czwartek, 28 września 2017

[44] Pamiętniki czerwcowo-lipcowe


1.06
Rozmowa dnia:
Ja: Jasiu (imię zmyślone), nadepnąłeś mi na palec!
Jaś: Wybaczam ci.

2.06
Dzisiaj odbyłam następującą rozmowę z sąsiadką:
- A ty się nie boisz tak sama po polach chodzić?
- Nie.
- To ty odważna jesteś.
Ja i odwaga... Śmiech na sali.
Na polnych drogach często w ogóle nie ma ludzi, więc czego tu się bać? Bażanta? Zająca?
Za to w centrach handlowych, restauracjach, przychodniach - o, tam to bywa strasznie.

3.06
Dzisiaj przyjeżdża Szczur!

A mnie po wielu miesiącach wreszcie udało się znaleźć spodnie, które kumpel zamówił na mój adres. Były... na szafie, pomiędzy ryzą papieru a jednostronnie zadrukowanymi kartkami, które przeznaczyłam do ponownego użytku. I oczywiście odnalazły się przypadkiem. Zimą przetrząsnęłam wszystkie szafy i nie znalazłam.

(Napisane w samochodzie)
Szczura w samochodzie łapią przejawy tzw. poczucia humoru, którego nie lubię.
(o motocyklistach znacznie przekraczających prędkość)
Sz.: Idzie wiosna, będą warzywa.
(mijamy drogowskaz "Zadole Kosm.")
Sz.: No, Kosma też ma doły.
Litości! Jeszcze godzina jazdy samochodem.

4.06
Wczoraj wykorzystaliśmy ze Szczurem ładną pogodę i pojechaliśmy do kolejnego zamku, tym razem w Pieskowej Skale. Udało nam się zwiedzić muzeum na zamku, w którym znajdują się eksponaty ze zbiorów Wawelu.
Przy okazji stwierdziłam kolejny raz, że w czasach średniowiecza ludzie mieli chyba jeszcze bardziej chorą wyobraźnię niż teraz - a to za sprawą obrazu "Pokaranie niewiernych żon". Żony zostały pokarane poprzez... przyłożenie im do piersi szczeniąt, zaś ich dzieci przystawiono do sutków suki. Inny obraz przedstawiał rozczłonkowane ciało. Makabra! Średniowiecze to NIE JEST epoka, którą lubię, także w sztuce.
Kupiłam parę pocztówek. W sklepiku z pamiątkami było bardzo dużo kamieni szlachetnych do wykorzystania jako wisiorki, niestety nie zdążyłam nic kupić i bardzo tego żałuję.
Nie udało nam się też zobaczyć Maczugi Herkulesa, bo czas nas gonił, trzeba było wracać i zacząć wypuszczać Safonidy. Jeśli Szczur będzie za, to może wrócimy w wakacje do Ojcowskiego Parku Narodowego i pofotografujemy skały.
Dzisiaj, jak to w niedzielę, mam problemy żołądkowe po weekendowych lekach i psychicznie czuję się źle, stawy również nie najlepsze. Byle do wakacji.

6.06
Impreza wpracowa - kolejna z głośną muzyką, tłokiem, szumem, upałem i innymi atrakcjami. Koszt: 2 godziny snu. Bonus: głuchota na alarmy.

Mama chyba sobie uświadomiła, że za długo była dla mnie miła, bo znowu był festiwal przykrych słów przed snem.

8.06
Dzisiaj miałam złe sny. W jednym wysłałam komuś poczwarkę Zielonego i ta osoba odesłała mi ją wraz z muchą, która z niej wylazła. Reszty nie pamiętam, ale też były niefajne.

W pracy był niezwykle luźny dzień. A ja mam niemożliwą ochotę na lody waniliowe, koniecznie takie w rożku, nie na patyku. W zasadzie mam ją codziennie od tygodnia. W ramach rekompensaty za brak lodów zjadłam dwa rządki czekolady przeznaczonej dla Szczura. Z jakim przestajesz, takim się stajesz...

9.06
(rano)
W nocy przyszły ogromny smutek, ból ze środka i pragnienie, by nie istnieć, jakby otworzyła się puszka Pandory.  

(wieczorem)
Czuję, że znowu mi wraca to, co przyszło wczoraj w nocy, i że ta puszka Pandory w środku nadal jest otwarta, a ja nie wiem, jak ją zamknąć.

10.06
Jedziemy na Industriadę!

Z serii "Rozmówki ze Szczurem":
Szczur: Powiedziałem kiedyś znajomej, że chcemy z inną znajomą założyć zoo z byłymi, a ona odpowiedziała, że dla jej byłych odpowiedni byłby ogród botaniczny.
Ja: To i tak lepiej, niż gdyby nadawali się tylko do Ojcowskiego Parku Narodowego.

Choć nie pojechaliśmy ostatecznie na konfę "Autyzm bez przemocy", mieliśmy ze Szczurem bardzo udaną sobotę. W domu czułam się mocno depresyjnie, ale minęło mi jak ręką odjął, gdy tylko ruszyliśmy się z domu.
W ramach Industriady odwiedziliśmy Muzeum Energetyki w Łaziskach Górnych, gdzie po początkowym zamieszaniu związanym z nalotem ludzi z dziećmi, szumem i hałasem na szczęście uspokoiło się i dało się normalnie pozwiedzać. Najbardziej podobały mi się oglądanie z bliska różnych urządzeń oraz przymierzenie się do kierowania lokomotywą.
Później pojechaliśmy na pizzę do M1, gdzie akurat trafiliśmy na cykliczny jarmark produktów regionalnych (sprzedają tam m.in. pyszne miody). Kupiłam sobie filcową torbę z kotem (uwielbiam filcowe torby!) oraz przewiewne gacie na lato (to już w sieciówce). Pizza była nieco ostrawa jak dla mnie, ale o poprawnej konsystencji.
Wspólny dzień zakończyliśmy krótkim wypadem po liście dla zwierzątek domowych. Teraz Szczur śpi, a mnie się strasznie nie chce sprzątać u gąsienic.

12.06
Nie wiem, dlaczego, ale wszelkiego rodzaju formalne grupy, zrzeszenia itp., nawet te zakładane przez naprawdę sympatycznych ludzi, działają na mnie jak płachta na byka. 

13.06
Marzę o słowniku entomologicznym, ale to cudo kosztuje ponad 500 dolarów. Dreszczyk grozy.

14.06
Dzisiaj swobodnie spałam do 10:30 i obudziłam się sama w domu - niesamowite uczucie.  

Ech, niedługo lato i wakacje, a mój pokój nadal nie wygląda letnio-wakacyjnie, tak jak lubię, ale jesienno-depresyjnie. Wszędzie walają się jakieś niedokończone pomysły i rzeczy, które powinnam była zrobić dawno temu, ale a to mi chandra nie pozwoliła, a to stawy, a to praca. Nie lubię zaczynać nowego etapu bez zamknięcia starego. Skąd wykrzesać chęci i siły na uprzątnięcie tego wszystkiego - nie wiem.
Na razie przekopałam się przez liście z października i bilety z kwietnia, przez co stół ujrzał światło dzienne... 

15.06
Ranyyy, jak mnie komarł użarł... Swędzi, że chyba padnę.

W domu znowu negatywna atmosfera z powodu religii. 

16.06
Obejrzeliśmy ze Szczurem "Zrywa się wiatr".  

17.06
Koleżanka napisała, że śniło jej się, że próbowała hodować skolopendrę w klatce dla chomika. 

18.06
Poratujcie mnie, Szczur od rana ma niekontrolowane wybuchy śmiechu z niezrozumiałych powodów i opowiada nieprzyjemne dowcipy. Niech go ktoś zaadoptuje.

Wczoraj wleźliśmy ze Szczurem do księgarni i wyleźliśmy z następującym dobytkiem:
- "Rzecz o ptakach" (bez skojarzeń proszę),
- "Życie w średniowiecznym zamku",
- "Domowy survival".
Z WIELKIM trudem powstrzymałam się od zakupu "Mitologii nordyckiej", prawdopodobnie tylko perswazja Szczura sprawiła, że się oparłam.

19.06
Dzisiaj prawie dostałam meltdownu, bo najpierw rodzice byli nieznośni, a potem kot dostał preparat na kleszcze i pchły, więc zaczęłam się bać o swoje gąsienice i poczwarki. Kot zawsze śpi w pokoju sąsiadującym z nimi, drzwi są raczej szczelne, ale i tak się boję. Wyniosłam je do szopy, jednak i tak jestem w ciągłym lęku, że może już podczas wynoszenia coś im się stało, że nie wiem, kiedy moge je z powrotem przynieść itd. Nie wiem, gdzie jutro im sprzątać - w szopie nie ma opcji, a wszędzie indziej kot chodzi. Nie wiem, co zrobić. Bardzo się boję, że pójdę do nich i znajdę je martwe.

Porozmawiałam z moim kumplem przez telefon odnośnie niefajnych zachowań rodziców, bo miałam dość. Potem zaczęłam łapać lęk o owady i pogadałam o tym ze Szczurem. Ale i tak się boję. Powinnam jeszcze pogadać z Markiem, na temat tego środka dla kota, ale już nie mam siły rozmawiać z ani jedną osobą więcej dzisiaj. Mam dość.


21.06
Jutro ostatni dzień zajęć dydaktycznych... Ciągle nie dociera to do mnie!

22.06
Odkąd poznaję ludzi ze spektrum, często odkrywam w nich cząsteczki siebie i ciągle mnie to zaskakuje, bo wcześniejsze lata życia przyzwyczaiły mnie do czegoś innego.

23.06
Skończył się rok szkolny... Jeszcze nie umiem w to uwierzyć, chyba uwierzę dopiero za tydzień, jak znajdę się w Norce.
Pierwszą czynnością, którą dzisiaj wykonam po obiedzie, będzie usunięcie wszystkich porannych alarmów.
A teraz jeszcze zastrzyk i weekend!

Chyba widziałam lisa!
Sytuacja była dziwna: szłam sobie Ścieżką Niedźwiedziówek i byłam już całkiem blisko domów, kiedy nagle moje lewe oko mimowolnie uskoczyło w bok, gdzie w zasięgu mojego pola widzenia, ale na samym skraju, coś się poruszyło w krzakach. Kątem oka widziałam, jak duże (co najmniej do kolan) zwierzę wskoczyło za drzewo, ale nie jestem pewna, co to było. Było dla mnie dużą rudawą plamą, która przemieściła się szybkim susem. Jestem pewna, że to nie była sarna, to nie był ten sposób poruszania się. Ale lis, w tych okolicach, parę metrów od domu? Nie zdarzyło mi się to wcześniej. A jednak to możliwe.

25.06
(po północy)
Miałam spać i nie umiem się zebrać, zresztą wczoraj pod znakiem "nie umiem się zebrać" minął cały dzień. Wczoraj w nocy posypałam się psychicznie i dalej mnie to mocno trzyma. Szczur wyciągnął mnie z domu, pozrywał liście brzozy i nakarmił niedźwiedziówkę...

Dzisiejsze osiągnięcie: udało mi się wstać, zjeść coś, wziąć leki i umyć się do godziny 13...

Przypadkiem znalazłam na YT komiczny film z kopulującymi żółwiami, szukając słodkich filmików z tymi zwierzakami... Co się zobaczyło, to się nie odzobaczy.
Nie miałam pojęcia, że żółwie potrafią wydać z siebie takie dźwięki. Przez wiele lat miałam żółwia, ale to była samica, nie przejawiała żadnych zachowań seksualnych. Jedynym dźwiękiem, jaki z siebie wydawała, było coś pomiędzy syczeniem a fukaniem, gdy coś ją zaskoczyło (np. zbyt gwałtownie wrzucone jedzonko).
Całe szczęście, że ludzie nie wydają takich groteskowych dźwięków podczas zbliżeń, a przynajmniej nie wszyscy... Nie byłoby romantycznych scen w filmach, bo cały klimat by diabli wzięli.

Dzisiejszy dzień mnie zaskoczył. Bardzo. Po wyjątkowo złej nocy z piątku na sobotę i bardzo złej sobocie spodziewałam się równie złej niedzieli. A tu niespodzianka, po powolnym rozkręceniu się sporo dziś zrobiłam.
Byłam na spacerze ze Szczurem i Piesą, posprzątałam gąsienicom, rozpakowałam klasery i posegregowałam czasopisma, odgrzałam obiad, uporządkowałam wszystkie czekające na uporządkowanie po roku szkolnym materiały plastyczne (dwa pudła plus to, co leżało tu i ówdzie), zeskanowałam ostatnie pocztówki i wrzuciłam na stronę, zgrałam zdjęcia z karty pamięci i też je posegregowałam. A teraz kończę czytać "Dziki seks". Jak na mnie w wolny dzień to dużo.
To musi być sprawka Szczura, bo jak inaczej to wytłumaczyć?
Szczuroterapia.


26.06
Dzisiaj miałam badanie krwi. Pomimo wszelkich udogodnień, które załatwia dla mnie rodzina, i tak boję się, jakbym miała oberwać Senbonzakura Kageyoshi. Mój lęk jest nieadekwatny do sytuacji. Tym razem przed badaniem nie było jednak źle, bo już trochę się przyzwyczaiłam do regularnych badań, a poza tym wiedziałam, że mam dzień wolny i nie będę musiała udawać świetnego humoru przed nikim. Potem było nieco gorzej: musiałam mieć krew pobraną z dwóch rąk, bo staw łokciowy był rano sztywny i krew przestała lecieć, nim pobrana została wystarczająca ilość. Robiło mi się słabo, ale starałam się myśleć o Szczurze, skupić się na muzyce i wziąć się do kupy. A potem mogłam już walnąć w kimono na dwie godziny.

Po południu wynagrodziłam sobie to, czego nie znoszę, wizytą u fryzjera. Odkąd odkryłam pewną fryzjerkę w okolicy, która niesamowicie delikatnie strzyże - prawie nic mnie u niej nie swędzi i nie czuję się, jakby mi ktoś poharatał cały łeb, to ewenement! - jest to nawet przyjemne. A znaleźć się z powrotem w krótkich włosach - to jest już bajeczne. Teraz dopiero czuję, że zaczynają mi się wakacje
.


27.06
Postanowiłam wrócić na stare śmieci, to znaczy pojechałam do miasta, w którym studiowałam, spędzić czas w centrum z przyjacielem ze studiów. Wrażenia? Miło było posiedzieć w pizzerii, na zmianę rozmawiając o poważnych sprawach i wygłupiając się, jak za dawnych czasów. Omówiliśmy kwestie ważne dla nas, o których źle się rozmawia przez telefon. Pizza była pyszna, pogoda dopisała, przymierzyłam kilka ciuchów w galerii, choć nie znalazłam nic dla siebie.
Z drugiej strony, zastanawiam się, jak to możliwe, że przez pięć lat wytrzymywałam kilka razy w tygodniu po parę godzin (a czasami cały dzień) w tym mieście. Prawdopodobnie odpowiedź brzmi: rzadko bywałam w centrum, a dzielnica, w której mieścił się mój wydział, jest stosunkowo spokojna. Centrum jest po prostu trudne do wytrzymania. Muzykanci zbierający na wakacyjne wyjazdy, dzikie tłumy, megafony, dzieci, smród burgerów, wrzaski o podpisywaniu petycji, odtwarzana z magnetofonu "Barka", porażające mnie z miejsca sensorycznie sztuczne wentylacje, w każdym sklepie głośna muzyka... Po czterech godzinach siedziałam w autobusie z bólem oczu i poczuciem, że mam we łbie sieczkę. Brr. Jak ja sobie tłumaczyłam takie stany kilka lat temu? Czy w ogóle jakoś je sobie tłumaczyłam?
Na domiar złego w międzyczasie zadzwonił facet ze sklepu, w którym tydzień temu zamówiłam repelent przeciw kleszczom polecony przez Marka. Zadzwonił powiedzieć, że go nie mają - tydzień po złożeniu zamówienia, mimo że na stronie było napisane, że mają. Niewiele rozumiałam z tego, co ten pan do mnie mówił, a i plotłam coś bez sensu, zapętlając się. Powtarzałam, że wolę zwrot pieniędzy, a facet powtarzał, że mi zadzwoni zaproponować jakieś inne repelenty, dwa w cenie jednego. Na co ja, że mi zależy, żeby to nie był pewien środek szkodliwy dla motyli, i że wolę zwrot pieniędzy - a on znowu to samo... W końcu pożegnałam go. Kiedy dzwonił drugi raz, a ja byłam w autobusie, nie odebrałam. Nie wiem, co dalej z tym fantem począć. Tego repelentu nie ma w żadnym innym sklepie internetowym, a tak się cieszyłam, że ten ciągły lęk przed kleszczami się wreszcie skończy.
Poszłam na spacer i... jejku, jak tam ślicznie pachnie!

29.06
Nienawidzę WSZYSTKICH imprez rodzinnych, jakie się odbywają w moim domu. WSZYSTKICH.
Tak bardzo chcę, żeby kiedyś nareszcie NIC się w tym domu nie działo, żeby można było wreszcie poczytać w spokoju książkę, a nie, że jak już skończył się ciągły stres w pracy z rozmaitymi imprezami, to dalej nie można odpocząć, bo ciągle coś: a to urodziny, a to Boże Ciało, a to komunia, a to posiadówka, a to odpust. Ciągle jacyś goście i wizyty, i pretensje, że się w to nie włączam.
Dlaczego oni wszyscy nie mogą sie widywać i zrozumieć, że ja nie chcę brać w tym udziału, nie chcę przygotowywać imprez, bo ich nie lubię, nie chcę bywać na imprezach, bo ich nie lubię? Moja psychika jest inna. Ja nie odpoczywam na ich spędach. Moje całe życie obraca się wokół lęku przez to, co inni ludzie wymyślają, i na pragnieniu, żeby móc NARESZCIE ZAJĄĆ SIĘ SOBĄ. Tylko wtedy odpoczywam. Moje ciało też jest inne, zmęczone ciągłymi psychosomatycznymi skutkami lęku, zmęczone hałasem i ludźmi na każdym kroku, moje stawy też reagują na stres. Kiedy mam wolny dzień, nie potrafię się za nic zabrać, tak jestem zmęczona wszystkim, co oni cały rok wymyślają. 
Potrzebuję odpocząć. Dlaczego nie mogę tego robić we własnym domu, bo ciągle mi ktoś przerywa? Mamy dom w takim fajnym miejscu, blisko lasu, idealne miejsce do odpoczywania po reszcie świata. Czy ja nie zasługuję na odpoczynek PO SWOJEMU? Przecież tak samo chodzę do pracy jak inni. Dlaczego nie mogą przestać mieć do mnie pretensji, że ja nie chcę w tym nieustannym cyrku brać udziału? Czy ja komuś mówię, jak ma żyć?.

30.06
Melatonina dzisiaj nie zadziałała, w ogóle. 3:20, za oknem już jasno, a mnie się spać nie chce nic a nic - wszystko bym robiła poza spaniem.
Przeciwbólowy na stawy też nie zadziałał, przez co spać mi się nie chce jeszcze bardziej.
Kosy śpiewają. Pięknie śpiewają. Będzie mi ich brakowało w Warszawie. 

2.07
Wczoraj niewiele zrobiłam, byłam zbyt niewyspana i sztywna po "niespaniu" do 4 nad ranem. Wypuściłam pierwszą w tym roku ćmę. Pojechaliśmy ze Szczurem na ostatnie przedwyjazdowe zakupy i pożarliśmy pizzę. Po powrocie sen mnie tak zmorzył, że od 21:30 do 2 spałam. Minus jest taki, że teraz (po 2) obudziłam się i znowu nie chce mi się spać.

Ujął mnie cytat z "Maleficent":
- All the other fairies fly, why don't you?
- I had wings once, and they were strong. They were stolen from me
.


3.07
Od wczoraj nareszcie jestem w Szczurzej Norce.
Dopiero dziś zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmęczona jestem rokiem szkolnym, zachowaniem mamy i generalnie ludźmi jako takimi. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Przez większość dnia nie wychodziłam z domu, zrobiłam tylko zakupy i potowarzyszyłam Szczurowi do sklepu z planszówkami. Czytam Robin Hobb w oryginale, zajadam babkę i piję cappuccino.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułam się tak spokojna jak dzisiaj. Wręcz zaskakuje mnie ten spokój, tak bardzo nienaturalny jest to stan ducha.

5.07
Idziemy na "Czerwonego żółwia".

8.07
Tutaj, w mazowieckim, każda wieś ma swoje bocianie gniazdo.

9.07
Dzisiaj wyjątkowo trudno mi się zmusić, aby przejść do pozycji wertykalnej.

A to co za kreatura?




11.07
To już ponad tydzień, odkąd jestem w Szczurzej Norce...
We wtorek byliśmy w domu urodzenia Fryderyka Chopina. Chciałam tam pojechać od dziecka, odkąd w wieku dziesięciu lat przeczytałam romantyczną czytankę o Żelazowej Woli w podręczniku do muzyki. Faktycznie ogród wokół domu jest piękny, zwłaszcza gdy można jednocześnie słuchać muzyki i spacerować. Był to pierwszy raz w te wakacje, gdy poczułam się spokojna, choć do pełni spokoju jeszcze sporo brakowało. Niestety, nie udało mi się kupić żadnej pamiątki, bo wszystkie sklepiki pozamykano przed czasem zamknięcia muzeum.
W środę pojechaliśmy do kina "Muranów" na "Czerwonego żółwia". Szczur się wzruszył do łez, ja się pokładałam mu na ramieniu, generalnie jeśli ktoś uważa, że jako aspi nie jest uczuciowy, to powinien pójść na ten film.
W czwartek zjedliśmy pizzę w mojej ulubionej restauracji (pyszna jak zawsze!), po czym pojechaliśmy do rodziców Szczura. Bardzo się cieszę, że rodzice Szczura nie mają obsesji na punkcie normalności i nie przeszkadzały im ćmy uprawiające seks na ich balkonie. Psica kładła mi łapę na nodze, żeby ją głaskać, a łapę ma ogromną.
Piątkowy dzień był bardzo deszczowy i wilgotny. Kiepsko się czułam po problemach żołądkowych w nocy. Odbyliśmy jednak miły spacer po Cytadeli. Widzieliśmy tam tyle malutkich żabek, ilu przez całe życie w jednym miejscu nie widziałam.
W sobotę pojechaliśmy na wycieczkę do zamku w Liwie. Podróż była wyczerpująca (2 godziny uporczywego wleczenia się za żółwiami i ślimakami polskich dróg), ale warto było. Polubiłam ten zamek, polubiłam też straszącą w nim Żółtą Damę. W zamkowym muzeum widzieliśmy broń z różnych okresów i państw, w tym z Indonezji i Nepalu. Najbardziej jednak zachwyciła mnie możliwość pooglądania mieczy masońskich. Poznałam też dwie bardzo ciekawe historie, które zapamiętam: o bitwie pod Węgrowem oraz o młodym archeologu, który ocalił od zniszczenia zamek, okłamując Niemców, że należał on kiedyś do Krzyżaków. Po zwiedzeniu zamku pojechaliśmy do restauracji i odważyłam się zjeść obiad w całkiem nowym miejscu - jestem z siebie dumna. Obiad był OK, zwłaszcza dla wygłodzonego po podróży Rosomaka.
Wczoraj i dzisiaj były dość leniwe dni, a może po prostu luzackie. Nawiedziła mnie zmora kobiet i głównie wypoczywałam do góry brzuchem. Przeczytałam ponad 50 stron "City of Dragons".
Wczoraj razem ze Szczurem zrobiliśmy naleśniki. Był to pierwszy raz, gdy razem gotowaliśmy, i choć żadne z nas tego nie kocha, naleśniki udały się (aczkolwiek za drugim podejściem). Fajnie było patrzeć na gotującego Szczura, który zachowywał się jak szef kuchni. Na szczęście nie rzucał talerzami jak Magda Gessler. W nocy natomiast obejrzeliśmy "Osobliwy dom pani Peregrine".
Dzisiaj wieczorem byliśmy na krótkim spacerze, który przerwała burza. Burze były zresztą dwie, pierwsza po południu. Bardzo przyjemnie było czytać książkę, słuchając burzy za oknem. Próbowałam też zrobić origami, ale nie miałam cierpliwości, by dokończyć.
Postanowiłam, że w te wakacje spędzę tu jak najwięcej czasu
.


14.07
Czuję się bardzo źle. Od dwóch dni walczę z silną biegunką, dosłownie (przepraszam za szczegóły) leje się ze mnie. Wczoraj miałam gorączkę 38, nie spałam w nocy. Wczoraj rano kłuło mnie w jelitach, brzuch miałam napęczniały, dzisiaj już nie, ale co chwilę zaczyna mi bulgotać w brzuchu i ląduję w toalecie. Nie potrafię nic zjeść ani wypić tyle, żeby zrównoważyć to, co wydalam. Po każdej próbie kibel.
Szczur wezwał do mnie wczoraj lekarkę. Lekarka powiedziała, żebym tylko piła, wzięła coś na gorączkę i brała Trilac, bo to wygląda na rotawirus. Ale ja nie sądzę, że to rotawirus, a nawet jeśli, lekarze na Śląsku zawsze dawali mi przy rotawirusie jakiś lek i pozwalali brać loperamid. Czuję się wycieńczona i zrozpaczona, totalnie nie wiem, co mam zrobić. Biegunki źle znoszę - bardzo szybko mnie osłabiają, potem dochodzi silny lęk potęgujący je, naprawde potrzebuję leku, bo to mi samo nie minie. Nie wiem już, co robić, jestem z dala od domu i nie umiem jeść ani pić tyle, ile powinnam, zaczynam wysiadać psychicznie
.


21.07
Nie ma to jak po czterech dniach walki z grypą żołądkową, w dodatku daleko od domu rodzinnego, móc wreszcie spokojnie się wykąpać i wyprać ciuchy... Nie ma jak wrócić do domu na choć cztery dni, kiedy nie trzeba resztką sił przygotowywać sobie obiadu, bo mama go zrobi, i móc się całkowicie skupić na wracaniu do siebie...
Słowo daję, że gdy pierwszy raz udało mi się zjeść ryż z odrobiną gotowanej marchewki i gotowanej piersi z kurczaka, myślałam, że się rozpłaczę. Teraz stopniowo, bardzo powoli wracam do normalnego jedzenia, codziennie zjadając coś nowego.  
Stało się ze mną coś dziwnego, bo od czasu tej paskudnej choroby wszystko sprawia mi dużo większą frajdę niż na początku wakacji. Wszystko bardziej mi smakuje, zauważam jeszcze więcej szczegółów, każda drobna rzecz mnie cieszy. Chciałabym, żeby tak zostało już do końca lata. Niestety jutro mam dentystę, ale tak bardzo chcę, żeby było jak najspokojniej, a później tej reszty lata nic już nie popsuło, żebym potrafiła tak się nim cieszyć jak wczoraj i dzisiaj...
Wczoraj zaprosiłam Szczura do skansenu w Chorzowie, gdzie nie byłam od dziecka. Teraz nazywa się on Muzeum "Górnośląski Park Etnograficzny" i jest nowocześniejszy. Chodziliśmy po nim przez prawie trzy godziny, a i tak nie zajrzeliśmy do wszystkich chat, bo upał szybko mnie zmęczył i musiałam wracać do domu na kolejną dawkę gotowanego jedzenia. Zdjęcia wyszły marne, ale fotorelacja i tak będzie. 
Zapewne się nie zdziwicie, że Szczur najwięcej czasu spędził w chacie poświęconej mechanizacji polskiej wsi. Ledwo wytrzymałam, czekając, aż stamtąd wyjdzie. Z kolei moim ulubionym miejscem w skansenie był Zaułek Zmory - położony na uboczu dom zielarki. Do zasadzonych tam ziół zlatują się takie motyle, jakich nigdy w swoich okolicach nie widziałam! Jestem prawie pewna, że gdybym przyszła na świat dawniej i jakimś cudem przeżyła, zostałabym taką nieco fiśniętą babką-zielarką i podobałoby mi się to.
Wczoraj też pierwszy raz od wieków - a przynajmniej tak mi się wydaje - jadłam gotowane ziemniaki, pulpety i banana, a dzisiaj pierwszy raz od wieków piłam domowy kompot, jadłam serek i batonika Chocapic. Czuję się, jakbym nie robiła tego wszystkiego od czasów chrztu Polski. 
A sam dzisiejszy dzień też był piękny. Zabrałam Szczura do Muzeum Chleba - małego, ale bardzo klimatycznego muzeum w Radzionkowie, pełnego przedmiotów sprzed lat. Byłam tam już wcześniej dwa razy, ale miło było widzieć, że Szczurowi się podobało, jak również kolejny raz upiec swoją bułkę w kształcie warkoczyka, obejrzeć stary film o szacunku do chleba, przymierzyć się do szkolnej ławy i pooglądać eksponaty. Słysząc, że Szczur jest z daleka, właściciel muzeum przyszedł do nas trochę poopowiadać.
Poza tym wysłałam dzisiaj postcrossingowe widokówki, poszłam pierwszy raz od dawna na samotny spacer Ścieżką Niedźwiedziówek, obejrzałam film "Troje na gigancie" (polecam), a na koniec okazało się, że motyl wylazł. Teraz jeszcze do tego nareszcie zanosi się na burzę
.


23.07
Cieszę się, że pobyłam parę dni w domu, zwłaszcza że przez tych parę dni nie musiałam gotować ani nawet zastanawiać się, co zjeść. W końcu znalazłam czas i energię, żeby wysłać kartki z postcrossingu i poczytać książkę po angielsku. Wczoraj przyjechali ciocia, wujek i kuzynka, z nimi też było miło trochę pobyć. Byłam na jednym samotnym spacerze oraz na innym ze Szczurem. A najbardziej jestem zadowolona, że mam zaplombowany ząb i jeśli jesienią przetrwam usuwanie kamienia, co jest dla mnie torturą, to może dentystyczne przygody skończą się na jakiś czas.
Wczoraj wróciliśmy do Wawy, bo Szczur miał pewne zobowiązania dziś rano; tym razem strasznie nie chciało mi się wracać. Po drodze wpadliśmy do zamku w Olsztynie, jednak ten zamek latem nie ma takiego klimatu jak zimą. Zimą czułam się tam jak w Mordorze.
Dzisiaj chyba pojedziemy do zamku w Czersku, a potem Szczur pojedzie z koleżanką na demonstrację. Jeśli chodzi o poglądy, to popieram, ale takiej ilości ludzi nie byłabym w stanie udźwignąć dłużej niż przez 30 minut. Już wczorajsza impreza wokół zamku, gdzie ludzi było mniej, była przebodźcowująca. Niespecjalnie wiem, czym się potem zająć. Może będę leżeć do góry brzuchem i czytać, bo przywiozłam ze sobą prowiant od mamy.
A jednak do Czerska nie pojechaliśmy, bo Szczur wywęszył w sieci, że dzisiaj odbywa się tam jakaś impreza RMF FM. Dzień był jednak dużo przyjemniejszy, niż się rano spodziewałam. Wybraliśmy się do Muzeum Starożytnego Hutnictwa w Pruszkowie.
Choć małe (ekspozycja liczy dwie sale), muzeum to bardzo mi się spodobało. Przede wszystkim dlatego, że widać ogrom pracy włożonej w przygotowanie ekspozycji, a pracownicy mają dużą wiedzę i chętnie spieszą objaśniać, pokazywać i opowiadać ciekawostki. Można też skorzystać z audioprzewodnika. Co się rzadko zdarza, zachowana jest równowaga pomiędzy atrakcjami interaktywnymi a przedmiotami, z którymi parę razy można nawet wejść w bezpośredni kontakt. Pierwszy raz spotkałam się z tym, że w muzeum są repliki eksponatów, wykonane przez pracowników muzeum i zaprzyjaźnionego kowala, które można wziąć do ręki. Jest naprawdę bardzo, bardzo fajnie.
Po powrocie zjadłam przepyszne pierogi i babkę od mamy (jestem niniejszym warszawskim słoikiem), odważyłam się pójść sama na spacer po okolicy (niestety mam nadal barierę psychiczną, ale dzisiaj było super, chodziłam godzinę i na dworze opuścił mnie całkiem lęk), a teraz będę czytać Robin Hobb i się obijać. No i wezmę swoje niedobre lekarstwo
.


26.07
Wczoraj i przedwczoraj były dość spokojne dni. Głównie czytałam ("City of Dragons" i "Rzecz o ptakach"), gotowałam, pakowałam się. Byłam na dwóch fajnych spacerach, jednym ze Szczurem i jednym samotnym, kiedy to obeszłam caly Fort Bema. Gdy usiadłam podczas spaceru na ławce, żeby przez piętnaście minut po prostu pooddychać i poobserwować chmury, podeszły do mnie dwa psy się przywitać.
Dzisiaj zaczyna się, mam nadzieję, przygoda z Górami Świętokrzyskimi. Jesteśmy już w Kielcach. A tacy goście odwiedzili mnie w pokoju hotelowym.





Ubiłam małego żuka pod prysznicem w pokoju hotelowym.
Nigdy nie zabijam niepotrzebnie owadów, które nie stwarzają dla mnie zagrożenia. Ale gdy zobaczyłam, że coś małego i czarnego lezie pod prysznicem - z wysoka nie widziałam, co, a może kleszcz? - moją pierwszą i ostatnią myślą było "UNICESTWIĆ".
No nic... Może w kolejnym życiu biedak będzie skądś wiedział, że nie podgląda się samic obcego gatunku w stroju Ewy.

28.07
Dzisiaj wleźliśmy na Łysicę. Wchodzenie podobało mi się bardziej niż wchodzenie rok temu na Wielką Sowę. Widać, że leczenie stawów działa, bo nogi mnie nie bolały i nie wywijały mi się. Szliśmy przez cały czas w cieniu, lasem, nie było za zimno ani za gorąco, a po drodze sporo do obserwowania. Przede wszystkim żuki i grzyby, widziałam chyba z dziesięć gatunków grzybów o najróżniejszych kształtach. Znalazłam zieloną gąsienicę, niestety martwą, pewnie spadła z drzewa, które są tam bardzo wysokie. Mijaliśmy też kapliczkę, urocze źródełko, kilka tablic informacyjnych, a na szczycie posiedziałam na bardzo wygodnych skałach. Żyć nie umierać.
Jedzenie w hotelu wyśmienite, dziś prócz obiadu kupiłam sobie też barszczyk na kolację. Niebo w gębie. Po tej grypie żołądkowej nawet herbata smakuje mi jak prawdziwy rarytas..
.


29.07
Minione dwa dni pozwoliły mi pooddychać spokojem w natężeniu, jakiego dawno nie czułam.
Wczoraj byliśmy w zamku Krzyżtopór. Przepiękne, ogromne zamczysko, największe ruiny, w jakich byłam. Można samemu pozwiedzać nawet piwnice, gdzie panuje naprawdę niezwykły klimat. Oczywiście próbowałam focić, jak tylko umiałam. Kupiłam też książeczkę o legendach świętokrzyskich. Legendy, podania to od dziecka coś, co mnie kręci.
Dzisiaj - wyprawa na Łysą Górę vel Święty Krzyż. Szło mi się jeszcze lepiej niż przedwczoraj, aczkolwiek nie widziałam tylu ciekawych stworzeń po drodze, prawie żadnych grzybów, a z owadów tylko dwa gatunki żuków. Szczur widział wiewiórkę, ja akurat wtedy patrzyłam pod nogi, by nie rymnąć na dziób na wysokich, kamiennych stopniach. Poza tym trochę za dużo homo sapiens. Na szczycie kusiło mnie Muzeum Przyrodnicze, ale nie weszliśmy ani tam, ani do kościoła, bo zbliżała się pora, gdy koniecznie muszę wracać na ciepły posiłek, aby nie było meltdownu. Trochę żałuję, ale zobaczyliśmy to, co moim zdaniem tam najważniejsze: gołoborza. Są. I są ogromne. Stojąc obok muru, który kiedyś otaczał pogańskie miejsce kultu, myślałam o tych ludziach, naszych przodkach, o których wierzeniach wiem tak mało.
Wieczorem poszłam na samotny spacer i pierwszy raz od dawna rozmawiałam bez stresu z zupełnie obcym człowiekiem. Ten pan, mieszkaniec okolicy, był na spacerze z psem, cudnym border collie z ADHD. Zaczęliśmy gadać oczywiście przez psa, a potem dowiedziałam się wszystkiego, co chciałam, o okolicznych atrakcjach. A także o tym, że facet zjeździł chyba wszystkie zamki w Polsce za sprawą zainteresowania rycerstwem. Przyjemnie się rozmawiało.

niedziela, 3 września 2017

[43] Błędy młodości



[Poniższą notkę napisałam na bloga Piękni, Bestia i Asperger, prowadzonego przeze mnie i Świetlika w latach 2014-2016. Teraz zamieszczam ją tu, nieco przeredagowaną, ponieważ teksty tego typu chcę mieć w jednym miejscu. Poza tym uważam, że to tekst w sam raz na rozpoczęcie roku szkolnego.]


Jak wszyscy wiedzą, nigdy nie byłam duszą towarzystwa. Jako dziecko nie chodziłam do przedszkola, spędzałam więc większość czasu w domu i we własnym ogrodzie, gdzie nigdy się nie nudziłam. Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie lubiłam ubierać się dziewczęco i nie przepadałam za innymi dziewczynkami, a zabawę lalkami w wieku przedszkolnym uważałam za śmiertelnie nudną. Bawiłam się na ogół sama lub z chłopcami z okolicy. Z czasem chłopcy zaczęli jednak unikać mojego towarzystwa, gdyż porzucili figurki z Kinder Niespodzianki i samochodziki dla sportu i Play Station, a ja nie miałam ani dobrej kondycji, ani konsoli. Miałam za to, mniej więcej od drugiej klasy, prawdziwego przyjaciela, który siedział ze mną w ławce, regularnie u mnie bywał i zapraszał mnie do siebie.

Przyjaciel - nazwijmy go Czarek - i ja mieliśmy wiele pomysłów na wspólne spędzanie wolnego czasu: jeździliśmy na rowerach, graliśmy w piłkę, spacerowaliśmy z psami. Najbardziej jednak lubiliśmy odgrywać sceny podpatrzone w serialach i wymyślać własne "seriale", mieliśmy bowiem równie bujną wyobraźnię, której brakowało nam u innych. Czasem pisałam scenariusze do naszych scenek, a Czarek projektował stroje w grubym zeszycie formatu A4 i próbował uczyć się szyć. Aktorami bywaliśmy my sami, ale także lalki i maskotki. (Tak. Dopiero w wieku ośmiu lat, przyjaźniąc się z chłopcem, zaczęłam bawić się lalkami). I prawdopodobnie nie byłoby w tym jeszcze nic problematycznego, gdyby nie fakt, że ja najbardziej lubiłam wcielać się w postaci płci męskiej, a mój przyjaciel - żeńskiej.

Jednym z najcudniejszych dni naszej przyjaźni był dzień, w którym ciocia Czarka, z zawodu krawcowa, podarowała mu torbę pełną nieudanych ubrań i ich skrawków. Czarek przybiegł do mnie, w rewelacyjnym nastroju, i zaczął mnie namawiać, abym włożyła białą sukienkę. Nie zgodziłam się, bo sukienek nie znosiłam, a ponadto ta była na mnie o wiele za ciasna. W odpowiedzi Czarek sam się w nią wcisnął, mimo że ważył więcej niż ja, a dla mnie wybrał inne fatałaszki. Następnie odgrywaliśmy scenki, połączone ze śpiewem; cała sytuacja zabawy z przebierankami powtórzyła się jeszcze niejeden raz.




Kiedy próbuję sobie przypomnieć te dni, nie mam większych problemów z pamięcią - na pierwszym miejscu widzę Czarka w białej sukience z koronką, jak z przeszczęśliwą miną tańczy i śpiewa na schodach w moim ogródku, udając pewną piosenkarkę. Tak też zastał go syn sąsiadów, a nasz rówieśnik i kolega z klasy. Byliśmy nieco zakłopotani, ale natychmiast zaprosiliśmy go do zabawy. Wprawdzie on nie zgodził się na "welony", futrzane rękawiczki i inne tego typu cuda, Czarek znalazł jednak coś adekwatnego i bawiliśmy się w najlepsze. Przykładowo, Czarek był panną młodą, a syn sąsiadów - panem młodym. Albo Czarek był mamą, syn sąsiadów - tatą, a ja - dzieckiem.

A później się zaczęło.

Syn sąsiadów miał, oprócz nas, sporo dobrych kolegów, z którymi grał w piłkę. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że inni chłopcy z klasy wiedzą o wszystkim: że dziesięcioletni Czarek popołudniami bawi się lalkami z dziewczynką, przebiera się w sukienki. Przestaliśmy bawić się z synem sąsiadów, ale było już za późno. Chłopcy czasem mi dokuczali, z kolei Czarkowi dokuczali, gdy tylko mieli okazję, wykazując się przy tym znacznym sprytem. Nikt nigdy ich nie widział, zwłaszcza ja, dlatego nie miałam pojęcia o rzeczywistej skali zjawiska, choć wiedziałam, że klasa nie lubi nas. Zwykle osaczali go przed WF-em, gdy nie było w pobliżu ani dorosłych, ani dziewczynek, które mogłyby pójść na skargę. Nazywali go ciotą i pedałem, straszyli. Wymyślili również żeńskie imię dla niego, którego używali pod nieobecność dorosłych; w ich ustach imię to brzmiało obelżywie. Czarek bał się, opuścił się w nauce, zaczął kłamać, by unikać WF-u. Kiedyś zastałam go kopiącego z całej siły ścianę na korytarzu, choć z natury był najspokojniejszym dzieciakiem pod słońcem. O niektórych wyzwiskach nie wiedziałam nawet ja - Czarek wstydził się rozmawiać o tym, choć byłam nieco odważniejsza, bardziej pyskata i mogłam powiedzieć dorosłym. Nie wiedziałam właśnie dlatego.

Na kilka dni przed rozpoczęciem kolejnego roku szkolnego Czarek przyszedł do mnie i powiedział, że został przeniesiony do innej szkoły. Okazało się, że opowiedział o wszystkim rodzicom, a ci wściekli się, zrobili awanturę u dyrekcji i postanowili zmienić mu szkołę. Płakaliśmy oboje. Po jego wyjściu płakałam dalej, dopóki starczyło mi łez. W moim odczuciu był to najgorszy dzień w moim dotychczasowym życiu, ponieważ zostałam bez przyjaciela w szkole, gdzie nikt mnie nie lubił i czułam się sama jak palec. Dzień szoku, który zatrząsł moim światem i moim poczuciem bezpieczeństwa. Bałam się też o Czarka. Błagałam rodziców, by porozmawiali z jego rodzicami, ci jednak nie zmienili zdania. Moim rodzicom powiedzieli, że mam na niego zły wpływ.

Zanim poznałam Czarka, byłam sama. Próbowałam bawić się po trochu ze wszystkimi, z różnym skutkiem, ale nie brakowało mi szczególnie dobrej koleżanki czy kolegi. Dopiero, kiedy Czarek zmienił szkołę, dowiedziałam się, czym jest samotność. Początkowo czułam, że nienawidzę szkoły, nauczycieli, rówieśników. Bałam się, jak sobie poradzę, ale rzadko mi dokuczano. Chłopcy wiedzieli, że mam język nie od parady. Mimo to cała sytuacja była dla mnie tragedią.

Gdy ktoś mnie pyta, co zmieniłabym, gdybym mogła cofnąć się w czasie... myślę, że jest takich rzeczy kilka. Zaczynając od początku, powiedziałabym Czarkowi zawczasu, żebyśmy nie przebierali się w ogrodzie i nie bawili się z tym chłopcem. Zapewne i tak nic by to nie dało, bo - jak się wiele razy przekonałam - ludzie wyczuwają wszelką inność tak, jakby mieli pod skórą detektor normalności. Ale może przynajmniej zostalibyśmy w tej samej szkole.

Na wypadek, gdyby któreś z Was, czytających to, znalazło się kiedyś w podobnej sytuacji, jak rodzice moi i Czarka, chcę Wam coś przekazać czarno na białym, żebyście zakodowali to w swoich głowach raz na zawsze: rozłąka z najlepszym przyjacielem nie uczyni nikogo bardziej dziewczęcym czy chłopięcym. Serio. Uczyni go tylko o wiele bardziej samotnym.