piątek, 17 lutego 2017

[27] Moje zainteresowania (cz. I)


Wczoraj o siódmej rano podjęłam decyzję: zamierzam szczegółowo prześledzić i opisać, jak na przestrzeni lat rozwijały się u mnie silne zainteresowania. Prawdopodobnie zajmie mi to kilka postów.

Od czego by tu zacząć... cóż, najlepiej chyba od początku.


We wczesnym dzieciństwie, zanim jeszcze zaczęłam chodzić do szkoły, interesowałam się w zasadzie tylko i wyłącznie zwierzętami, ze szczególnym uwzględnieniem psów. Zainteresowanie psami opisałam szczegółowo tutaj, więc nie będę się powtarzać; było ono najtrwalsze, najsilniejsze i zarazem najbardziej obsesyjne spośród wszystkich moich przyrodniczych zainteresowań z dzieciństwa, najbardziej też namieszało mi w życiu. Interesowały mnie jednak również inne zwierzęta, właściwie wszystkie zwierzęta jako takie, a zwłaszcza ptaki, owady, ślimaki, żaby, mrówki... wszystkie żywe stworzenia, które dało się zaobserwować w ogrodzie. Zawsze, gdy rodzice mi pozwolili, spędzałam czas na dworze. Potrafiłam godzinami przesiadywać w trawie, obserwując, co robią zwierzęta. Równie wiele czasu zajmowało mi czytanie książek i czasopism o zwierzętach ("Zwierzaki" górą!). W weekendy oglądaliśmy z ojcem filmy dokumentalne. Przez pewien czas interesowałam się też dinozaurami, ale trwało to stosunkowo krótko.

Trzeba przyznać, że w rodzinnym domu miałam idealne warunki do rozwijania przyrodniczych zainteresowań - nie dość, że wychowywałam się na wsi, to jeszcze członkowie mojej rodziny jak jeden mąż czerpali radość z kontaktu z przyrodą i zarażali mnie tym na każdym kroku. Moja mama uwielbiała uprawiać rośliny. Kiedy zobaczyła, że próbuję ją naśladować, ale "przesadzam" rośliny bez korzeni, pokazała mi, co i jak. Jako kilkulatka stworzyłam w swojej piaskownicy mały ogródek, przesadzając rośliny (głównie chwasty) z innych części ogrodu. Było to o wiele bardziej interesujące niż budowanie babek z piasku i po jakimś czasie tata był zmuszony zlikwidować piaskownicę, bo zaroiło się w niej od mrówek. Tata współodczuwał ze wszystkimi żywymi istotami, domagał się wypuszczania obserwowanych na wolność i nieraz denerwował się, gdy nie posłuchałam go i niechcący uśmierciłam żabę czy ślimaka. Od czasu do czasu jeździliśmy we trójkę do lasu lub nad jezioro. Poza tym sadziliśmy, podlewaliśmy, zbieraliśmy owoce, dokarmialiśmy ptaki zimą... Gdy miałam cztery czy pięć lat, rodzice kupili mi żółwia, a kiedy byłam w drugiej klasie, założyli oczko wodne. Mój ukochany kuzyn (tak nawiasem, również nieźle szurnięty) miał bzika na punkcie ptaków i od świtu czaił się w szuwarach, żeby je fotografować. Pożyczał mi atlasy ptaków, dzięki czemu szybko uczyłam się je rozpoznawać, a na wieś przyjeżdżał z lornetką i aparatem. Nigdy nie zapomnę, jak kuzyn przysuwał krzesło do okna, żeby postawić mnie na nim i pokazywać mi ptaki przez lornetkę. Dopiero to wspomnienie uświadamia mi, jak mała byłam, kiedy to wszystko się zaczęło.

Moje przyrodnicze zainteresowania słabły w miarę nauki w szkole podstawowej. O ile nauczycielka z klas I-III była pod wrażeniem mojej wiedzy i potrafiła od czasu do czasu ją wykorzystać, o tyle w IV klasie trafiłam na wybitnie antypatyczną, złośliwą nauczycielkę przyrody. Nie dość, że kobieta ta nie umiała zaciekawić przedmiotem i prowadziła zajęcia w śmiertelnie nudny sposób, bez kontaktu z żywymi stworzeniami, to jeszcze nie znosiła uczniów wypowiadających głośno swoje zdanie. Kilka razy ośmieszyła mnie przed klasą, gdy ośmieliłam się jej sprzeciwić. W V klasie byłam już na dobre skonfliktowana z nauczycielką. Hodowałam jeszcze wtedy ślimaki, ale moja fascynacja przyrodą słabła coraz bardziej, aż w końcu przygasła na ładnych parę lat. 

(Jeżeli zdarzy się, że będzie to czytał jakiś nauczyciel przyrody, mam mu coś ważnego do powiedzenia: Drogi Nauczycielu, BŁAGAM, nie ucz przyrody bez realnego kontaktu z przyrodą! To najgorsze, co możesz zrobić swoim uczniom.) 


Piętra lasu - mój rysunek z dzieciństwa.
 
Na okres pomiędzy wiekiem przedszkolnym a III klasą podstawówki przypadła też pierwsza faza mojego zainteresowania serialami animowanymi. Rzecz jasna, w tamtych czasach miałam dostęp tylko do produkcji dla dzieci. Prawie zawsze miałam jakąś ulubioną kreskówkę, na punkcie której nieco bzikowałam, to znaczy odgrywałam sceny z tej kreskówki podczas zabaw maskotkami, rysowałam bohaterów i denerwowałam się, gdy z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłam obejrzeć kolejnego odcinka. 

Najbardziej lubiłam kreskówki ze studia Hanna-Barbera ("Flinstonowie", "Jetsonowie", "Tom i Jerry", "Miś Yogi", "Scooby-Doo, gdzie jesteś?"), które oglądałam w niedziele z tatą (tak nawiasem, tata bawił się równie dobrze jak ja), te z anglojęzycznego Cartoon Network (m.in. "Animaniacy", "Krowa i Kurczak", "Laboratorium Dextera", "Rodzina Addamsów", "Atomówki") i z bloku "Bajkowe kino", emitowanego przez jakiś czas w TVN-ie około 14:00 ("Trzy małe duszki", "Przygody Bosco", "Mikan - pomarańczowy kot", "Inspektor Gadżet", "Wodnikowe Wzgórze"). Miałam też swoich ulubieńców wśród "Wieczorynek": "Madeline", "Gumisie", "Muminki", "Tabalugę". Rzecz jasna, nie oglądałam tego wszystkiego naraz, zwykle miałam od jednej do trzech ulubionych kreskówek naraz. 

Nie będę się rozpisywać na temat każdej ulubionej kreskówki. Myślę, że wystarczy wspomnieć, że najbardziej bzikowałam na punkcie smoka Tabalugi i psa Scooby-Doo. Podczas oglądania tych dwojga często miałam przyjemne dreszcze z rozemocjonowania. Niedziela, kiedy to emitowano "Tabalugę", była przez pewien (krótki) czas moim ulubionym dniem. Z kolei "Scooby-Doo", choć w gruncie rzeczy bardzo racjonalny, obudził we mnie zamiłowanie do historii o duchach. 

Mama wielokrotnie przewracała oczami, gdy zdarzyło jej się przyłapać tatę oglądającego ze mną "Scooby'ego" czy "Krowę i Kurczaka" na zaśmiewaniu się do łez i rytmicznym wymachiwaniu nogą. Sama nigdy nie miała do tego cierpliwości, większość kreskówek irytowała ją. Próbowała też przekonać tatę, że "Krowa i Kurczak" to bardzo obleśna kreskówka, a my powinniśmy zaprzestać oglądania jej, ale tata się nie dał. 


Tabaluga z koleżanką - mój rysunek.

Poza tym od zawsze miałam duszę szalonego kolekcjonera. W większości przypadków, gdy w moje ręce wpadało coś, co dało się gromadzić, zaczynałam to gromadzić. Dotyczyło to zarówno przedmiotów, wycinków z czasopism, jak i danych

W wieku przedszkolnym byłam właścicielką dwóch szuflad zeszytów - każdy z nich służył do przechowywania wycinków na inny temat. Przykładowo, w jednym z zeszytów gromadziłam kolejne części rubryki "Wielka Czerwona Księga" ze "Zwierzaków", w drugim - publikowane w odcinkach opowiadanie ze "Świerszczyka", w trzecim - zdjęcia szczeniąt, w czwartym - rubrykę "Mowa imion" ze "Świerszczyka", i tak dalej. W przezroczystej teczce przechowywałam gry planszowe z czasopism dla dzieci. Najwięcej znaczyła dla mnie kolekcja figurek z Kinder Niespodzianki.

Jako uczennica klas I-III kolekcjonowałam przede wszystkim figurki psów, wizytówki, materiały na temat Natalii Oreiro i innych aktorów latynoamerykańskich, czasopisma tematyczne ("Przyjaciele z Zielonego Lasu", "Wally zwiedza świat", "Odkryj świat"). W tym okresie rodzice kupili komputer i magnetowid, więc odkryłam także nowe sposoby kolekcjonowania. Na kasety wideo nagrywałam odcinki ulubionych seriali i teleturniejów, a na komputerze tworzyłam całe systemy katalogów i plików do gromadzenia i porządkowania informacji. 

Niektóre kolekcje szybko mi się nudziły, inne byłam zmuszona porzucić ze względu na brak możliwości dalszego kolekcjonowania. Do takich nietrwałych kolekcji należały między innymi: papierki po cukierkach, ulotki z aptek, długopisy, muszle.  

Jednym z moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu było tworzenie list (rozumianych jako zestawienia danych, koniecznie w porządku alfabetycznym) w zeszytach lub w Wordzie. Z perspektywy czasu oceniam niektóre z nich jako bardzo, bardzo dziwne: lista imion polskich, lista imion hiszpańskich, lista produktów reklamowanych w telewizji (ta szybko mi się znudziła, bo była nie do opanowania), lista seriali animowanych, lista przysłów...

Gdybym natomiast miała wytypować najdziwniejszą kolekcję, byłyby to nagrywane na kasetę VHS filmiki z TVP1, które przez pewien czas pojawiały się pomiędzy reklamami a programami, a przedstawiały logo "Jedynki", animowane w śmieszny sposób. Niektóre z nich można obecnie obejrzeć na YouTube, na przykład jedynkę ze skrzydełkami lub kilka innych zabawnych jedynek (pomiędzy 4:00 a 5:40). Pamiętam, jak starałam się wyłapać prawidłowości w ich emisji i czaiłam się z pilotem do magnetowidu o określonych porach, by je nagrać. Do dziś nie rozumiem, czemu to robiłam. Jakoś tak... ekscytowały mnie i czułam, że powinny się znaleźć wszystkie w jednym miejscu. 


"Wielka Czerwona Księga" - jeden z nielicznych zeszytów z dzieciństwa, które przetrwały do dzisiaj.

I kolejny zeszyt, a w nim przykład alfabetycznej listy.

Pomiędzy drugą a szóstą klasą podstawówki największego fioła miałam na punkcie Natalii Oreiro

Zaczęło się od "Zbuntowanego anioła" - bardzo wtedy popularnej, zabawnej telenoweli argentyńskiej. O dziewiętnastej zasiadałam podekscytowana przed telewizorem, by razem z mamą i babcią obejrzeć kolejny odcinek. Moment kulminacyjny nastąpił pewnego jesiennego dnia, który pamiętam, jakby to było wczoraj: padał rzęsisty deszcz, a ja miałam dziewięć lat i pojechałam na klasową wycieczkę do opery, na "Zaczarowany bal, czyli krasnoludki, krasnoludki". Musical nie zainteresował mnie ani trochę, ale w drodze powrotnej zobaczyłam w szybie kiosku czasopismo "Halo!" z Milagros na okładce. Poprosiłam mamę, by mi je kupiła, i z wypiekami na twarzy przeczytałam długi na półtorej strony wywiad z odtwórczynią roli Milagros. Od tamtego dnia kolekcjonowałam wszystko, co było związane z Natalią Oreiro. 

W każdy poniedziałek w drodze ze szkoły zachodziłam do pobliskiego sklepu wielobranżowego i przeglądałam czasopisma w poszukiwaniu nowych artykułów o Natalii. Ponieważ była w tamtym okresie popularna (telewizja Polsat zaprosiła ją nawet na kilka dni do Polski), pisano o niej często, a ja błagałam rodziców o każde czasopismo, w którym pojawiło się choćby jedno malusieńkie jej zdjęcie. Założyłam segregator, w którym przechowywałam zgromadzone artykuły i wycinki. W tamtych czasach nawet nie marzyłam jeszcze o stałym łączu internetowym, ale raz czy dwa razy w miesiącu, w weekendy, ojciec łaskawie pozwalał mi spędzić trochę czasu w Internecie. Na ogół szukałam wtedy zdjęć Oreiro, które zapisywałam na dysku. Stworzyłam cały system klasyfikacji zdjęć: w jednym folderze znajdowały się tylko fotografie Natalii z brązowymi, kręconymi włosami, w innym z jej naturalnymi czarnymi, i tak dalej... Na mikołajki w 2000 roku dostałam kasetę z piosenkami Natalii. Nietrudno się domyślić, że od tej pory słuchałam ich całymi popołudniami i nauczyłam się ich na pamięć, choć nie rozumiałam języka. Nagrywałam też na kasety wideo fragmenty "Zbuntowanego anioła", telewizyjne wywiady z Natalią i urywki jej teledysków z listy przebojów "30 ton". 

Gdy "Zbuntowany anioł" się skończył, płakałam; w dniu, gdy wyemitowano ostatni odcinek, jak na złość mieliśmy nagłą przerwę w dostawie prądu, ale ciocia nagrała go dla mnie. Koniec emisji serialu nie oznaczał jednak końca mojej fascynacji - trwała ona jeszcze przez ładnych parę lat. Śledziłam życie prywatne Natalii i kolejne seriale, w których zagrała, a piosenki z jej płyt (po debiutanckiej ukazały się jeszcze dwie) były dla mnie najlepszym lekiem na chandrę.

Mój bzik na punkcie Natalii wygasał stopniowo, w miarę jak gasła jej popularność w Polsce, natomiast sympatia do niej nie wygasła nigdy. Minęło już wiele lat, co najmniej dziesięć, odkąd przestałam kolekcjonować jej zdjęcia i artykuły o niej. Nigdy jednak nie wyrzuciłam granatowego segregatora, a jedynie upchnęłam go za książkami tak, by nie rzucał się w oczy. Zdarza mi się, choć bardzo rzadko (średnio raz, dwa razy w roku), sprawdzać w Internecie, co słychać u Natalii, a kiedy w polskich kinach wyświetlano "Anioła śmierci" - film o doktorze Mengele, w którym Oreiro zagrała jedną z głównych ról - pierwszy raz od lat poszłam do kina. Nadal od czasu do czasu słucham jej piosenek, gdy jest mi bardzo smutno lub się boję, choć nie chwalę się tym przed innymi ludźmi. Jest w nich coś, co koi mój wewnętrzny ból, a teksty, które dziś już rozumiem, w prostych słowach mówią o tym, co jest dla mnie ważne przez całe życie, jak na przykład pragnienie bycia sobą. 

(Que digan lo que quieran! - Niech gadają, co chcą!)

Wiele dzieci i nastolatków ma swoich idoli - osoby z grona aktorów, piosenkarzy czy sportowców. Ostatnio zaczęłam zastanawiać się, dlaczego w moim przypadku padło akurat na Natalię Oreiro. Wydaje mi się, że zarówno grane przez nią postaci, jak i ona sama miały w sobie pewną autentyczność, szczerość, która do mnie trafiała. Natalia była chłopczycą jak ja i "dziewczyną z sąsiedztwa", daleką od jakiegokolwiek zblazowania, wypaczenia przez sławę. To, co mówiła w wywiadach, było mi bliskie. Przyciągały mnie do niej też żywa, ekspresyjna mimika i gestykulacja, kolorowy styl ubierania się oraz język hiszpański.


Właśnie od tego artykułu rozpoczęła się moja fascynacja Natalią Oreiro...

Prawdopodobnie to właśnie język hiszpański sprawił, że zasięg mojego szczególnego zainteresowania szybko się rozszerzył i wkrótce interesowałam się już całym Latinowoodem. W czasopismach, w których pisano o Natalii Oreiro, pisano też o innych aktorach i aktorkach latynoamerykańskich, więc siłą rzeczy materiałów miałam mnóstwo. Wycinki, jak to ja, dzieliłam na kategorie i przechowywałam w pudełkach po bombonierkach, ponieważ z okazji pierwszej komunii dostałam ich kilkanaście. Tworzyłam pliki w Wordzie i Excelu, w których organizowałam swoją wiedzę o telenowelach i aktorach. Przykładowo, jeden z najważniejszych plików zawierał alfabetyczny spis aktorów i dane na temat ich filmografii, zgromadzone w następujący sposób:
NAZWISKO IMIĘ
Tytuł A  (imię postaci)
Tytuł B (imię postaci) 
Tytuł C (imię postaci)
Od czasu do czasu pochłaniało mnie rozwiązywanie dziwnych problemów związanych ze przechowywaniem danych, na przykład trzeba było rozstrzygnąć, co zrobić, gdy aktor grał dwie postaci w jednej telenoweli lub tożsamość postaci była niejednoznaczna.

Największą świętością była dla mnie jednak kaseta VHS z kolekcją piosenek otwierających telenowele. Nieraz wstawałam o siódmej rano i czaiłam się z pilotem przed telewizorem tylko po to, żeby nagrać piosenkę z nowej telenoweli. Słuchanie hiszpańskiego od zawsze niezwykle mnie uspokajało i relaksowało.

Nietrudno się domyślić, że rodzice nie byli zachwyceni moimi dziwnymi zainteresowaniami. Szczególnie ojciec - nieraz słyszałam, że wolałby, bym nie marnowała czasu na te głupoty i by pochłaniała mnie jakaś dziedzina z kręgu nauk ścisłych. Ponieważ jednak mama i babcia same nie potrafiły odmówić sobie regularnego oglądania latynoskich tasiemców, niespecjalnie mogły mieć do mnie o to pretensje. Zazwyczaj wybierały (a w tamtych czasach było z czego wybierać - emitowano ich równolegle około ośmiu) taką telenowelę, która nie była brutalna i nie obfitowała w sceny "nie dla dzieci", dzięki czemu ja też mogłam ją oglądać. Tacie, jako przedstawicielowi mniejszości i zarazem człowiekowi o wyjątkowo pacyfistycznej naturze, pozostawało machnąć na to ręką.

Z perspektywy czasu mam świadomość, że zgromadzona przeze mnie w tamtych czasach wiedza o aktorach i aktorkach z telenowel latynoamerykańskich była niezwykła. Gdyby ktoś obudził jedenastoletniego Rosomaka w środku nocy i zadał mu pierwsze lepsze pytanie na temat dorobku któregoś z aktorów, Rosomak najprawdopodobniej odpowiedziałby bez zająknięcia. Choć nauka historii w czwartej klasie przysparzała mi wielu trudności - musiałam czytać teksty z podręcznika na głos, a następnie odpowiadać na pytania mojej mamy, bo sama nie potrafiłam ocenić, które informacje są ważne - dane dotyczące telenowel wsiąkały w mój mózg jak woda w piasek. Więcej: sporą część tych danych, choć nie "odświeżam" ich, pamiętam do dzisiaj, czego nie można powiedzieć o wielu ważnych informacjach ze studiów! 


...a tak wyglądają moje zbiory.

W międzyczasie, w czwartej klasie podstawówki, zafascynowały mnie Pokemony. Zaczęło się jak zwykle niewinnie - któregoś dnia przypadkowo natrafiłam w telewizji na jeden z odcinków. Jeszcze tego samego dnia wertowałam program telewizyjny, szukając tytułu serialu, aby następnego dnia móc obejrzeć go znowu, gdyż fabuła sugerowała, że na jednym odcinku się nie skończy. Moja miłość do Pokemonów różniła się jednak od tej do Natalii Oreiro i latynoskich telenowel - powiedzmy, że był to krótki, burzliwy romans, a nie poważny, stały związek. 

Tym, co najbardziej podobało mi się w serialu "Pokemon", była więź pomiędzy Ashem a Pikachu. Pikachu można zresztą uznać za mojego ulubionego Pokemona (niezbyt to oryginalne). Oddałabym życie za takiego słodkiego przyjaciela, który jednocześnie potrafiłby potraktować jednym czy dwoma piorunami moich szkolnych prześladowców. Oczywiście zachwycały mnie również mnogość i różnorodność "kieszonkowych potworków".

Niestety, gadżety z Pokemonami nie należały do najtańszych, więc moje zainteresowanie nimi sprowadzało się do oglądania serialu, kolorowania kolorowanek oraz zabawy dwoma pokeballami i kilkoma figurkami, które dostałam od rodziny. Namiętnego kolekcjonowania w tym przypadku nie było, bo do jednej z kolorowanek dołączono ogromny plakat przedstawiający sto jeden znanych wówczas Pokemonów, miałam więc wszystkie w jednym miejscu.

Kiedy w mojej szkole zorganizowano bal przebierańców, wzięłam w nim udział w stroju Pikachu, zmajstrowanym przez mamę. Obecnie nie wydaje się to niczym niezwykłym, zwłaszcza odkąd Pokemony w zeszłym roku wróciły do łask, wtedy jednak byłam jedyną fanką Pokemonów w szkole i jedyną dziewczynką, która odważyła się przyjść w tak nietypowym stroju (większość była księżniczkami, królewnami, wróżkami i pszczołami).


c.d.n.

wtorek, 14 lutego 2017

[26] Dlaczego związek ze mną nie jest łatwy


Z powodu walentynek bardzo mnie dziś korciło, by odgrzebać pewien tekst, który napisałam ponad rok temu, gdy byłam rozczarowana swoimi dotychczasowymi doświadczeniami i musiałam coś zrobić z negatywnymi emocjami. Zatytułowałam go wtedy "Dlaczego już nigdy nie chcę być w związku z kimś neurotypowym". Obecnie myślę, że bardziej pasuje do niego tytuł "Dlaczego związek ze mną nie jest łatwy". Postanowiłam też wprowadzić zmiany w samym tekście, ponieważ w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy bardzo dużo się w moim życiu pozmieniało, w tym mój sposób myślenia o niektórych sprawach. 



Dlaczego związek ze mną nie jest łatwy 

Ponieważ jest tego trochę, pozwoliłam sobie wypunktować:

1. W wielu sytuacjach moje potrzeby różnią się od potrzeb większości ludzi w wystarczającym stopniu, by niemożliwe było jednoczesne uszczęśliwienie zarówno mnie, jak i "normalsa".
Przykładowo, nocą z 31 grudnia na 1 stycznia większość ludzi odczuwa potrzebę hucznego świętowania w licznym gronie, niekoniecznie znajomych, ze szczególnym uwzględnieniem tańczenia i picia jak dzika świnia. A ja nie. Mój wymarzony Sylwester to całonocne sam na sam z drugą osobą, z dobrym jedzeniem, małym kieliszkiem wina, rozmowami, filmem lub planszówkami, ochotą na seks i obowiązkowym długim spacerem na okoliczne wzniesienia, gdzie można stać przez godzinę wśród ośnieżonych pól, oglądając fajerwerki nad najbliższymi miastami. And that's all.
Dopisane dzisiaj: Ostatnie dwa Sylwestry spędziłam w gronie aspich i nerdów, m.in. ze Szczurem, Katją i Sysadminem. I bardzo możliwe, że kolejne będą wyglądały podobnie, bo ta formuła wyraźnie się sprawdza. Nadal jednak nie poszłabym na typową imprezę taneczną i nadal uważam, że Sylwester we dwoje byłby naj naj.

2. Konwencjonalne sposoby okazywania uczuć na dłuższą metę odbieram jako nudne.
Jeśli raz na pewien czas dostanę od faceta bombonierkę lub zostanę przez niego zaproszona do eleganckiej restauracji, jest OK. Ale jeśli widujemy się regularnie i on co tydzień przywozi mi identyczną bombonierkę, a co miesiąc chce mnie zabierać do eleganckiej restauracji, po pewnym czasie zaczynam się śmiertelnie nudzić, ubolewając nad jego brakiem inwencji twórczej. I nawet nie mam komu się wyżalić, bo koleżanki mi powiedzą, że przecież każda chciałaby poślubić takiego mężczyznę (WTF?).
Gdybym miała stworzyć listę niekonwencjonalnych sposobów okazania mi uczuć, które ujęły mnie najbardziej, wyglądałaby ona mniej więcej tak:
- W Dzień Kobiet kolega z Internetu, aspi, zagaduje do mnie jako pierwszy na gadu (co zdarzało się bardzo rzadko) i pokazuje mi szablon na bloga, który w tajemnicy dla mnie wykonał. Przepiękny szablon z postacią z mojej ulubionej wówczas mangi, w moim ulubionym kolorze i ogólnie w moim stylu.
- Jestem chora, leżę w łóżku i czuję, że wpadam w dół głęboki jak Rów Mariański, zasypiam na chwilę (ot, taka sobie drzemka), budzę się i... widzę na suficie tęczę. Wyglądającą jak prawdziwa. Mój chłopak pogłówkował i taką zmajstrował. Nie zdradzę, jak!
- W kilka dni po tym, jak powiedziałam chłopakowi, że chcę z nim zerwać, on przyjeżdża do mnie z okazałą, starannie zapakowaną do pudełeczka po obiektywie, larwą narożnicy zbrojówki, którą przypadkowo znalazł. Nie z bukietem róż, nie z zamiarem padania na kolana i błagania o powrót do niego, nie ze łzami w oczach - przeciwnie, o nic nie prosi, nie robi szopki. Tylko podnosi z ziemi i niesie przez czterdzieści minut drogi gąsienicę - on, człowiek, który larw motyli i ogólnie owadów się brzydzi - żeby mi ją dać. Bo wie, jak bardzo fascynują mnie motyle. A później wychodzi, o nic nie prosząc. 
- Dostaję na urodziny zegar z tarczą o odwróconym kierunku ruchu wskazówek.
- Innym razem dostaję na święta własną stronę internetową poświęconą mojemu kolekcjonerskiemu hobby, a na urodziny - garstkę eksponatów do kolekcji, trudnych do zdobycia, znalezionych na portalu aukcyjnym. I jest to prezent, który cieszy mnie o wiele bardziej szczerze niż wszystkie standardowe prezenty otrzymane w tym czasie (aczkolwiek, oczywiście, nie mówię tego nikomu, ponieważ i tak nie zrozumieliby).
Dopisane: Bombonierki, bukiety i eleganckie restauracje to wciąż nie jest to, co Rosomaki lubią najbardziej. I pewnie tak już zostanie, bo czy widział ktoś kiedy rosomaka, który żywiłby się kawiorem?
Związek ze Szczurem zmienił jednak moje podejście do okazywania uczuć, chyba dlatego, że często pomieszkujemy razem przez kilka dni, a czasem też przez dłuższy czas. Zaczęłam przywiązywać większą wagę do wspólnej codzienności i tego, czy druga osoba się stara, żeby ta wspólna codzienność była jak najlepsza. Obecnie, chociaż nie przestałam lubić nietypowych prezentów (zwłaszcza tych związanych z moimi zainteresowaniami), znacznie bardziej doceniam wszystkie drobne sytuacje z kategorii "Życie codzienne", które świadczą o tym, że drugiej osobie zależy. Polubiłam też wspólne wycieczki jako sposób okazywania uczuć. Ale o tym wszystkim pewnie jeszcze kiedyś napiszę.

3. Wkurza mnie odstawianie szopki i deklarowanie Wielkiej Miłości, by kogoś przelecieć.
Nikt mi nie wmówi, że nie ma już na świecie ludzi, którym zależy na autentycznej, trwałej więzi emocjonalnej z drugą osobą, i wcale nie sądzę, by naszemu gatunkowi groziło rychłe wymarcie. Nikt mi też nie wmówi, że osoby, które wolą niezobowiązujące relacje i mówią szczerze o swoich oczekiwaniach, nie wyrządzając nikomu krzywdy, robią coś złego. Jest jednak coś, czego szczerze nienawidzę: kiedy ludzie mają ochotę po prostu się z kimś bzyknąć, ale nie mówią o tym wprost, tylko starannie budują wokół swojego pożądania otoczkę Wielkiej Miłości. Niestety, zjawisko to bardzo często występuje wśród ludzi, niezależnie od płci, wieku, orientacji seksualnej i innych czynników.
Co składa się na przepis na Wielką Miłość? Mniej więcej to, co na komedię romantyczną: robienie prezentów, wspólne wyjścia, bieganie za drugą osobą i koniecznie wyznawanie miłości - im więcej, tym lepiej, jak głoszą poradniki.
Tak się składa, że poznałam panów, którzy mogliby bez wysiłku zagrać w typowej komedii romantycznej albo napisać poradnik wzorowego lowelasa. Panowie ci nie tylko skrupulatnie przestrzegali przepisu na Wielką Miłość, ale robili znacznie więcej niż minimum. Dzwonili do mnie o każdej porze dnia i nocy, wyznawali miłość każdego poranka, komplementowali każdą moją cechę i wznosili się na wyżyny poezji, pisząc SMS-y pełne metafor i innych środków stylistycznych będących zmorą gimnazjalisty. Twierdzili, że nigdy nie spotkali kogoś równie wspaniałego jak ja i będą mnie kochali aż po grób. Ba, planowali nawet ślub i dzieci, po zaledwie kilku miesiącach znajomości!
Żadnego z wspomnianych panów już w moim życiu nie ma. Czy usychają z miłości do mnie po zerwaniu znajomości? He, he, ależ skąd. Znalezienie kolejnej osobniczki, której prawią te same banały,  zajęło każdemu z nich nie więcej niż dwa miesiące. Taka to była Miłość. 
Swoją drogą, mam ogromny szacunek do mojego przyjaciela, który w całym swoim dwudziestokilkuletnim życiu nie użył słów "kocham cię" wobec partnerki, ponieważ jest przekonany, że żadnej z nich nie kochał. Mówi, że dzięki temu jego "kocham cię" nie jest wyświechtane i że zamierza podarować je drugiej osobie, gdy będzie to stuprocentowa prawda. Żeby nie było zbyt romantycznie, jego szczerość nie dotyczy tylko miłości: w zamierzchłych początkach znajomości ze mną pan ów zapytał prosto z mostu, czy pójdę z nim do łóżka. Odmówiłam. Jakkolwiek nietypowo to brzmi, tak się zaczęła jedna z najlepszych przyjaźni w moim życiu.
Dopisane: Czasami - zwłaszcza wtedy, gdy dokucza mi PMS i staję się wybitnie przytulaśna - mam ochotę wyznawać drugiej osobie uczucia. Jest to w pełni szczere. Nie uważam jednak, by teatrzyki jednego aktora, takie jak opisane powyżej, miały cokolwiek wspólnego z prawdziwym uczuciem. 
Naprawdę, kochani neurotypowi i nie tylko, wcale nie trzeba wypowiadać słowa "kocham" tyle razy dziennie, ile razy przeciętny człowiek chadza do toalety. Jeżeli zależy Wam głównie na tym, by pójść do łóżka z osobą z ZA, zapytajcie ją wprost, czy ma na to ochotę. Efekt będzie taki sam, a przynajmniej oszczędzicie tej osobie złudzeń na temat charakteru waszej znajomości.

4. Nienawidzę kłamstw.
Mam kontakt z osobami z ZA od dziewięciu lat i w ciągu tych dziewięciu lat tylko dwa razy okłamała mnie osoba z ZA, wliczając w to byłego partnera, z którym spędziłam naprawdę mnóstwo czasu. Za każdym razem kłamiący przyznał się bez większych ceregieli.
Gdybym miała obliczyć, ile razy przyłapałam na kłamstwie osoby neurotypowe, musiałabym chyba pożyczyć od ojca wypasiony kalkulator geodezyjny. Kłamstwa te dotyczyły spraw najróżniejszego kalibru - a to ktoś rzekomo miał wuja w Argentynie, a to zmyślał na temat swojego życia seksualnego, a to niemalże uśmiercił własnego ojca. Jest jedna zaleta takiego stanu rzeczy: wyjątkowo łatwo przychodzi mi podczas lektury kryminałów Agathy Christie przyjmowanie wstępnego założenia, że każda z postaci może nie mówić prawdy.
Dopisane: W powyższym fragmencie nic nie będę zmieniać, ponieważ zawiera tylko i wyłącznie fakty. Statystycznie rzecz biorąc, spotykani przeze mnie ludzie neurotypowi kłamią dużo częściej niż ludzie ze spektrum.

5. Nienawidzę szantażu emocjonalnego.
A ten - jak wynika z moich obserwacji - ludzie stosują nader często, nie tylko wobec swoich partnerów, ale także rodziny i przyjaciół. Przykładów sytuacji, gdy druga osoba próbowała wymusić na mnie określone zachowanie, manipulując moimi emocjami, mogę wymienić mnóstwo. Począwszy od czasów przedszkola, gdy syn sąsiadów regularnie groził mi, że pójdzie do domu, jeśli nie pożyczę mu danej zabawki, a skończywszy na jednej z najbardziej absurdalnych sytuacji w moim życiu, kiedy to mój były chłopak rozpłakał się, ponieważ nie chciałam się zgodzić na bycie duszoną w łóżku.
Dopisane: Ten fragment zmodyfikowałam najbardziej. Podczas ostatnich ferii Szczur uświadomił mi, że mnie też zdarza się wymuszać coś, czego chcę. Nie jestem z tego zadowolona, pomimo że nie są to tak skrajne sytuacje jak te, które przydarzyły mi się w jednym z poprzednich związków. Na ogół nie jestem tego świadoma na bieżąco, nie robię tego z premedytacją. Niewątpliwie jednak jest to coś, nad czym trzeba pracować. Zwłaszcza że nienawidzę tego u innych.

6. Potrzebuję przestrzeni. Trochę jak na pewnym obrazku z astronautą, podpisanym "I need some space", który widziałam w necie.

Tak, wiem, że nie wszyscy neurotypowi faceci mają potrzebę wywierania wpływu na każdy aspekt życia swojej partnerki. Ale akurat ci neurotypowi faceci, którzy podobali mi się pod względem osobowości i intelektu, byli perwersyjni, a do tego zainteresowani mną jako potencjalną partnerką, taką potrzebę mieli. Upraszczając: jeśli już zakochiwałam się z wzajemnością w neurotypowym facecie, to przy bliższym poznaniu okazywał się on być Nieuleczalnym Dominantem. A ja potrzebuję na co dzień partnera, nie pana i władcy. Kogoś, kto będzie ze mną dzielił swoje życie, a nie obsesyjnie układał scenariusz mojego.
Potrzebuję więc kogoś, kto zrozumie i zaakceptuje między innymi, że czasami potrzebuję pobyć w samotności, że po powrocie do domu muszę odreagować dzień, że nie jestem w pełni zdrowa i sprawna fizycznie, że potrzebuję czasu na swoje pasje, że chcę się czasem uczyć, że potrzebuję czasu spędzanego ze swoją rodziną i znajomymi, w tym znajomymi płci męskiej. Niestety, dla Nieuleczalnego Dominanta jest to nie do przejścia.
Pewnego razu poznałam mężczyznę, który podczas pierwszej rozmowy deklarował, że chce być z niezależną kobietą. Kilka miesięcy później, decydując się na związek, powiedziałam mu szczerze wszystko o sobie i swoich potrzebach, pytając, czy na pewno mnie akceptuje. Powiedział, że tak. Cóż, do dzisiaj nie wiem, co miał na myśli przez "niezależną kobietę", bo czułam się przez następnych kilka miesięcy, jakby facet chciał stłamsić całą moją indywidualność. 
Miałam więc do czynienia z ciągłymi fochami i awanturami. Mój były miał pretensje, że po powrocie z uczelni potrzebuję czasu na naukę angielskiego do certyfikatu (być może dlatego, że przygotowałam się sama w dwa miesiące, podczas gdy on chodził na kurs, ale nie uczył się i zrezygnował z egzaminu? No, ale co miałam zrobić, zmusić go do nauki?), że gadam z przyjaciółką przez Skype, że chcę iść do kina z przyjacielem (notabene, na niszowy film, jakich on nie lubił), że nie chcę się malować i chodzę na co dzień w polarze. Przyłapałam go też na grzebaniu w moim telefonie. Dopiero po rozstaniu uświadomiłam sobie, w jak wielkim napięciu psychicznym żyłam, jak wiele mnie stresowało. Poczułam ulgę.
Dopisane: Ja i Szczur na co dzień potrzebujemy równie dużo przestrzeni. Wydaje mi się, że jest to jeden z elementów układanki, które sprawiają, że tak dobrze rozumiemy siebie nawzajem. Problemy pojawiają się w dni odbiegające od rutyny dnia codziennego - zwłaszcza wtedy, gdy tylko ja mam wolne od pracy, a Szczur nie - ale o tym jeszcze napiszę.

7. Męczy mnie obsesyjna zazdrość.

Właściwie o tym już napisałam, gdyż punkty 5, 6 i 7 są ze sobą powiązane.
Chcę, aby druga osoba mi ufała i nie drżała przy każdej możliwej okazji, że pójdę do łóżka z kimś innym. Bo nie pójdę. Po pierwsze, rachunek prawdopodobieństwa - jestem dziwna, więc bardzo rzadko ktoś, kto mnie fascynuje aż tak, że myślę o nim w tym kontekście, też o mnie fantazjuje. Po drugie, nawet jeśli tak jest, mam bardzo silną wolę i nie zdradzę tylko dlatego, że jestem, dajmy na to, sama w mieszkaniu z kolegą. Serio. Po trzecie, nie piję, nie biorę i jestem świadoma, co robię. Nie mam zamiaru chodzić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pasie cnoty tylko dlatego, że ktoś naoglądał się filmów porno, w których stada facetów wpadają z wizytą przez okno, by chędożyć żonę, gdy tylko mąż znika z pola widzenia.
Odnośnie zazdrości o postacie fikcyjne (tak, przekonałam się, że taka też istnieje!): nie, to, że mam na kompie tapetę z bohaterem z anime, który ma identyczne włosy jak mój poprzedni facet, nie znaczy, że na obecnego faceta nie mam ochoty.
Odnośnie zazdrości o przeszłość: gdybym lubiła godzinami grzebać w przeszłości, poszłabym na archeologię.

8. Jeśli chodzi o życie seksualne, potrzebuję ogromnie, ogromnie dużo zrozumienia i zaufania do drugiej osoby.

Moja niejednoznaczna ekspresja może, w połączeniu z porąbaną integracją sensoryczną, komplikować życie seksualne, a panowie neurotypowi, których poznałam, niezbyt się takimi rzeczami przejmowali. Uważali, że wydziwiam, nie chcieli czytać o SI (zresztą, niektórzy w ogóle nic nie czytali), nie przestrzegali ustalonych reguł i strzelali fochy. Kilka nieprzyjemnych sytuacji zdarzyło mi się także w związku z osobą z ZA, ponieważ oboje miewaliśmy trudności w odczytywaniu niewerbalnych sygnałów nadawanych przez drugą osobę. 

9. Nieszczególnie marzę o własnych dzieciach. Prawdę mówiąc, w ogóle nie marzę.
A ludzie w moim wieku z reguły mają już wybrane imiona.

10. Podsumowując, w związku z osobą neurotypową czuję się tak, jak kiedyś powiedziała bohaterka anime Hanasaku Iroha:

It's like I'm living in a soap opera.
Związek z osobą z ZA o wiele bardziej się w moim przypadku sprawdza, niż związek z osobą neurotypową. Uogólniać nie zamierzam, inni mają prawo czuć inaczej. Ja jednak mam właśnie tak i jest mi z tym najlepiej na świecie. Czasy, gdy na siłę próbowałam poderwać kogoś spoza spektrum, minęły bezpowrotnie. 





piątek, 3 lutego 2017

[25] Z pamiętników: Inni

Zapisane przeze mnie w pamiętniku w wieku 15 lat, a więc ponad 10 lat temu:


[…] Jestem nastolatkiem. Nie możesz zobaczyć mnie, możesz zobaczyć jedynie nas. A my jesteśmy bezpieczni.
A gdy zobaczymy cię stojącego samotnie, to przy odrobinie szczęścia zostaniesz zignorowany; nie będziesz miał szczęścia – oberwiesz kamieniami. Bo nie lubimy, gdy ktoś stoi w ten sposób z tymi łatami na dżinsach nie takimi jak trzeba i przypomina nam, że każdy z nas jest sam i żaden z nas nie jest bezpieczny.
(Ursula K. LeGuin, Zewsząd bardzo daleko)


Zwykłam mówić o sobie, że jestem inna. Zawsze byłam. Wtedy, gdy dziewczynki z przedszkola bawiły się lalkami, a ja biegałam z chłopcami po podwórku i czytałam książki o zwierzętach. Nieco później, kiedy na zagubienie reagowałam pyskowaniem i nadpobudliwością. Już wtedy izolowałam się od wszystkich dookoła, zamykałam w swoim świecie. Teraz do tego świata wpuszczam więcej osób, ale nadal nie mogę się nazwać normalną nastolatką. Normalne nastolatki nie mogą się doczekać dorosłości, uwielbiają dyskoteki i zakupy, chcą się podobać chłopakom dookoła. Ja nie.

Ludzie mawiają, że każdy jest inny. Wśród innych są jednak bardziej inni i mniej inni. Mniej inni – to ci, którzy mają niewiele swojego „ja”, albo po prostu potrafią je zawoalować, kiedy są wśród ludzi. I nie chodzi tylko o przestrzeganie mody, lecz także o ukrywanie swoich opinii, uczuć i rzeczywistych zainteresowań. Połowa koleżanek słucha techno – więc przychodzi się do szkoły i puszcza empetrójki na full, żeby było słychać, że ja też. Ktoś powie: „Ten film był świetny” – zaraz wszyscy się zgadzają, nieważne, co naprawdę myślą i czy w ogóle rzeczony film obejrzeli. A bardziej inni? Bardziej inni tego nie potrafią.

Zastanawiałam się kiedyś, dlaczego ja tego nie umiem, i doszłam do wniosku, że nie pozwala mi na to moja dziwna duma. Jestem zbyt dumna, żeby zrobić coś tylko dlatego, że wszyscy inni to robią, i zbyt dumna, by kłamać. W jednej z piosenek Sandra śpiewała: „you and I, too proud to lie” – i te słowa dobrze mnie opisują. Nie potrafię zmyślać nikomu prosto w oczy, bo zaraz coś szepcze mi w głowie: „A gdzie twoja wiara w szczerość i bycie sobą mimo wszystko?”. Zaczynam się denerwować, jąkać i uciekać ze wzrokiem. Trzeba być naprawdę mało spostrzegawczym, żeby tego nie zauważyć. Sprzeciwiając się sobie samej, czuję się jak ostatnia hipokrytka.

Czytając „Zewsząd bardzo daleko”, czułam się, jakbym czytała o sobie. To było swego rodzaju zaskoczenie – po okładce z obejmującymi się chłopakiem i dziewczyną spodziewałam się kolejnego zwyczajnego romansidła, a znalazłam krótką opowieść o kimś podobnym do mnie. Kimś, kto pomimo prób nie potrafi być innym w mniejszym stopniu. Kimś, kto musi zdecydować o swojej przyszłości, ale tego również nie potrafi, postawiony pomiędzy sobą a rodzicami. Główny bohater spotyka jednak Nat - dziewczynę taką jak on, która potrafi go zrozumieć, a następnie pokochać.

Czy w prawdziwym życiu naprawdę może tak być?