej sporo jak na mnie, bo ponad dwadzieścia. W tym kilkanaście za sprawą portalu Cineman, gdzie w lipcu wykupiłam miesięczny pakiet. Do ustanowienia mojego prywatnego rekordu przyczyniła się także grypa żołądkowa. Kiedy całymi dniami leżałam wykończona chorobą na kanapie w salonie, oglądałam filmy w telewizji jeden po drugim - i chyba tylko to mnie uratowało, jeśli chodzi o psychikę. Cineman polecam, grypy żołądkowej nie.

46. Kupiłam szafę materiałową na ubrania. Szafa okazała się być jedną z najlepszych inwestycji tego roku. Dzięki niej choć trochę zapanowałam nad swoimi ubraniami.

47. Odbębniłam trzy wizyty u lekarzy specjalistów. 

48. Radziłam sobie z lustrzanką znacznie lepiej niż rok wcześniej.

49. Dotrzymałam złożonej samej sobie obietnicy i nie kupowałam żadnych zbędnych pamiątek-bibelotów. Nawet w Żywcu, mimo że piękne figurki kotów ze sklepiku na rynku jeszcze ostatniego dnia niesłychanie mnie kusiły. Przez całe wakacje udało mi się ograniczać do pamiątek papierowych - pocztówek, biletów, książeczki z legendami. Najbardziej pofolgowałam sobie w Muzeum Minerałów, ale nawet tam nie kupiłam nic niepraktycznego. Brawo ja.

50. Ponownie BYŁAM BARDZO SZCZĘŚLIWA, nie licząc epizodu z grypą żołądkową.



piątek, 8 grudnia 2017

[46] Moje zainteresowania (cz. II)


[Jeśli chcesz przeczytać pierwszą część posta, kliknij tutaj.]


Mali bibliści na start!

Po tym, jak mnie i mojego jedynego przyjaciela rozdzieliła decyzja jego matki, czułam się niewyobrażalnie samotna. Ponieważ dowiedziałam się o wszystkim na kilka dni przed początkiem nowego roku szkolnego, nie miałam nawet wystarczająco dużo czasu, aby nastawić się psychicznie na tak znaczną zmianę w moim codziennym życiu. Szłam do szkoły z myślą, że zniknęła moja jedyna bratnia dusza, że nie ma już w tych ponurych murach nikogo, kto by mnie lubił. Rozpaczliwie potrzebowałam czegoś, co skierowałoby moje myśli na inne tory. I właśnie wtedy katechetka, która jako jedyna spośród kadry pedagogicznej rozumiała, jaką stratę przeżyłam, po rozmowie z moją mamą zaproponowała mi udział w Olimpiadzie Wiedzy Biblijnej. Choć nie miałam pojęcia, z czym to się je, zgodziłam się. Czułam, że zwariuję, jeśli nie znajdę czegoś, co pomoże mi nie myśleć przez cały czas o emocjach.

Przygotowując się do Olimpiady po raz pierwszy, wiedziałam naprawdę niewiele o tym, jak się uczyć. Trzeba było przeczytać jedną z Ewangelii, więc na początek czytałam ją głośno mojej mamie, rozdział po rozdziale. Później katechetka dała nam przykładowe zestawy pytań sprawdzające znajomość tej Ewangelii, a mama i ja opracowywałyśmy odpowiedzi do nich. Okazało się, że takich pytań dotyczących tylko jednej księgi Biblii można zadać całe mnóstwo - niektóre pojawiły się we wcześniejszych edycjach konkursu, inne katechetka wyszperała w różnych opracowaniach.  Kiedy odpowiedzi na wszystkie pytania były gotowe, mama regularnie przepytywała mnie z nich, początkowo strona po stronie, później już tylko na chybił trafił. Muszę przyznać, że nie zawsze mi się chciało zasiadać wieczorami do tych powtórek, pomimo dobrej pamięci. Bywały dni, gdy marudziłam i nie miałam ochoty się uczyć. W międzyczasie odbyły się jednak wewnątrzszkolne eliminacje, które wygrałam. A potem nadszedł dzień, który wspominam jako przełomowy - dzień etapu dekanalnego konkursu.

Etap dekanalny odbywał się już w innej miejscowości, a brały w nim udział dzieci z różnych szkół z terenu naszego dekanatu. I ten etap również wygrałam, pokonując jakąś trzydziestkę dzieci. Było to w moim odczuciu coś niezwykłego. Nie miałam nawet odwagi marzyć, że wygram ten etap. Do tej pory uczyłam się po prostu dlatego, żeby zająć czymś myśli, a nie po to, żeby coś osiągnąć; drugi etap obudził we mnie poczucie własnej wartości i ochotę na więcej. Wyjazd na kolejny etap, diecezjalny, gdzie dostało się ponad stu najlepszych uczestników, był dla mnie jak sen. I chociaż nie zajęłam tam żadnego z czołowych miejsc, nareszcie miałam o czym marzyć w tej śmiertelnie nudnej szkole: żeby za rok być jeszcze lepsza!

Przez trzy lata Olimpiada zajmowała ważne miejsce w moim życiu. Także dlatego, że dzięki niej poznałam drugiego w życiu przyjaciela - młodszego o dwa lata chłopca z mojej miejscowości, który w pierwszym roku naszego udziału w konkursie zajął miejsce w ścisłej czołówce. W kolejnym roku szkolnym zaczęliśmy spotykać się po lekcjach, żeby razem układać przykładowe pytania do Ewangelii i odpytywać się z tych pytań. Oprócz zdrowej rywalizacji połączyła nas wzajemna sympatia, oparta na pewnym podobieństwie. Oboje byliśmy inni niż nasi rówieśnicy, bardziej dziecinni i zarazem bardziej poważni, z nietypowymi upodobaniami żywieniowymi, muzycznymi i ubraniowymi, nielubiani w naszych klasach... Dziś widzę, że oboje byliśmy podręcznikowymi dziećmi z ZA, wtedy byliśmy po prostu bratnimi duszami. Nauka szła mi o wiele lepiej, gdy wyrobiłam sobie własne strategie zapamiętywania i zrozumiałam, na co muszę zwracać uwagę. Mama nie musiała mi już pomagać ani motywować mnie. Najsilniejszym motywatorem były kolejne spotkania z młodszym kolegą, podczas których stopniowo zaczęliśmy, oprócz nauki, także grać w planszówki i rozmawiać na różne tematy. Nauka sama w sobie również sprawiała mi przyjemność.

W zapamiętywaniu danych i w oczekiwaniu na kolejne etapy było coś bardzo ekscytującego. Przyjemniejsze były chyba tylko momenty odbierania nagród za efekty swojej pracy, kiedy to ja i kolega wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej. Raz on był lepszy, raz ja, przez co adrenaliny nigdy nie brakowało. Czasem któreś z nas lądowało na podium, czasem obiecywaliśmy sobie nawzajem, że przyłożymy się bardziej. A najważniejsze, że nasi rodzice, podobnie jak my, zaprzyjaźnili się, co poskutkowało między innymi spędzaniem razem Sylwestrów i wspólnym wyjazdem na wakacje. To były piękne momenty i chociaż później nasze drogi rozeszły się, pamiętam tamte czasy w najdrobniejszych szczegółach.


Przygotowując się do konkursu, trzeba było między innymi nauczyć się wskazywać na mapie miejsca, w których rozgrywały się poszczególne wydarzenia.

(Nie) każdy może świętym być?

Może to zabawne, ale zainteresowanie Olimpiadą doprowadziło do końca inne moje hobby. Otóż, zanim jeszcze zaczęłam czytać Biblię, przez parę lat kolekcjonowałam żywoty świętych wycinane z czasopism i obrazki ze świętymi. Było o to łatwo, bo wychowywałam się w religijnej (no, powiedzmy, że w połowie) rodzinie, więc czasopisma typu "Źródło" czy "Niedziela" regularnie pojawiały się w domu. Artykuły o świętych pedantycznie wycinałam i przechowywałam w segregatorze w kolejności alfabetycznej. Zdarzało mi się też tworzyć długie listy znanych mi świętych. Jakkolwiek nieładnie to zabrzmi, zainteresowanie świętymi nie wiązało się u mnie z jakąś autentyczną, wynikającą z potrzeby serca religijnością ani z głęboką wiarą w Boga. Interesowali mnie jako tajemnicze, odległe byty, w sposób podobnie przyziemny, jak wcześniej ptaki czy dinozaury. Lubiłam kolekcjonować, a święci stwarzali okazję do kolekcjonowania. 

Dwa lata po tym, jak zaczęłam brać udział w OWB, odniosłam znaczny sukces i ksiądz z miejscowej parafii postanowił mi coś kupić w nagrodę od parafii. Ponieważ interesowali mnie święci, wybór padł na grubą księgę z żywotami świętych. Zaskakujące jest to, co stało się później: początkowo byłam zachwycona, czytałam tę knigę z chęcią, ale po jej otrzymaniu moje zainteresowanie świętymi dość szybko zgasło. Do dzisiaj nie potrafię tego w pełni zrozumieć. Tak, jakbym odczuła, że nie ma sensu zbierać żywotów, skoro są zebrane w gotowych, grubych księgach takich jak ta sprezentowana mi przez księdza. 


Ewolucja kolekcjonerstwa

W ostatnich latach podstawówki moje podejście do kolekcjonowania zmieniło się. Wcześniej zbierałam niemal wszystko, co się dało, od długopisów po papierki po cukierkach, a kolekcje te były bardzo nietrwałe. Większością z nich przez pewien czas zajmowałam się intensywnie, by później nagle tracić zainteresowanie. W okolicach 12-13 roku życia zaczęłam dążyć do posiadania znacznie mniejszej liczby kolekcji, za to traktowanych poważniej.

Długo kolekcjonowałam wycinki na temat aktorek i aktorów z seriali latynoamerykańskich - to zainteresowanie utrzymało się aż do drugiej czy trzeciej klasy gimnazjum, choć, nauczona przykrymi doświadczeniami, nie zdradzałam się z nim przed rówieśnikami. Gdy dostałam od taty skaner, przestałam zbierać mniejsze wycinki w formie papierowej, a zamiast tego zaczęłam je skanować i katalogować w komputerze. Tworzyłam też nadal obszerne listy aktorów i ich dorobku. Na pierwszy plan stopniowo wysuwało się jednak coś innego: pocztówki. 

Pocztówki podobały mi się od zawsze, prawdopodobnie dlatego, że jako dziecko prawie wcale nie podróżowałam. Często razem z rodzicami wybieraliśmy się w odwiedziny do kogoś z rodziny, zdarzały się wycieczki do lasu czy do zoo, jednak z kilku powodów nigdy nie wyjeżdżaliśmy poza nasz region. Morze zobaczyłam dwa razy w życiu, w wieku sześciu i siedmiu lat, i na wiele lat pozostały to moje jedyne dalekie podróże. W góry pojechałam dopiero jako trzynastolatka, a za granicę jeszcze później. Gdy byłam mała, inni z mojego otoczenia również mało podróżowali, mieliśmy więc w domu tylko kilka pocztówek. Często patrzyłam na nie i podziwiałam widoki. Jako mały brzdąc ponacinałam im rogi, sama nie wiem, dlaczego, ale nadal je lubiłam. Podczas pierwszego wyjazdu nad morze zdarzył mi się krótki, bardzo obsesyjny epizod z wesołymi pocztówkami ze zwierzętami, których sprzedawano tam tyle, że zapragnęłam mieć je wszystkie, a mój tata rozpieszczał mnie, kupując codziennie po kilka. Wyjechałam znad morza, mając po jednej pocztówce ze zwierzętami z każdego wzoru, z wyjątkiem trzech wzorów - do dzisiaj pamiętam, jak wyglądały! W podstawówce, kiedy zaczęłam coraz częściej brać udział w wycieczkach szkolnych, moja malutka kolekcja powiększyła się. Każda jednodniowa wycieczka była dla mnie dużym przeżyciem i z każdej przywoziłam sobie widokówki. Prosiłam też tatę, by przywoził mi pocztówki z wyjazdów służbowych, a wszystkich podróżujących z najbliższego otoczenia, żeby w miarę możliwości wysłali mi kartkę.

Gdzieś pomiędzy czwartą a piątą klasą podstawówki nastąpił przełom: mój ulubiony kuzyn, który jako nastolatek zbierał pocztówki, postanowił pozbyć się swojej kolekcji. Dał mi kilkaset pocztówek, głównie z widokami, zarówno z Polski, jak i z miejsc tak odległych jak Afganistan czy Aruba. Większość, niestety, bez znaczków, ale w tamtych czasach nie miało to jeszcze dla mnie znaczenia. Pocztówki od kuzyna, wydobyte z pudła na strychu, brzydko pachniały i musiały długo się wietrzyć. W tym czasie byłam już pewna, że chcę zbierać pocztówki; podobało mi się czytanie tego, co kilkanaście lat wcześniej wysłali bliskim obcy mi zupełnie ludzie. Było w tym coś, za czym tęskniłam, choć nie umiałabym tego nazwać... jakby momenty z ich życia wciąż żyły. Nakłaniałam rodzinę i znajomych rodziców do pisania kartek, choć większość nie przypominała tych sprzed lat - zawierały głównie lakoniczne formułki z pozdrowieniami.


To między innymi te pocztówki od kuzyna sprawiły, że tak bardzo pochłonęło mnie kolekcjonowanie pocztówek. Od góry: Aruba (terytorium zależne Holandii), Katmandu (Nepal).

Jako piątoklasistka dostałam pod choinkę pierwszy śliczny album na swoją kolekcję. Sporządziłam pokaźny katalog w Excelu i zaczęłam katalogować swoje pocztówki. Sporo czasu zajęło mi obmyślenie systemu, według którego dzielę je do dziś. System ten wielokrotnie modyfikowałam.


Ludzie i mugole

Oczywiście, w tym okresie życia nie czytałam tylko i wyłącznie Biblii. Nie czytałam też już książek o zwierzętach - ani popularnonaukowych, ani powieści - bo po prostu przeczytałam wszystkie, do których jako dziecko miałam dostęp. W podstawówce polubiłam, jak ja to mówiłam, "czytać o ludziach". Czytałam sporo klasyki literatury dziecięcej i młodzieżowej, książek przygodowych. Nie były one wymagające intelektualnie, a ja miałam mnóstwo czasu, zwłaszcza gdy chorowałam, potrafiłam więc połykać książki w błyskawicznym tempie. Od czasu do czasu przeżywałam silniejszą fascynację konkretną serią książek lub konkretnym autorem, wtedy zdarzało mi się do tej serii lub autora wielokrotnie wracać. Do takich silniejszych fascynacji należały między innymi "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz (wciąż do niej wracam, z pominięciem ostatnich kilku tomów, których nie lubię), książki Lucy Maud Montgomery (do nich też zdarza mi się wracać, choć raczej na wyrywki), "Pollyanna" czy seria o Panu Samochodziku. Czasami przyłapywałam się na tym, że pamiętałam najdrobniejsze szczegóły z ulubionych książek i przychodziły mi one do głowy w dziwnych momentach, ale nie miałam z kim się nimi dzielić. Moi rówieśnicy z wiejskiej szkoły podstawowej w większości nic w wolnym czasie nie czytali. Wyjątkiem była jedna dziewczyna z mojej klasy, jednak ona od przedszkola była wobec mnie wrogo nastawiona i dokuczała mi, więc nie mogłam z nią zwyczajnie porozmawiać.

Kiedy byłam w piątej klasie, w moim życiu pojawiła się fantastyka. Zaczęło się od "Eragona", którego reklamę zobaczyłam w "Victorze" i w którym się całkowicie zakochałam, choć teraz wiem, że "Eragon" to nic specjalnego, bo jego nastoletni autor niczego odkrywczego nie wymyślił. Następnie przyszła ogromna fascynacja "Harrym Potterem", wręcz bzik. "Harry" pojawił się w Polsce już dwa czy trzy lata wcześniej, wtedy ojciec kupił mi dwa pierwsze tomy, ale nie zainteresowały mnie one. W piątej klasie zdarzyło się jednak, że nagle usiadłam i przeczytałam pierwszy tom od deski do deski - sama nie wiem, dlaczego. Gdy przeczytałam drugi, wiedziałam już, że uwielbiam świat Harry'ego. Dwa kolejne tomy dostałam od taty pewnego ponurego dnia, kiedy nie poszłam do szkoły i leżałam zdołowana pod kocem, bo niemiłosiernie męczyły mnie bóle menstruacyjne. Na piąty tom przyszło poczekać dłużej, gdyż nie został jeszcze napisany. W tym czasie dosłownie żyłam uniwersum "Harry'ego Pottera". Wielokrotnie czytałam pierwsze cztery tomy, utożsamiałam się z bohaterami i czułam się dzięki temu mniej samotna w szkole. Nie minęło wiele czasu, nim odkryłam istnienie fandomu i opowiadań fan-fiction pisanych w Internecie w formie blogów. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy było ich mnóstwo. Nietrudno się domyślić, że ja też zaczęłam pisać podobne opowiadanie w odcinkach i publikować je w formie bloga. Miałam wtedy czternaście lat. 

Pisanie fanfika i prowadzenie bloga zajmowało mi w szczytowym momencie średnio dwie godziny dziennie. Z niektórymi dziewczynami piszącymi fanfiki udało mi się nawiązać bezpośredni kontakt, regularnie wymieniałam z nimi komentarze i rozmawiałam na Gadu-Gadu. Był to pierwszy raz, gdy czułam się członkiem jakiejś szerszej społeczności osób o podobnych zainteresowaniach. Większość z tych znajomości oczywiście skończyła się bardzo szybko, mój fanfick też nie przetrwał zbyt długo (około dwóch lat), ale jedna z dziewczyn-blogerek została moją bliską przyjaciółką i pozostała nią do dziś. Kiedyś kontaktowałyśmy się jedynie wirtualnie, teraz pomimo znacznej odległości widujemy się średnio dwa razy w roku, a w międzyczasie także rozmawiamy przez telefon oraz wysyłamy sobie kartki i upominki tradycyjną pocztą. Niedługo minie trzynaście lat od naszej pierwszej rozmowy. Nie do wiary!


Mistrzowie

Wracając jednak do fantastyki... Jako gimnazjalistka i licealistka interesowałam się literaturą w szerokim rozumieniu tego słowa, przez pewien czas marzyłam o studiowaniu filologii polskiej. Czytałam wszystko, co mi w ręce wpadło, od klasyki po płytkie powieścidła dla nastolatek. Szczególnie upodobałam sobie wiek XIX oraz fantastykę właśnie. W latach nastoletnich poznałam prawie wszystkich autorów fantastyki, których lubię do dzisiaj: Hobb, Tolkiena, Pullmana, Pratchetta, Sapkowskiego, Le Guin... chyba jedynie "Diunę" dopiero w czasach studenckich. Poznałam też wielu takich, którzy nie zamieszkali w moim serduchu. Do typowego science-fiction nigdy się nie przekonałam, chociaż bardzo pokochałam "Grę Endera" i jego kontynuację - chyba jako wyjątek. Sądzę, że to dlatego, że w science-fiction za dużo jest technicznych i militarnych detali, które mnie nudzą. Próbowałam też pisać własne opowiadania fantasy, aczkolwiek wiem, że nie były dobre.

Fantastyka niejeden raz pomagała mi (i nadal pomaga) w trudnych chwilach. Zwłaszcza w książkach Robin Hobb, która jest moją ulubioną autorką fantasy, znajduję coś, co ma wyjątkową moc wyciągania mnie z matni. Nie potrafię tego ubrać w słowa, ale są to najbliższe mi książki. Myślę, że gdyby nie pierwsze tomy "Skrytobójcy", nie wyszłabym sama z załamania po śmierci babci. Zdarza mi się wracać do ulubionych autorów, gdy dopada mnie złe samopoczucie, zwłaszcza jesienią. Niestety, jeśli chodzi o fantastykę, rzadko zdarza mi się odkryć coś nowego, co dorównałoby moim wieloletnim mistrzom. Postawili oni poprzeczkę bardzo wysoko i chociaż ciągle eksperymentuję z książkami i filmami, trudno jest mnie czymś nowym zaskoczyć, a co dopiero zachwycić. Ostatnim pozytywnym odkryciem był "Osobliwy dom pani Peregrine", aczkolwiek w tym przypadku "zachwyt" to zbyt mocne słowo, po prostu podobała mi się świeżość pomysłów w tej książce.


Próby bazgrolenia "po mangowemu" w zeszytach.

Anime

Równolegle do fantastyki rozwinęło się kolejne moje zainteresowanie, które utrzymuje się aż do dzisiaj - bzik na punkcie anime. Pamiętam dobrze dzień, gdy to się zaczęło. Chodziłam wtedy do pierwszej gimnazjum. Podczas jednej z wizyt kuzyn pożyczył mi płyty z "Haibane Renmei" z polskimi napisami. Początkowo byłam sceptycznie do tego nastawiona, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie oglądałam filmów z napisami i dziwnie się czułam, słysząc bohaterów rozmawiających po japońsku. Od czasu Pokemonów nie miałam kontaktu z japońską animacją (a dwa, trzy lata to dla dziecka całe wieki). Okazało się jednak, że stara miłość nie rdzewieje. "Haibane" wciągnęło mnie błyskawicznie. Obejrzałam je kilka razy, a podobało mi się w nim chyba wszystko. Było to pierwsze poważniejsze anime, jakie widziałam, i pierwsze, które skłoniło mnie do pogłębionej refleksji na tematy związane z duchowością. Pamiętam mój szok, gdy nagle sobie uświadomiłam, że tak naprawdę nie wiadomo, co jest po śmierci, że to, w co wierzymy lub nie, wynika ze swego rodzaju umów między ludźmi. Że może być też tak, że jest coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewamy. (W tamtych czasach jeszcze nie brałam pod uwagę, że może nie być nic).

Po obejrzeniu "Haibane" za każdym razem prosiłam kuzynów, żeby znowu przywieźli mi coś nowego do obejrzenia, a oni czasem tych próśb wysłuchiwali. Sami, choć już po dwudziestce, byli wielkimi fanami anime. Przez pewien czas oglądałam to, co mi polecili, z czasem jednak zaczęło im brakować polecanek dla mnie, bo stało się jasne, że nasze gusta są inne. Nigdy nie lubiłam horrorów ani nadmiaru brutalnych scen w filmach, w przeciwieństwie do kuzynów. Zaczęłam więc poszukiwania nowych tytułów na własną rękę. Nie zawsze udawało mi się je poznać, gdyż w tamtych czasach o wiele mniej anime można było obejrzeć online. Całymi godzinami czytałam recenzje na dwóch portalach - Tanuki oraz nieistniejącym już Azunime (było mi przykro, gdy Azunime po śmierci autora przestało istnieć, niesamowicie pisał). Poznałam też kilkoro internetowych znajomych, którzy lubili anime, choć większość z tych znajomości nie została nigdy przeniesiona do reala i nie przetrwała próby czasu. Rozmawiałam o anime na forach, zapisywałam się do fanlistingów, przez pewien czas czytałam też sporo mang. Było to kolejne hobby, o którym w szkole nie miałam z kim pogadać, aż do czasów liceum, gdy pierwszy i ostatni raz w życiu znalazłam w klasie przyjaciółkę (dziewczynę!). Tak, cuda się zdarzają. O tym napiszę jednak innym razem.


c.d.n.

środa, 4 października 2017

[45] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe


1.08
Dzisiaj wracam z Kielc na Śląsk... Choć to blisko, mam pietra, bo muszę jechać pociągiem całkiem nową trasą. Nie lubię sama podróżować; zawsze się boję, że coś ważnego zgubię, pomylę stacje, trafię na niefajnych współpasażerów, będzie przeciąg albo pociąg z jakiegoś powodu nie dojedzie do końca. Ostatnie godziny przed odjazdem pociąggu są najgorsze. Chciałabym już być na peronie na Śląsku.

Lustereczko, powiedz przecie, komu jest najlepiej na świecie?




3.08
Obudziłam się w złym samopoczuciu, tak fizycznym, jak i psychicznym. Śniło mi się łażenie po lesie. Ale zasnęłam bez opasek na nadgarstki i bez paru innych rytuałów pomagających mi, bez mycia, bez stoperów, a także bez tabletki, którą miałam zażyć. Jestem wyżęta, a nie wypoczęta, a za dwie godziny podróż do miasta. Stawy bolą. Łeb też. I psychicznie też coś boli.

5.08
Ostatnie trzy dni spędziłam w domu. Były gorsze i lepsze momenty, ale się cieszę, że tu byłam i dla odmiany odpoczęłam trochę od miast.
Pierwszego dnia prawie nie wychodziłam z domu, czemu sprzyjały piekielny upał i nagły wybuch bólu stawów. Nie wiem, co stawom odbiło w tak ciepły dzień, może kilka godzin w pozycji siedzącej (w tym szczególnie niewygodna pozycja w pociągu) się do tego przyczyniło. W każdym razie w środę załatwiłam wszystkie zaległe sprawy nie wymagające wychodzenia: zakupy, rachunki, pranie, pocztówki ze swapów itp. Wyszłam tylko wypuścić ćmę na łące. Wieczorem pojechałam po zastrzyk i to wprawiło mnie w dobry humor. Słowo daję, że zastrzyk w brzuch może poprawiać humor, zwłaszcza gdy pozwala uniknąć upierdliwych skutków ubocznych, jakie ta sama substancja powoduje w postaci tabletek. Potem uderzyłam w ból lekiem przeciwbólowym i już w ogóle zrobiło mi się wesoło.
W czwartek pojechałam do Kato spotkać się ze znajomymi, których widuję średnio raz na rok, ale jednego z nich nie widziałam od dwóch lat. Poznałam ich przez Internet w wieku 15 czy 16 lat, na wybitnie nerdowskim forum założonym przez wybitnie nerdowskiego nastolatka. Forum już nie funkcjonuje, ale ludzie nie zmienili się aż tak bardzo, jak można by przypuszczać, pomimo sporych zmian życiowych. Zawsze, gdy się z nimi spotykam, żałuję, że nie mogę mieć takich kumpli w swojej okolicy, gdzie nie mam nikogo, z kim mogłabym pójść na kawę, do kina czy na włóczęgę. I zawsze wracam z fajnymi historiami w głowie. Wczoraj do tego wróciłam z pozytywnymi wrażeniami na temat dziewczyny kolegi oraz z mniej pozytywnymi, ale całkiem zabawnymi, z galerii sztuki współczesnej, która ryje beret.
Sztuka współczesna to coś, w czym niezbyt się odnajduję. Całkiem podobał mi się namiot, do którego można było wleźć, by "wsłuchać się w dźwięki swojego ciała". Szkoda tylko, że w tym wsłuchiwaniu przeszkadzały obleśne odgłosy dobiegające od sąsiedniego eksponatu, gdzie dwa neandertale pluły na siebie nawzajem (tak to chyba najłatwiej opisać). Taki namiot powitałabym z chęcią w swoim domu!
Gdy wracałam do domu, padało, i to uczucie ulgi po kilku dniach nieustannego upału zapamiętam na długo.
Dzisiaj rano przyjechał na chwilę kumpel ze studiów, wprowadzając jak zwykle atmosferę Chaosu i ADHD. Śmialiśmy się, zdejmując pomiary do ślubnego garnituru. Potem było nieco mniej miło, bo poczułam niechęć do kilku bliskich osób i przesyt ludźmi. Obudziłam się już z irytacją na kolegę z sieci, potem zdenerwowały mnie remontowe plany rodziców (spośród wszystkich dwunastu miesięcy, obmyślili remont akurat na wrzesień, gdy ja zawsze mam problemy z przystosowaniem się psychicznie do nowego roku pracy i związane z tym psychosomatyczne kłopoty... Empatia na całego), a na koniec poczułam żal do Szczura, bo nie dogadaliśmy się wczoraj odnośnie fajnej oferty noclegu w Suwałkach i oferta zniknęła. Byłam bliska meltdownu, stawy znowu się odezwały. Poszłam więc na długi spacer. 
Na szczęście nie spotkałam żadnych ludzi. Przez dwie godziny właziłam w krzaki i bawiłam się w dendrofila, macając drzewa, oczywiście w poszukiwaniu gąsienic. Gdy byłam już w drodze powrotnej, znalazłam jedną wśród traw na poboczu i zabrałam ją, choć nie wiem, czy to motyl. Ale i tak było fajnie. Ptaki, koniki polne, ślimaki, jeżyny. Śliczne szczegóły roślin. I żadnych ludzi.

6.08
(po trzeciej w nocy)
W te wakacje ciągle mam jakieś nietypowe przygody. Zamierzałam dziś położyć się spać o ludzkiej porze, tzn. około drugiej, ale z tego, co widzę, Szczurza Nora postanowiła sobie ze mnie zażartować.
Najpierw znalazłam skorka pod prysznicem. Podejrzewam, że większość ludzi reaguje na takie sytuacje pierwszym z brzegu odruchem ("unicestwić"), mnie się to raz zdarzyło w Kielcach na widok żuczka, ale dziś, na swoim terenie, zareagowałam już po mojemu. To znaczy, pobiegłam w negliżu szukać pojemnika, a potem łapać. Ładny stwór.
Czasem się zdarzały skorki w moim domu, ale skorek na czwartym piętrze? Hm.
Potem było już mniej kolorowo, odkryłam bowiem TO.
Szczuru, jeśli jest już rano i to czytasz, idź do kuchni unicestwić TO, no błagam. Jak na ironię, akurat dzisiaj gadaliśmy o rozkładającym się żarciu, a potem jeszcze gadałam o nim z Markiem. Ponieważ jesteś tu już od 4 dni, a jesteś bardzo spostrzegawczy, zgaduję, że już TO widziałeś. Nie wiem, jakim owocem lub warzywem TO było, ale jeśli chcesz TO hodować, jest wiele miejsc bardziej odpowiednich niż Twój (a w wakacje tymczasowo i mój) blat kuchenny. Mogę Ci zresztą na szałwi wyhodować pleśń, która będzie o wiele ładniejsza od tej starej skóry, a zarazem będzie w adekwatnym miejscu. Zresztą, trudno mi pojąć Twoje upodobanie do rozkładającego się jedzonka, podczas gdy w domu mamy takie fajniusie żywe stworzenia do obserwowania. 








(wieczorem)
Dzisiaj jakoś nie potrafię znaleźć sobie miejsca. Zrobiłam sobie prosty, ale smaczny obiad, kilka rzeczy doprowadziłam do ładu. Brakuje mi jednak okolic lasu, tego, żeby wyjść z domu i już po dziesięciu minutach znaleźć się z dala od ludzkich głosów. Próbowałam czytać na dworze, ale nie dało się, bo strasznie dużo w weekendy dzieciarni na osiedlu. Krzyczą, piszczą, kłócą się na placu zabaw, ich głosy zlewają się w szum. Na fortach również dzisiaj głośno, nie da się skupić na czytaniu. Tęsknię za ciszą.
Nie wiem, skąd, ale w te wakacje pojawiła się też we mnie jakaś tęsknota za morzem. Wspominam moje jedyne dwa wyjazdy nad morze w dzieciństwie i to, jak zachwycona nim byłam... zapachem, szumem, ciszą. Jednak morze bez ludzi, gdy nie można wziąć urlopu poza sezonem - to nierealne. Odtwarzam w swojej głowie wspomnienia, których drugi raz nie przeżyję.

7.08
Źle się czuję. O piątej rano obudziła mnie rewolucja żołądkowa, była spora. Bardzo się też bałam. Nadal nie jest w porządku, ani fizycznie, ani psychicznie.

8.08
Wspomnienie z wyjazdu: ten koleżka jechał z nami na gapę z Kielc do zamku Krzyżtopór, siedząc dzielnie po zewnętrznej stronie samochodowej szyby. Udało mi się go odłowić przez uchylone okno. Miłośnik ekstremalnych wrażeń czy co?




HELP ME... Pomóżcie, błagam...
Szczurowi włączyła się echolalia, na domiar złego w połączeniu z głupawką.
Przez cały dzień śpiewa albo deklamuje piosenkę z Pratchetta o tym, że jeża się przelecieć nie da.

9.08
Wczorajszy dzień był dla mnie udany, po lekkim obiedzie poszłam na spacer ze Szczurem. Włóczyliśmy się przez około dwie godziny po pobliskim lesie. W ogóle nie czułam, że jestem w środku Warszawy, ale też prawie nie widziałam zwierząt. Ludzi jednak więcej niż u mnie. Poszliśmy też na dość odludny plac zabaw, gdzie pierwszy raz od jakichś... trzynastu lat? mogłam pohuśtać się na huśtawce. Brakowało mi tego uczucia, choć teraz to jednak nie to samo, bo nogi zahaczają o ziemię. Zawsze lubiłam huśtawki.
Zaczęłam czytać "Życie w średniowiecznym zamku" i już teraz jestem pod wrażeniem nowych informacji. Gadam jak nakręcona o zamkach, Szczur na pewno niedługo będzie miał dość. Dotarły też książki o botanice.
Wieczorem oglądaliśmy "Zlot absolwentów", ale nie będę się tu dzielić swoimi wrażeniami na temat filmu, bo niedługo muszę wychodzić. Jadę do kumpeli. W każdym razie oglądanie filmu przed snem przyniosło natychmiastowy efekt, typowy dla mojej osoby - śniła mi się moja klasa z podstawówki i to, że jedna z koleżanek z tej klasy popełniła samobójstwo. Brr.

Dzisiaj w sklepiku osiedlowym myślałam, że padnę. Jedna z klientek żaliła się sprzedawczyni, że po tym, jak zaczęła jeść Activię, wyrosła jej broda.

10.08
Po wczorajszej wizycie u koleżanki, czyli po kilku godzinach gadania, oglądania zdjęć i oglądania filmu, spałam jak zabita. Obudziła mnie poranna burza. Grzmiało, padało. Leżałam, nie otwierając oczu i słuchając. Uwielbiam to. Byłam burzą, a burza była mną. Zasnęłam znowu.

11.08
Dzisiaj w Warszawie jest niemiłosiernie, po prostu niemiłosiernie gorąco. Lubię, gdy jest ciepło, zresztą moje stawy jeszcze bardziej to lubią, bo od jakiegoś tygodnia nie bolały bardziej niż okazjonalnie i tylko troszeczkę. Ale dzisiaj, z 35 stopniami, to już trochę przegięcie nawet dla mnie.
Wietrzenie w nocy nic nie pomogło - o trzeciej w nocy było 20 stopni. Teraz z okien bucha iście pustynny żar, dlatego większość z nich pozamykałam, po czym pozasłaniałam rolety i zasłony wszędzie, gdzie się dało. Jednak tutaj nawet te sposoby wypróbowane w domu niewiele pomagają. Gdyby nie to, że obiecaliśmy sobie ze Szczurem fajny wieczór, domagałabym się wyjazdu do mnie już dzisiaj (w planach jest wyjazd jutro). Tam jest naprawdę, naprawdę chłodno, zwykle ok. 22 stopni - zimą tego nienawidzę, ale latem doceniam. Chciałabym wleźć do swojego pokoju z opuszczonymi żaluzjami, wpuścić Bestię i leżeć. A tymczasem muszę myśleć, co zrobić na obiad, by się nie umordować.
Plusem upału - oprócz braku bólu - jest to, że wieczorami w lasach jest naprawdę miło. Wczoraj też było. Najchętniej rozłożyłabym się na ławce i nie wracałabym do domu na noc.
Podobno jutro ma być 20 stopni. Trzeba przetrwać. Chyba zanurzę się znowu w "Życiu w średniowiecznym zamku".

Dzisiaj jest moja 8. rocznica rejestracji na postcrossing.com. 8 lat! Ależ ten czas gna... Byłam wtedy w klasie maturalnej. Pamiętam, jakie to były emocje, jakby to było wczoraj - moją pierwszą pocztówkę wysyłałam do Stanów Zjednoczonych, do kobiety z dwójką małych dzieci.
I chociaż w ciągu tych 8 lat postcrossing z powodu dominacji kilku państw stał się niezbyt ciekawy i porzuciłam go dla prywatnych wymian, wciąż lubię od czasu do czasu zdać się na los i wylosować pocztówkę. Rejestracja na tym portalu była jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Nie mogę zliczyć, ile razy niespodzianka w skrzynce pocztowej poprawiła mi nastrój po całym dniu użerania się z ludźmi. 

Olaboga! Szczur obciął brodę i wygląda teraz jak nie mój facet.

12.08
No to ekipa składająca się ze Szczura, Rosomaka, czterech poczwarek i kilkuset jaj wyrusza w kolejną podróż... 

(kilka godzin później)
Mmm... Pierogi i zupa jarzynowa mamy - wyborne...

Do nielicznych momentów, kiedy żałowałam, że jestem w związku, należy zaliczyć ten dzisiaj, gdy odkryłam, że Szczur pożarł ogromną bagietkę, którą kupiłam sobie w Warszawie z myślą o jutrzejszej podróży. Pierwszy raz udało mi się upolować aż tak długą bagietkę w Warszawie i nawet nie zdążyłam jej spróbować. Całe szczęście, że nie dobrał się do reszty zapasów.

14.08
Magia gór znowu działa!
Od wczoraj jesteśmy w Żywcu i mój nastrój zdążył już przejść od prawie meltdownu do zrelaksowania.
Miałam kiepską noc, do trzeciej nie spałam, bo w pokoju w naszym hoteliku było bardzo duszno, unosił się ciężki, słodkawy zapach, który mnie rozkładał na łopatki, a do tego przez bardzo cienkie ściany słyszałam każdy detal rozmowy dwóch facetów za ścianą. Mimo że rozmawiali kulturalnie, nawet zatyczki niewiele pomagały - usłyszałam nawet kilka smarknięć, jedno ciche beknięcie i trzeszczenie łóżka. O trzeciej Szczur poszedł z nimi pogadać, poprosił, by mówili ciszej. Potem było już OK, ale obudziłam się rano śnięta, słabo kontaktowałam. Ktoś przez cały poranek ciął drewno w sąsiedztwie. Raz o mało nie pokłóciliśmy się z mojej winy o głupotę, bo ledwie panowałam nad sobą.
Potem pojechaliśmy na górę Żar, gdzie przeżyłam rozczarowanie - podejście na górę było totalnie nieciekawe, wręcz po linii prostej, zero lasu i bliższego kontaktu z przyrodą, tylko ludzie i ludzie. Zdecydowaliśmy, że wjedziemy kolejką. Takim typem kolejki jechałam pierwszy raz. Na górze było już milej, choć nadal tłumy z boleśnie krzyczącymi i piszczącymi dziećmi. Obserwowaliśmy starty i lądowania paralotni, trochę fotografowałam. Okazało się, że nie tak łatwo wzbić się w powietrze, jak zawsze to sobie wyobrażałam.
Podróż powrotna była boska! Wybraliśmy dłuższą, 6-kilometrową drogę ulicą, i szliśmy nią chyba ze dwie godziny. Ludzi było jak na lekarstwo, prawie żadnych dźwięków poza dźwiękami przyrody. Wypatrywałam owadów i pouczałam Szczura, że gołąb to gołąb. Wróciłam z nieco bolącymi nogami, ale całkowicie już spokojna i pogodna. Pyszny domowy obiad pomógł mi wrócić do formy.
Teraz jest dwudziesta trzecia, a faceci z lewej właśnie znowu zmaterializowali się w pokoju i zaczęli gadać. Zastanawiam się, co zrobić, żeby dzisiaj dać radę spać
.


15.08
Obudziłam się z całkowicie sztywnym prawym stawem w łokciu. Nie umiem się nawet uczesać.
Mimo to jedziemy w góry.

21.08
Jakiś dziwny stan psychiczny, ni to stan lękowy, ni to chce mi się płakać.

22.08
Minione dwa dni były dla mnie kiepskie pod każdym względem: sensorycznym, psychicznym, fizycznym... Nawet nie chce mi się o tym pisać. Były i przeraźliwe zimno, i skutki uboczne leków, i meltdown. Ale dziś powtórzyłam "Spirited Away" i chyba trochę mi lepiej, choć do ideału bardzo daleko.
Szczurowi spodobał się tekst: "Bóg rzeki trochę się zapuścił".

23.08
Co za idiota tak się drze na osiedlu?

Obudziłam się z myślą, że chcę sobie zafarbować włosy szamponetką, bo nigdy tego nie robiłam, a jestem ciekawa, zawsze byłam.
Po godzinie łażenia po drogeriach w poszukiwaniu odpowiedniego koloru (taki jakby miedziany) oraz poczytaniu kilku dyskusji w necie (jak zwykle, ludzie tylko zrzędzą i nie zdradzają żadnych konkretów) mam wrażenie, że jestem dalsza od odważenia się na to niż na początku. A biedny Szczur się przebodźcował w galerii
.


24.08
Dzisiaj śniło mi się, że byłam u reumatologa, a potem na spacerze ze Szczurem i znaleźliśmy ogromną larwę, większą niż dłoń i niezwykle kolorową. Szukałam w necie, co to, ale nie znalazłam. Była ogromna i gruba, aż zaczęliśmy zastanawiać się, czy to nie wąż.

Dzisiaj nareszcie jest słonecznie i temperatura powyżej 20 stopni. Od razu jest mi inaczej. Wystawię poczwarki na balkon.
Rano wydzwaniał jakiś obcy numer, tym razem odebrałam. Był to facet oferujący pracę - no tak, zapomniałam, że to koniec sierpnia. Nogi miałam jak z waty, gdy odkładałam telefon, i trzęsłam się. Ale na szczęście nie zadzwoni więcej.

26.08
Ależ dziś był owocny spacer do lasu! Dwa "złoża" gąsienic na pokrzywie!
Ledwie przyjechałam na Śląsk, a już miałam niesamowity spacer do lasu. Przyczyniły się do tego również nowe okulary, dzięki którym byłam jeszcze bardziej spostrzegawcza niż zwykle.
Znalazłam dwa "złoża" gąsienic na pokrzywie. W pierwszym przypadku ponad dziesięć ich siedziało na spodniej stronie liścia, w drugim był to dosłownie rój gąsienic, larwa na larwie, okupujący jedną roślinę. Zabraliśmy cały liść z pierwszego znaleziska i około pięciu larw z drugiego. Te z drugiego są nieco dłuższe i szczuplejsze, pewnie starsze. To rusałki, ale które dokładnie, pewnie stwierdzę za parę dni. Obstawiam pawiki albo pokrzywniki, albo jedno i drugie. Znalazłam na pokrzywie jeszcze jedną inną larwę, obstawiam, że błonkówki, ale zabrałam ją.
Poza tym widziałam dużo owadów, jeszcze więcej żab, śliczne kwiatki oraz kilka pająków. Co nieco uwieczniłam, m.in. ważkę siedzącą na Szczurze. Nie wiem, dlaczego, ale szary kolor koszulki bardzo jej się podobał, trzy razy podrywała się do lotu i lądowała znowu na tej koszulce.

27.08
(po czwartej w nocy)
Larwy jedzą jak szalone. A u mnie burza, obudziłam się o 2:35 nieco wyspana i słucham, słucham i rozmyślam z pewnym smutkiem, że to pewnie jedna z ostatnich w tym roku, a może i ostatnia. I nie śpię, chcę ją słyszeć, przychodzącą w środku nocy jak Buka w poszukiwaniu towarzystwa.

29.08
Głupi ludzie akurat teraz, gdy rodzi się tyle małych rusałek, wykosili całą "łączkę" pokrzyw obok ośrodka zdrowia. Chyba z miesiąc nikomu nie przeszkadzała. Były tam najzdrowsze pokrzywy, bez tylu mszyc co gdzie indziej. Wolę nie myśleć, że tam mogły być gąsienice rusałek. Co komu te pokrzywy przeszkadzały u samego progu jesieni w miejscu, gdzie nikt nic nie uprawia i nikt nie mieszka - nie wiem, pewnie jak zwykle jakiś koleś potrzebuje płaszczyć swój blady zad, wyobrażając sobie, że jest panem świata, bo decyduje, co, gdzie i kiedy rośnie.

30.08
Uroki życia na wsi od tej drugiej strony - dziś ktoś chyba otworzył silosy i w całym domu śmierdzi łajnem.
Kot podczas remontu testuje wszystkie nowo powstałe zakamarki.


Odkryłam film o Darwinie, który całkiem fajnie się zapowiada.

31.08
Po godzinie robienia zakupów, trzech godzinach spotkania z ludźmi i dwóch godzinach czekania w kolejce do lekarza rodzinnego po recepty mam totalnie dość bycia na małej przestrzeni z wieloma ludźmi. Prawie się popłakałam, gdy już doczołgałam się do tego lekarza, mam nogi jak z waty i ziarno w głowie od durnej muzyki w tle, przez którą nie dało się nawet poczytać.
Nigdy nie zrozumiem, czemu w XXI wieku, gdy można kupić nawet sztuczną pochwę i elektrycznego penisa, nikt nie wpadnie na pomysł zautomatyzowania tych wszystkich bzdurnych czynności, które wymagają wielogodzinnego kiszenia się w duchocie (lub przeciwnie, w zimnie) na małej przestrzeni z innymi ludźmi. Czemu nie ma elektronicznych konsultacji z lekarzami dla tych, którzy nie wymagają natychmiastowej pomocy, a jedynie potrzebują stałych recept na przewlekłe choroby? Czemu nie da się zamówić zakupów przez net, odebrać w jakimś punkcie typu paczkomat i zapłacić automatowi tak jak biletomatowi? Czemu nie da się kupić znaczka pocztowego w automacie, tylko po 2 znaczki trzeba stać pół godziny? Patrzę na gąsienice, które w całym swoim krótkim życiu wydają się nie marnować ani chwili czasu i ani trochę energii. Czemu ten gatunek tak uwielbia tracić godziny swojego życia na bezsensowne czynności, że nikt nie jest w stanie skomputeryzować tego bagna?

2.09
Jedną z moich wad fabrycznych jest to, że nie mogę zdzierżyć, gdy byłe kochanki mojego faceta prowadzą z nim dyskusje na fejsie, chichrają się i go komplementują. Nie jestem zazdrosna o jego kumpele, ale o byłe kochanki. Te, które dotykał. Reagują w tempie natychmiastowym na jego posty, jakby nie miały własnego życia. No po prostu nóż mi się w kieszeni otwiera. Chciałabym poznać ich adresy i wysłać im w prezencie gąsienicze łajno. A tego to mam pod dostatkiem.

5.09
Czy naprawdę od pierwszych dni września już musi być tak zimno, mokro i wilgotno, że stawy łamią?

7.09
Dzisiaj obudziłam się z ręką totalnie usztywnioną w łokciu, prawie całkiem zgiętą. Nie dało się wyprostować, bolało mocno, dopiero lek pomógł.
Nadal wilgotno i ponuro, w domu zimno. Przez kilka godzin było słońce, pierwszy raz od ponad tygodnia. Potem znowu deszcz i... tęcza.

9.09
Kumpel rozwala system:
"Pamiętam, jak miałaś jakieś trylobity w akwarium i nie wyszło z tego nic, to wypadałoby dla odmiany passy, żeby motyl był."
JAKIEŚ TRYLOBITY W AKWARIUM! Tak oto słucha, co do niego mówię!

12.09
Dzisiaj usztywniło w nocy lewy nadgarstek. A spałam tylko niecałe 6 godzin...

14.09
Dziś był trudny dzień. W pracy - w porządku, choć przebywanie z dorosłymi upierdliwe i męczące, ale nie było najgorzej. Nic strasznego nie dzieje się. Mimo to od rana mam stan lękowy, który co parę godzin wraca, początkowo somatycznie (boli mnie brzuch), a potem psychicznie (boję się). Teraz jest trzecia "fala", to znaczy już trzeci raz to przychodzi. Ogarnia mnie lęk, nie w formie paniki, tylko taki obezwładniający, jakbym patrzyła na świat ze szklanej bańki, w której jest strasznie, choć dookoła świeci słońce i ludzie się śmieją. Brałam lek, próbowałam się wyciszyć. Nie wiem, czego się boję. Od przebudzenia tak jest. 

15.09
Fejsbuk mi przypomniał, że rok temu było 30 stopni.
Dzisiaj... 10 stopni.

20.09
Grace Vanderwaal wydaje płytę - to już jeden powód, żeby przeżyć jesień.

21.09
Od miesiąca używam tego samego sposobu na uspokojenie się, o którym przeczytałam na jednej stronie o mindfulness. Nie zawsze i nie wszędzie się da, raczej wtedy, gdy jestem w domu. Ale wiele razy pomogło mi. Najbardziej się zdziwiłam wczoraj, bo na wstępie fizyczne objawy lęku miałam duże (serce i ból brzucha), a udało mi się to wyciszyć i zasnęłam. Po godzinie obudziłam się i czułam spokój, i ten spokój już nie uciekł.

22.09
Jestem już na granicy wytrzymałości psychicznej. Tydzień chorowania i użerania się z mamą mi lasuje czaszkę wzdłuż i wszerz. Nienawidzę siedzieć w domu i nie móc nawet pójść na spacer. Ciągle biorę leki, a mimo to co parę godzin mam łzy w oczach i jestem blisko meltdownu. Totalnie już sobie nie radzę ze sobą. I nie ma nikogo, kto by rozumiał, jak bardzo potrzebuję stałości i spokoju, i tego, żeby móc mówić szczerze.

24.09
Dzisiaj wypuściłam wyhodowane rusałki. To była piękna godzina, jedna z tych, które są dla mnie sensem wszystkiego.

25.09
Jaki cichy jest świat o 5:30...