poniedziałek, 25 grudnia 2017

[47] Podsumowanie lata


Minęła jesień, a mnie przez cztery miesiące nie udało się znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby na spokojnie spisać wspomnienia z wakacji. Zajmowałam się głównie pracą, planowaniem pracy i odsypianiem po pracy. Dlatego dziś będzie tutaj trochę przekornie - mimo początku kalendarzowej zimy, calutki post o lecie. W punktach, żeby tradycji stało się zadość.


1. Podobnie jak rok wcześniej, spędziłam prawie całe wakacje ze Szczurem. Przez większość czasu pomieszkiwałam w jego Szczurzej Norce, ale spędziliśmy też po kilka dni u mnie, w Górach Świętokrzyskich i w Beskidzie Żywieckim. Także i tym razem nie pozabijaliśmy się, choć z kilku powodów (między innymi źle dobranych pigułek antykoncepcyjnych, które uczyniły ze mnie istotę bardziej zmierzłą i czepialską niż zwykle) było trudniej niż poprzednio. Zdarzały się kłótnie, meltdowny, a nawet całkowicie nieudane, kryzysowe dni. Na szczęście dobrych chwil było więcej. I na szczęście nadal jesteśmy razem.

2. Także i w te wakacje gotowałam sobie prawie wszystkie obiady podczas pobytu u Szczura. Przygotowywanie posiłków czasem daje mi satysfakcję, ale ponieważ nadal jest dla mnie bardzo męczące (zwłaszcza umysłowo), nie mogłam się nacieszyć obiadami mamy i tymi w hotelowych restauracjach.

3. Kupiłam kilka rzeczy do szczurzej kuchni, których mi w niej brakowało podczas gotowania. Po tych zakupach poczułam się bardzo zadomowiona, jakbym jedną nogą mieszkała w Norze.

4. Jeśli chodzi o motyle, tegoroczne lato było wyjątkowe. Z zimujących jaj Safony wylazło mnóstwo larw, większość musiałam wypuścić już na tym etapie życia, ale i tak wyhodowałam tyle Safonidów, że w końcu straciłam do nich rachubę. Udało mi się też je rozmnożyć i uzyskać kolejne pokolenie. Wyhodowałam i wypuściłak też trzy niedźwiedziówki nożówki, pięć rusałek pawików, jedną błyszczkę jarzynówkę. Przez mój dom przewinęło się też kilka larw, których tożsamości nie poznałam, bo były spasożytowane lub z nieznanych przyczyn nigdy nie opuściły kokonów. Największą klapą okazała się próba hodowli larwy widłogonki, która nagle rozchorowała się i zmarła. Uważam jednak ten rok za bardzo udany.

5. W ostatnim tygodniu wakacji zebrałam się na odwagę i kupiłam larwy pierwszego w moim życiu egzotycznego motyla - pawicy atlas. Gąsienice te sprawiały mi później radość aż przez dwa miesiące.

6. Wyciągnęłam kumpla na spotkanie w mieście, w którym oboje studiowaliśmy i poznaliśmy się. Pogadaliśmy, zjedliśmy na mieście i powłóczyliśmy się jak za dawnych czasów. Za każdym razem, gdy wracam do tego miasta, towarzyszą mi ambiwalentne uczucia - zarówno ulga, że już nie studiuję, jak i tęsknota za czasem, który nie wróci, za naszym ówczesnym idealizmem, ulubionymi miejscami i dobrymi dniami. Od czasu do czasu lubię wracać na stare śmieci.

7. Kupiliśmy ze Szczurem nową, rewelacyjną grę planszową ("Wsiąść do pociągu") i... nie zagraliśmy w nią w wakacje ani razu, dopiero jesienią. Prawdziwy game fail!

8. Pojechałam do domu urodzenia Fryderyka Chopina w Żelazowej Woli. Chciałam zwiedzić to miejsce od dziecka, od momentu, gdy przeczytałam czytankę o nim i wydało mi się ono bardzo romantyczne. A wycieczka moje przypuszczenia potwierdziła. Park botaniczny otaczający dom, w którym Chopin przyszedł na świat, jest naprawdę klimatyczny. I mówię to ja, miłośniczka lasów, często całkowicie obojętna na uroki parków i ogrodów zaprojektowanych w najmniejszych szczegółach przez ludzi. Ten park ma w sobie "to coś".

9. Odwiedziłam swoją ulubioną warszawską pizzerio-restaurację. Pizza była jak zwykle przepyszna, ale bardzo przygnębił mnie fakt, że z powodu zmiany menadżera z menu zniknęły wszystkie inne lubiane przeze mnie dania, które byłam w stanie zjeść.

10. Byłam (już drugi raz) w Centrum Nauki Kopernik.





11. W pierwszym tygodniu pobytu w Norce przespacerowałam się po Cytadeli Warszawskiej. Dzień był wtedy pochmurny, deszczowy i w pewien sposób odpowiedni, by poznać to miejsce. Oprócz cmentarza, Bramy Straceń i drogi, którą prowadzono skazańców na śmierć, zapamiętałam... żaby. Idąc fosą, mijałam dziesiątki małych żabek, takich naprawdę tycich, jakby dopiero wyszły na ląd.

12. Poszłam ze Szczurem do kina na "Czerwonego żółwia".

13. Spędziłam popołudnie ze Szczurem u jego rodziców. W gruncie rzeczy z rodzicami Szczura widziałam się w te wakacje kilka razy, ale najbardziej zapamiętam tamto popołudnie, kiedy to podglądaliśmy na werandzie kopulujące Safonidy.

14. Przetrwałam grypę żołądkową. To była zdecydowanie jedna z najgorszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przydarzyły mi się w wakacje. W dodatku dopadła mnie daleko od domu, w drugim tygodniu pobytu u Szczura. Byłam tak osłabiona gorączką i silną biegunką, że nie miałam siły robić sobie jedzenia. Picie sprawiało mi bardzo duże problemy, po każdym łyku miałam silne skurcze żołądka, przez co bałam się pić, a jednocześnie wiedziałam, że muszę. Psychika posypała mi się momentalnie. Nie wiem, co by ze mną było, gdyby nie Szczur, który wzywał do mnie lekarzy, szedł nocą do apteki czy gotował mi ryż. Po chorobie zdecydowałam się na powrót na kilka dni do domu, żeby wyciszyć lęki i nie musieć martwić się o jedzenie. Lekkostrawne posiłki mamy dość szybko postawiły mnie na nogi. To, że mogłam znowu jeść i pić bez skurczów żołądka, jeszcze długo wydawało mi się tak cudowne, że parę razy o mało się nie rozpłakałam.

15. Niestety, tylko raz pojechałam do Kampinosu, wbrew temu, co sobie obiecywałam przed wakacjami. Tak jakoś wyszło. W dodatku z jedynego spaceru po Puszczy nie pamiętam żadnych szczegółów, bo to właśnie tamtego dnia dopadła mnie grypa żołądkowa. Chodziłam wtedy dziwnie otępiała i bolała mnie skóra. Dopiero kilka godzin później, gdy zaczęła się ostra biegunka, zdałam sobie sprawę, że tam, w lesie, miałam już gorączkę.

16. Brak szczęścia do Kampinosu na szczęście nie oznaczał braku kontaktu z lasami. Chodziłam po lasach zarówno w górach, w okolicy mojego rodzinnego domu, jak i w pobliżu Szczurzej Norki. W lesie położonym blisko Nory odkryłam bardzo fajną ścieżkę zdrowia, pełną urządzeń dobrych do ćwiczenia równowagi i propriocepcji.

17. Pierwszy raz od czasów dzieciństwa huśtałam się na prawdziwej huśtawce! I nawet nie miałam problemów ze zmieszczeniem się!

18. Zwiedziłam kolejne zamki: zamek w Liwie, Krzyżtopór w miejscowości Ujazd oraz zespół pałacowo-zamkowy w Żywcu, który składa się ze Starego i Nowego Zamku. Spośród nich największe wrażenie zrobił na mnie Krzyżtopór. Są to naprawdę ogromne ruiny, o wiele większe niż się spodziewałam. Tras dla zwiedzających wyznaczono tam kilka, a najlepsze jest to, że nawet podziemia można zwiedzić samemu, bez żadnych dodatkowych opłat, obowiązku chodzenia z grupą obcych ludzi i innych neurotypowych "atrakcji".

19. Na samym początku wakacji wybraliśmy się też ze Szczurem do zamku w Chudowie, ale tego zamku nie udało się nam zwiedzić. Pocałowaliśmy klamkę, a właściwie kołatkę, z powodu zwolnienia lekarskiego osoby odpowiedzialnej za zamek. Mimo to nie uważam wycieczki za nieudaną, bo odbyliśmy przyjemny spacer po okolicy. Szczególnie spodobały mi się rozmieszczone dookoła zamku rzeźby przedstawiające niektóre istoty nadprzyrodzone z polskich legend. Ciekawie było też zobaczyć głaz narzutowy "przyniesiony" przez lądolód plejstoceński z terenów dzisiejszej Szwecji.

20. Wracając do Nory po odżywieniu mnie przez mamę, zahaczyłam o znany nam już zamek w Olsztynie. Trafiliśmy tam ze Szczurem na jakąś imprezę masową, były tłumy, stragany i hałas, ale i tak poszliśmy przywitać się z ruinami. Stwierdziłam, że temu akurat zamkowi najbardziej służy ponury klimat bezśnieżnej zimy, a latem to nie to samo.

21. Odwiedziłam moją wieloletnią kumpelę w jej nowym warszawskim mieszkanku. Spędziłyśmy razem większość dnia, zajadając pyszne ciastka, pokazując sobie nawzajem zdjęcia z wyjazdów i oglądając komedię romantyczną ("Zanim się pojawiłeś").

22. Byłam w Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego w Pruszkowie. To było muzealne odkrycie lata! Spodziewałam się raczej wynudzenia się, a tymczasem wyszłam stamtąd po dwóch godzinach naładowana ilością nowych informacji i pozytywnie zaskoczona - umiejętnością zainteresowania gościa zupełnie nie znającego się na rzeczy, miłym kontaktem z pracownikami muzeum, ich szeroką wiedzą, możliwością wzięcia do ręki replik eksponatów... W dodatku muzeum jest moim zdaniem stworzone dla osób z ASD, jeśli chodzi o warunki sensoryczne. A wiedzieliście, że w starożytności faceci z mazowieckiego nosili koki?

23. Przekonałam się, że w mazowieckim każda wieś ma swój słup z bocianim gniazdem. Może to zabawne, ale byłam zaskoczona, licząc te gniazda z okien samochodu. W mojej okolicy bociany widuję tylko na mokradłach, ale żeby tak sobie założyły gniazdo w środku wsi - nie, nigdy.

24. Zdobyłam trzy góry: Łysicę, Łysą Górę vel Święty Krzyż oraz Magurkę. O pierwszych dwóch już pisałam tutaj. Wlazłam też na dwa wierzchołki wzgórza Grojec, zwane Małym i Średnim Grojcem.

25. Wracając z Grojca, przeżyłam bardzo ekscytujący wieczór. Rozpoczęcie wycieczki późnym popołudniem w połączeniu z moją niezbyt mądrą decyzją, aby nie kończyć chodzenia na Średnim Grojcu i próbować dotrzeć jeszcze do Dużego, doprowadziło do tego, że ja i Szczur zgubiliśmy się. Szlak nie był dobrze oznaczony i w pewnym momencie urwał się w lesie. Jakiś czas później zdaliśmy sobie sprawę, że się ściemnia, do wierzchołka nadal daleko, a my od dłuższego czasu idziemy lasem i nie przybliżamy się do celu. Nastąpił odwrót. Szliśmy szybciej niż zwykle, mimo to wkrótce otoczyła nas ciemność. Przekonałam się, że w górach naprawdę szybko zapada noc, a jest to noc inna niż w mojej okolicy - ciemniejsza, pełna odgłosów mniej przyjaznych niż "w domu" i generalnie full of zasadzkas. Najtrudniejszy był pewien odcinek usiany błotnistymi wyrwami w ziemi. Później, ponieważ nie było szans na odnalezienie "naszego" szlaku, schodziliśmy drogą, wzdłuż której ustawiono stacje drogi krzyżowej. Światełka tych stacji wskazywały drogę. Przydały się też zapasowe baterie do latarki. Po zejściu ze wzgórza po zupełnie innej stronie niż ta, z której przyszliśmy, trzeba było jeszcze znaleźć drogę do domu przez kawał miasta - tu za przewodnika mieliśmy koniec języka i... rzekę. Może to niezbyt mądre, co napiszę, ale droga powrotna z Grojca była tak ekscytującą przygodą, że już w drodze poziom hormonów dawał mi się mocno we znaki, a po powrocie mimo zmęczenia nadal byłam zbyt podniecona, żeby ot tak zasnąć. Chyba po prostu jestem zwariowańcem.

26. Znalazłam się także na górze Żar, ale w tym przypadku wyjątkowo wjechałam na szczyt kolejką linowo-terenową. Góra Żar jako jedyna rozczarowała mnie. Podejście okazało się być z mojego punktu widzenia całkowicie nieatrakcyjne - prosta droga, dzikie tłumy i zero bliskiego kontaktu z przyrodą. A ponieważ ja chodzę po górach właśnie dla spokoju i kontaktu z przyrodą, a nie po to, aby zaliczać kolejne szlaki jak przedmioty w szkole, po prostu to podejście olałam i po krótkiej naradzie ze Szczurem zdecydowaliśmy się na kolejkę. Kolejką tego typu, naziemną, jechałam pierwszy raz. Schodzenie okrężną drogą było już dla mnie przyjemniejsze z racji samotności, ale nadal niezbyt atrakcyjne, jeśli chodzi o widoki i przyrodę. Tę górę uznałam za przereklamowaną.

27. Drugi raz w życiu byłam w schronisku górskim. Kupiłam sobie tam książeczkę do zbierania pieczątek ze schronisk - nie sądzę, żebym kiedyś zebrała je wszystkie, bo wiele szlaków jest zbyt trudnych jak na moje możliwości, ale nie mam takich ambicji. Książeczka po prostu mi się spodobała.

28. Pierwszy raz w życiu byłam w jaskini. Naprawdę! W mojej okolicy nie ma jaskiń, a dotychczasowe wyjazdy nie dały mi takiej okazji. Początkowo planowaliśmy ze Szczurem zwiedzić jaskinię Raj, ale ponieważ trudno się tam dostać (konieczność wcześniejszej rezerwacji), ostatecznie wybraliśmy mniejsze i mniej interesujące turystów Piekło. Bardzo mi się podobała ta wycieczka, zwłaszcza że wybraliśmy się na nią wieczorem, co dodatkowo podkręcało klimat. W drodze do jaskini widzieliśmy figurki diabłów, w środku - kilka różnych pająków, a w drodze powrotnej - ogromnego żuka. Żałowałam jedynie, że nie zastaliśmy żadnego nietoperza.




29. Zobaczyłam na własne oczy dąb Bartek.

30. Pierwszy raz od wieków odbyłam spontaniczną, ale przyjemną rozmowę z zupełnie obcą osobą, która do mnie zagadała. Zdarzyło się to w Kielcach.

31. W ramach rozwijania szczurzych zainteresowań połaziłam po ruinach huty "Józef" w Samsonowie.

32. Byłam w Muzeum Minerałów i Skamieniałości w Świętej Katarzynie. Kolejne ciekawe muzeum, po którym chodziłam jak zaczarowana. Dodatkową atrakcją jest pokaz szlifowania prowadzony przez fachowca. Żałuję, że ze względu na istniejące tam obwarowania dotyczące fotografowania nie mogę Wam pokazać, jak piękne eksponaty się tam znajdują. W zamian kupiłam dla siebie i mamy po wisiorku z krzemienia pasiastego.

33. Byłam w Muzeum Zabawek w Kielcach, gdzie wzruszałam się na widok zabawek sprzed lat. Zjadłam również pyszne lody w muzealnej kawiarni.

34. Bardzo polubiłam park zamkowy w Żywcu, który pomagał mi odzyskiwać dobry nastrój w kryzysowe dni. Jeszcze ostatniego dnia poszłam tam na samotny spacer. I nie żałuję ani jednej przechadzki, zwłaszcza odkąd się dowiedziałam, jak wiele tamtejszych drzew zostało zniszczonych jesienią przez orkan.

35. Odkryłam, że najlepsze lody w Żywcu sprzedają w zabytkowym Domku Chińskim. Zasmakowały mi do tego stopnia, że odważyłam się kupić gałkę o smaku bakaliowym, mimo że nie lubię bakalii. Była przepyszna!

36. Zwiedziłam też Muzeum Miejskie w Żywcu, które mieści się w kompleksie zamkowo-pałacowym. Ponieważ wystaw jest naprawdę sporo, dokładne zwiedzenie tego muzeum zajmuje kilka godzin. Dla mnie najbardziej atrakcyjne były dział etnograficzny, dział przyrodniczy oraz wystawa o sądach, wyrokach i torturach w dawnym Żywcu.

37. Ostatniego dnia pobytu w Żywcu udało mi się zupełnie przypadkowo znaleźć podczas spaceru kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża, który bardzo chciałam zobaczyć. To mały, piękny kościółek z XIV wieku, wyglądający aż nierealnie pośród ruchliwych ulic.

38. W drodze powrotnej z dłuższego wyjazdu do Żywca zahaczyłam o zagrodę żubrów w Pszczynie. Chociaż padało, a na terenie parku odbywała się jakaś głośna impreza, udało mi się popatrzeć na żubry w porze karmienia. Ostatnio dowiedziałam się z telewizji, że niektóre z tych zwierząt pojechały do Hiszpanii i Portugalii, więc na pewno nie zobaczę ich już w identycznym składzie.




39. Spotkałam się z dwójką znajomych z netu, których poznałam w zamierzchłych czasach liceum na pewnym zwariowanym forum dla nerdów. Dzięki temu miałam okazję poznać dziewczynę kumpla, którego nie widziałam od dwóch lat. Poszliśmy we czwórkę do galerii i do knajpy. Pierwszy raz byłam w galerii sztuki współczesnej i stwierdziłam tam, że sztuki współczesnej za Chiny Ludowe nie rozumiem.

40. W ramach zapoznawania Szczura ze Śląskiem zabrałam go do skansenu w Chorzowie. Okazało się, że od czasów, gdy jako dziecko byłam tam na szkolnej wycieczce, park etnograficzny bardzo się rozrósł. Zaczęto w nim też wykorzystywać multimedia, na szczęście w przemyślany, nienachalny sposób. Moim ulubionym miejscem na terenie skansenu został Zaułek Zmory, czyli chata zielarki wraz z prawdziwymi rabatkami pełnymi ziół. Mnóstwo tam gatunków motyli!

41. Pokazałam Szczurowi również inne miejsce popularne na Górnym Śląsku wśród nauczycieli planujących wycieczki: Muzeum Chleba. Obecnie nosi ono nazwę Muzeum Chleba, Szkoły i Ciekawostek. I naprawdę mieliśmy tam okazję dowiedzieć się wielu ciekawostek, nie tylko związanych z chlebem. Niektóre opowiedział nam sam założyciel muzeum, który przyszedł z nami osobiście porozmawiać, gdy usłyszał, że Szczur jest z daleka - to było miłe. Stworzyliśmy też własne wypieki.

42. Tegoroczne lato było uboższe niż poprzednie, jeśli chodzi o zwierzęta zaobserwowane na wolności. Prawdopodobnie dlatego, że więcej czasu spędziłam w miejscach atrakcyjnych dla turystów. Widywałam głównie owady, ptaki (między innymi czajkę, bażanty i bociany), sporo żab, jaszczurki, myszy i nornice, ale żadnych większych ssaków. Lisa, sarnę i zająca widziałam, ale ostatni raz późną wiosną, jeszcze zanim zaczęło się lato.

43. Przeczytałam w oryginale kolejne dwa tomy "The Realm of the Elderlings" Robin Hobb, które nie zostały przetłumaczone na polski. Czytało mi się po angielsku znacznie lepiej niż rok wcześniej, ale i tak cieszę się, że trzynasty tom cyklu został w tym roku wydany w Polsce i nie będę musiała czekać z nim do następnych wakacji.

44. Pod względem czytelniczym tegoroczne lato było dla mnie bardziej udane od poprzedniego. Dzięki temu, że lepiej radziłam sobie z czytaniem w oryginale Robin Hobb, miałam więcej czasu i sił na inne książki. Przeczytałam między innymi kilka niezłych książek popularnonaukowych, jak "Życie w średniowiecznym zamku" czy "Rzecz o ptakach".

45. Obejrzałam sporo filmów, a przynajmniej sporo jak na mnie, bo ponad dwadzieścia. W tym kilkanaście za sprawą portalu Cineman, gdzie w lipcu wykupiłam miesięczny pakiet. Do ustanowienia mojego prywatnego rekordu przyczyniła się także grypa żołądkowa. Kiedy całymi dniami leżałam wykończona chorobą na kanapie w salonie, oglądałam filmy w telewizji jeden po drugim - i chyba tylko to mnie uratowało, jeśli chodzi o psychikę. Cineman polecam, grypy żołądkowej nie.

46. Kupiłam szafę materiałową na ubrania. Szafa okazała się być jedną z najlepszych inwestycji tego roku. Dzięki niej choć trochę zapanowałam nad swoimi ubraniami.

47. Odbębniłam trzy wizyty u lekarzy specjalistów. 

48. Radziłam sobie z lustrzanką znacznie lepiej niż rok wcześniej.

49. Dotrzymałam złożonej samej sobie obietnicy i nie kupowałam żadnych zbędnych pamiątek-bibelotów. Nawet w Żywcu, mimo że piękne figurki kotów ze sklepiku na rynku jeszcze ostatniego dnia niesłychanie mnie kusiły. Przez całe wakacje udało mi się ograniczać do pamiątek papierowych - pocztówek, biletów, książeczki z legendami. Najbardziej pofolgowałam sobie w Muzeum Minerałów, ale nawet tam nie kupiłam nic niepraktycznego. Brawo ja.

50. Ponownie BYŁAM BARDZO SZCZĘŚLIWA, nie licząc epizodu z grypą żołądkową.



piątek, 8 grudnia 2017

[46] Moje zainteresowania (cz. II)


[Jeśli chcesz przeczytać pierwszą część posta, kliknij tutaj.]


Mali bibliści na start!

Po tym, jak mnie i mojego jedynego przyjaciela rozdzieliła decyzja jego matki, czułam się niewyobrażalnie samotna. Ponieważ dowiedziałam się o wszystkim na kilka dni przed początkiem nowego roku szkolnego, nie miałam nawet wystarczająco dużo czasu, aby nastawić się psychicznie na tak znaczną zmianę w moim codziennym życiu. Szłam do szkoły z myślą, że zniknęła moja jedyna bratnia dusza, że nie ma już w tych ponurych murach nikogo, kto by mnie lubił. Rozpaczliwie potrzebowałam czegoś, co skierowałoby moje myśli na inne tory. I właśnie wtedy katechetka, która jako jedyna spośród kadry pedagogicznej rozumiała, jaką stratę przeżyłam, po rozmowie z moją mamą zaproponowała mi udział w Olimpiadzie Wiedzy Biblijnej. Choć nie miałam pojęcia, z czym to się je, zgodziłam się. Czułam, że zwariuję, jeśli nie znajdę czegoś, co pomoże mi nie myśleć przez cały czas o emocjach.

Przygotowując się do Olimpiady po raz pierwszy, wiedziałam naprawdę niewiele o tym, jak się uczyć. Trzeba było przeczytać jedną z Ewangelii, więc na początek czytałam ją głośno mojej mamie, rozdział po rozdziale. Później katechetka dała nam przykładowe zestawy pytań sprawdzające znajomość tej Ewangelii, a mama i ja opracowywałyśmy odpowiedzi do nich. Okazało się, że takich pytań dotyczących tylko jednej księgi Biblii można zadać całe mnóstwo - niektóre pojawiły się we wcześniejszych edycjach konkursu, inne katechetka wyszperała w różnych opracowaniach.  Kiedy odpowiedzi na wszystkie pytania były gotowe, mama regularnie przepytywała mnie z nich, początkowo strona po stronie, później już tylko na chybił trafił. Muszę przyznać, że nie zawsze mi się chciało zasiadać wieczorami do tych powtórek, pomimo dobrej pamięci. Bywały dni, gdy marudziłam i nie miałam ochoty się uczyć. W międzyczasie odbyły się jednak wewnątrzszkolne eliminacje, które wygrałam. A potem nadszedł dzień, który wspominam jako przełomowy - dzień etapu dekanalnego konkursu.

Etap dekanalny odbywał się już w innej miejscowości, a brały w nim udział dzieci z różnych szkół z terenu naszego dekanatu. I ten etap również wygrałam, pokonując jakąś trzydziestkę dzieci. Było to w moim odczuciu coś niezwykłego. Nie miałam nawet odwagi marzyć, że wygram ten etap. Do tej pory uczyłam się po prostu dlatego, żeby zająć czymś myśli, a nie po to, żeby coś osiągnąć; drugi etap obudził we mnie poczucie własnej wartości i ochotę na więcej. Wyjazd na kolejny etap, diecezjalny, gdzie dostało się ponad stu najlepszych uczestników, był dla mnie jak sen. I chociaż nie zajęłam tam żadnego z czołowych miejsc, nareszcie miałam o czym marzyć w tej śmiertelnie nudnej szkole: żeby za rok być jeszcze lepsza!

Przez trzy lata Olimpiada zajmowała ważne miejsce w moim życiu. Także dlatego, że dzięki niej poznałam drugiego w życiu przyjaciela - młodszego o dwa lata chłopca z mojej miejscowości, który w pierwszym roku naszego udziału w konkursie zajął miejsce w ścisłej czołówce. W kolejnym roku szkolnym zaczęliśmy spotykać się po lekcjach, żeby razem układać przykładowe pytania do Ewangelii i odpytywać się z tych pytań. Oprócz zdrowej rywalizacji połączyła nas wzajemna sympatia, oparta na pewnym podobieństwie. Oboje byliśmy inni niż nasi rówieśnicy, bardziej dziecinni i zarazem bardziej poważni, z nietypowymi upodobaniami żywieniowymi, muzycznymi i ubraniowymi, nielubiani w naszych klasach... Dziś widzę, że oboje byliśmy podręcznikowymi dziećmi z ZA, wtedy byliśmy po prostu bratnimi duszami. Nauka szła mi o wiele lepiej, gdy wyrobiłam sobie własne strategie zapamiętywania i zrozumiałam, na co muszę zwracać uwagę. Mama nie musiała mi już pomagać ani motywować mnie. Najsilniejszym motywatorem były kolejne spotkania z młodszym kolegą, podczas których stopniowo zaczęliśmy, oprócz nauki, także grać w planszówki i rozmawiać na różne tematy. Nauka sama w sobie również sprawiała mi przyjemność.

W zapamiętywaniu danych i w oczekiwaniu na kolejne etapy było coś bardzo ekscytującego. Przyjemniejsze były chyba tylko momenty odbierania nagród za efekty swojej pracy, kiedy to ja i kolega wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej. Raz on był lepszy, raz ja, przez co adrenaliny nigdy nie brakowało. Czasem któreś z nas lądowało na podium, czasem obiecywaliśmy sobie nawzajem, że przyłożymy się bardziej. A najważniejsze, że nasi rodzice, podobnie jak my, zaprzyjaźnili się, co poskutkowało między innymi spędzaniem razem Sylwestrów i wspólnym wyjazdem na wakacje. To były piękne momenty i chociaż później nasze drogi rozeszły się, pamiętam tamte czasy w najdrobniejszych szczegółach.


Przygotowując się do konkursu, trzeba było między innymi nauczyć się wskazywać na mapie miejsca, w których rozgrywały się poszczególne wydarzenia.

(Nie) każdy może świętym być?

Może to zabawne, ale zainteresowanie Olimpiadą doprowadziło do końca inne moje hobby. Otóż, zanim jeszcze zaczęłam czytać Biblię, przez parę lat kolekcjonowałam żywoty świętych wycinane z czasopism i obrazki ze świętymi. Było o to łatwo, bo wychowywałam się w religijnej (no, powiedzmy, że w połowie) rodzinie, więc czasopisma typu "Źródło" czy "Niedziela" regularnie pojawiały się w domu. Artykuły o świętych pedantycznie wycinałam i przechowywałam w segregatorze w kolejności alfabetycznej. Zdarzało mi się też tworzyć długie listy znanych mi świętych. Jakkolwiek nieładnie to zabrzmi, zainteresowanie świętymi nie wiązało się u mnie z jakąś autentyczną, wynikającą z potrzeby serca religijnością ani z głęboką wiarą w Boga. Interesowali mnie jako tajemnicze, odległe byty, w sposób podobnie przyziemny, jak wcześniej ptaki czy dinozaury. Lubiłam kolekcjonować, a święci stwarzali okazję do kolekcjonowania. 

Dwa lata po tym, jak zaczęłam brać udział w OWB, odniosłam znaczny sukces i ksiądz z miejscowej parafii postanowił mi coś kupić w nagrodę od parafii. Ponieważ interesowali mnie święci, wybór padł na grubą księgę z żywotami świętych. Zaskakujące jest to, co stało się później: początkowo byłam zachwycona, czytałam tę knigę z chęcią, ale po jej otrzymaniu moje zainteresowanie świętymi dość szybko zgasło. Do dzisiaj nie potrafię tego w pełni zrozumieć. Tak, jakbym odczuła, że nie ma sensu zbierać żywotów, skoro są zebrane w gotowych, grubych księgach takich jak ta sprezentowana mi przez księdza. 


Ewolucja kolekcjonerstwa

W ostatnich latach podstawówki moje podejście do kolekcjonowania zmieniło się. Wcześniej zbierałam niemal wszystko, co się dało, od długopisów po papierki po cukierkach, a kolekcje te były bardzo nietrwałe. Większością z nich przez pewien czas zajmowałam się intensywnie, by później nagle tracić zainteresowanie. W okolicach 12-13 roku życia zaczęłam dążyć do posiadania znacznie mniejszej liczby kolekcji, za to traktowanych poważniej.

Długo kolekcjonowałam wycinki na temat aktorek i aktorów z seriali latynoamerykańskich - to zainteresowanie utrzymało się aż do drugiej czy trzeciej klasy gimnazjum, choć, nauczona przykrymi doświadczeniami, nie zdradzałam się z nim przed rówieśnikami. Gdy dostałam od taty skaner, przestałam zbierać mniejsze wycinki w formie papierowej, a zamiast tego zaczęłam je skanować i katalogować w komputerze. Tworzyłam też nadal obszerne listy aktorów i ich dorobku. Na pierwszy plan stopniowo wysuwało się jednak coś innego: pocztówki. 

Pocztówki podobały mi się od zawsze, prawdopodobnie dlatego, że jako dziecko prawie wcale nie podróżowałam. Często razem z rodzicami wybieraliśmy się w odwiedziny do kogoś z rodziny, zdarzały się wycieczki do lasu czy do zoo, jednak z kilku powodów nigdy nie wyjeżdżaliśmy poza nasz region. Morze zobaczyłam dwa razy w życiu, w wieku sześciu i siedmiu lat, i na wiele lat pozostały to moje jedyne dalekie podróże. W góry pojechałam dopiero jako trzynastolatka, a za granicę jeszcze później. Gdy byłam mała, inni z mojego otoczenia również mało podróżowali, mieliśmy więc w domu tylko kilka pocztówek. Często patrzyłam na nie i podziwiałam widoki. Jako mały brzdąc ponacinałam im rogi, sama nie wiem, dlaczego, ale nadal je lubiłam. Podczas pierwszego wyjazdu nad morze zdarzył mi się krótki, bardzo obsesyjny epizod z wesołymi pocztówkami ze zwierzętami, których sprzedawano tam tyle, że zapragnęłam mieć je wszystkie, a mój tata rozpieszczał mnie, kupując codziennie po kilka. Wyjechałam znad morza, mając po jednej pocztówce ze zwierzętami z każdego wzoru, z wyjątkiem trzech wzorów - do dzisiaj pamiętam, jak wyglądały! W podstawówce, kiedy zaczęłam coraz częściej brać udział w wycieczkach szkolnych, moja malutka kolekcja powiększyła się. Każda jednodniowa wycieczka była dla mnie dużym przeżyciem i z każdej przywoziłam sobie widokówki. Prosiłam też tatę, by przywoził mi pocztówki z wyjazdów służbowych, a wszystkich podróżujących z najbliższego otoczenia, żeby w miarę możliwości wysłali mi kartkę.

Gdzieś pomiędzy czwartą a piątą klasą podstawówki nastąpił przełom: mój ulubiony kuzyn, który jako nastolatek zbierał pocztówki, postanowił pozbyć się swojej kolekcji. Dał mi kilkaset pocztówek, głównie z widokami, zarówno z Polski, jak i z miejsc tak odległych jak Afganistan czy Aruba. Większość, niestety, bez znaczków, ale w tamtych czasach nie miało to jeszcze dla mnie znaczenia. Pocztówki od kuzyna, wydobyte z pudła na strychu, brzydko pachniały i musiały długo się wietrzyć. W tym czasie byłam już pewna, że chcę zbierać pocztówki; podobało mi się czytanie tego, co kilkanaście lat wcześniej wysłali bliskim obcy mi zupełnie ludzie. Było w tym coś, za czym tęskniłam, choć nie umiałabym tego nazwać... jakby momenty z ich życia wciąż żyły. Nakłaniałam rodzinę i znajomych rodziców do pisania kartek, choć większość nie przypominała tych sprzed lat - zawierały głównie lakoniczne formułki z pozdrowieniami.


To między innymi te pocztówki od kuzyna sprawiły, że tak bardzo pochłonęło mnie kolekcjonowanie pocztówek. Od góry: Aruba (terytorium zależne Holandii), Katmandu (Nepal).

Jako piątoklasistka dostałam pod choinkę pierwszy śliczny album na swoją kolekcję. Sporządziłam pokaźny katalog w Excelu i zaczęłam katalogować swoje pocztówki. Sporo czasu zajęło mi obmyślenie systemu, według którego dzielę je do dziś. System ten wielokrotnie modyfikowałam.


Ludzie i mugole

Oczywiście, w tym okresie życia nie czytałam tylko i wyłącznie Biblii. Nie czytałam też już książek o zwierzętach - ani popularnonaukowych, ani powieści - bo po prostu przeczytałam wszystkie, do których jako dziecko miałam dostęp. W podstawówce polubiłam, jak ja to mówiłam, "czytać o ludziach". Czytałam sporo klasyki literatury dziecięcej i młodzieżowej, książek przygodowych. Nie były one wymagające intelektualnie, a ja miałam mnóstwo czasu, zwłaszcza gdy chorowałam, potrafiłam więc połykać książki w błyskawicznym tempie. Od czasu do czasu przeżywałam silniejszą fascynację konkretną serią książek lub konkretnym autorem, wtedy zdarzało mi się do tej serii lub autora wielokrotnie wracać. Do takich silniejszych fascynacji należały między innymi "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz (wciąż do niej wracam, z pominięciem ostatnich kilku tomów, których nie lubię), książki Lucy Maud Montgomery (do nich też zdarza mi się wracać, choć raczej na wyrywki), "Pollyanna" czy seria o Panu Samochodziku. Czasami przyłapywałam się na tym, że pamiętałam najdrobniejsze szczegóły z ulubionych książek i przychodziły mi one do głowy w dziwnych momentach, ale nie miałam z kim się nimi dzielić. Moi rówieśnicy z wiejskiej szkoły podstawowej w większości nic w wolnym czasie nie czytali. Wyjątkiem była jedna dziewczyna z mojej klasy, jednak ona od przedszkola była wobec mnie wrogo nastawiona i dokuczała mi, więc nie mogłam z nią zwyczajnie porozmawiać.

Kiedy byłam w piątej klasie, w moim życiu pojawiła się fantastyka. Zaczęło się od "Eragona", którego reklamę zobaczyłam w "Victorze" i w którym się całkowicie zakochałam, choć teraz wiem, że "Eragon" to nic specjalnego, bo jego nastoletni autor niczego odkrywczego nie wymyślił. Następnie przyszła ogromna fascynacja "Harrym Potterem", wręcz bzik. "Harry" pojawił się w Polsce już dwa czy trzy lata wcześniej, wtedy ojciec kupił mi dwa pierwsze tomy, ale nie zainteresowały mnie one. W piątej klasie zdarzyło się jednak, że nagle usiadłam i przeczytałam pierwszy tom od deski do deski - sama nie wiem, dlaczego. Gdy przeczytałam drugi, wiedziałam już, że uwielbiam świat Harry'ego. Dwa kolejne tomy dostałam od taty pewnego ponurego dnia, kiedy nie poszłam do szkoły i leżałam zdołowana pod kocem, bo niemiłosiernie męczyły mnie bóle menstruacyjne. Na piąty tom przyszło poczekać dłużej, gdyż nie został jeszcze napisany. W tym czasie dosłownie żyłam uniwersum "Harry'ego Pottera". Wielokrotnie czytałam pierwsze cztery tomy, utożsamiałam się z bohaterami i czułam się dzięki temu mniej samotna w szkole. Nie minęło wiele czasu, nim odkryłam istnienie fandomu i opowiadań fan-fiction pisanych w Internecie w formie blogów. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy było ich mnóstwo. Nietrudno się domyślić, że ja też zaczęłam pisać podobne opowiadanie w odcinkach i publikować je w formie bloga. Miałam wtedy czternaście lat. 

Pisanie fanfika i prowadzenie bloga zajmowało mi w szczytowym momencie średnio dwie godziny dziennie. Z niektórymi dziewczynami piszącymi fanfiki udało mi się nawiązać bezpośredni kontakt, regularnie wymieniałam z nimi komentarze i rozmawiałam na Gadu-Gadu. Był to pierwszy raz, gdy czułam się członkiem jakiejś szerszej społeczności osób o podobnych zainteresowaniach. Większość z tych znajomości oczywiście skończyła się bardzo szybko, mój fanfick też nie przetrwał zbyt długo (około dwóch lat), ale jedna z dziewczyn-blogerek została moją bliską przyjaciółką i pozostała nią do dziś. Kiedyś kontaktowałyśmy się jedynie wirtualnie, teraz pomimo znacznej odległości widujemy się średnio dwa razy w roku, a w międzyczasie także rozmawiamy przez telefon oraz wysyłamy sobie kartki i upominki tradycyjną pocztą. Niedługo minie trzynaście lat od naszej pierwszej rozmowy. Nie do wiary!


Mistrzowie

Wracając jednak do fantastyki... Jako gimnazjalistka i licealistka interesowałam się literaturą w szerokim rozumieniu tego słowa, przez pewien czas marzyłam o studiowaniu filologii polskiej. Czytałam wszystko, co mi w ręce wpadło, od klasyki po płytkie powieścidła dla nastolatek. Szczególnie upodobałam sobie wiek XIX oraz fantastykę właśnie. W latach nastoletnich poznałam prawie wszystkich autorów fantastyki, których lubię do dzisiaj: Hobb, Tolkiena, Pullmana, Pratchetta, Sapkowskiego, Le Guin... chyba jedynie "Diunę" dopiero w czasach studenckich. Poznałam też wielu takich, którzy nie zamieszkali w moim serduchu. Do typowego science-fiction nigdy się nie przekonałam, chociaż bardzo pokochałam "Grę Endera" i jego kontynuację - chyba jako wyjątek. Sądzę, że to dlatego, że w science-fiction za dużo jest technicznych i militarnych detali, które mnie nudzą. Próbowałam też pisać własne opowiadania fantasy, aczkolwiek wiem, że nie były dobre.

Fantastyka niejeden raz pomagała mi (i nadal pomaga) w trudnych chwilach. Zwłaszcza w książkach Robin Hobb, która jest moją ulubioną autorką fantasy, znajduję coś, co ma wyjątkową moc wyciągania mnie z matni. Nie potrafię tego ubrać w słowa, ale są to najbliższe mi książki. Myślę, że gdyby nie pierwsze tomy "Skrytobójcy", nie wyszłabym sama z załamania po śmierci babci. Zdarza mi się wracać do ulubionych autorów, gdy dopada mnie złe samopoczucie, zwłaszcza jesienią. Niestety, jeśli chodzi o fantastykę, rzadko zdarza mi się odkryć coś nowego, co dorównałoby moim wieloletnim mistrzom. Postawili oni poprzeczkę bardzo wysoko i chociaż ciągle eksperymentuję z książkami i filmami, trudno jest mnie czymś nowym zaskoczyć, a co dopiero zachwycić. Ostatnim pozytywnym odkryciem był "Osobliwy dom pani Peregrine", aczkolwiek w tym przypadku "zachwyt" to zbyt mocne słowo, po prostu podobała mi się świeżość pomysłów w tej książce.


Próby bazgrolenia "po mangowemu" w zeszytach.

Anime

Równolegle do fantastyki rozwinęło się kolejne moje zainteresowanie, które utrzymuje się aż do dzisiaj - bzik na punkcie anime. Pamiętam dobrze dzień, gdy to się zaczęło. Chodziłam wtedy do pierwszej gimnazjum. Podczas jednej z wizyt kuzyn pożyczył mi płyty z "Haibane Renmei" z polskimi napisami. Początkowo byłam sceptycznie do tego nastawiona, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie oglądałam filmów z napisami i dziwnie się czułam, słysząc bohaterów rozmawiających po japońsku. Od czasu Pokemonów nie miałam kontaktu z japońską animacją (a dwa, trzy lata to dla dziecka całe wieki). Okazało się jednak, że stara miłość nie rdzewieje. "Haibane" wciągnęło mnie błyskawicznie. Obejrzałam je kilka razy, a podobało mi się w nim chyba wszystko. Było to pierwsze poważniejsze anime, jakie widziałam, i pierwsze, które skłoniło mnie do pogłębionej refleksji na tematy związane z duchowością. Pamiętam mój szok, gdy nagle sobie uświadomiłam, że tak naprawdę nie wiadomo, co jest po śmierci, że to, w co wierzymy lub nie, wynika ze swego rodzaju umów między ludźmi. Że może być też tak, że jest coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewamy. (W tamtych czasach jeszcze nie brałam pod uwagę, że może nie być nic).

Po obejrzeniu "Haibane" za każdym razem prosiłam kuzynów, żeby znowu przywieźli mi coś nowego do obejrzenia, a oni czasem tych próśb wysłuchiwali. Sami, choć już po dwudziestce, byli wielkimi fanami anime. Przez pewien czas oglądałam to, co mi polecili, z czasem jednak zaczęło im brakować polecanek dla mnie, bo stało się jasne, że nasze gusta są inne. Nigdy nie lubiłam horrorów ani nadmiaru brutalnych scen w filmach, w przeciwieństwie do kuzynów. Zaczęłam więc poszukiwania nowych tytułów na własną rękę. Nie zawsze udawało mi się je poznać, gdyż w tamtych czasach o wiele mniej anime można było obejrzeć online. Całymi godzinami czytałam recenzje na dwóch portalach - Tanuki oraz nieistniejącym już Azunime (było mi przykro, gdy Azunime po śmierci autora przestało istnieć, niesamowicie pisał). Poznałam też kilkoro internetowych znajomych, którzy lubili anime, choć większość z tych znajomości nie została nigdy przeniesiona do reala i nie przetrwała próby czasu. Rozmawiałam o anime na forach, zapisywałam się do fanlistingów, przez pewien czas czytałam też sporo mang. Było to kolejne hobby, o którym w szkole nie miałam z kim pogadać, aż do czasów liceum, gdy pierwszy i ostatni raz w życiu znalazłam w klasie przyjaciółkę (dziewczynę!). Tak, cuda się zdarzają. O tym napiszę jednak innym razem.


c.d.n.