niedziela, 22 grudnia 2019

[92] Czy autyści to pedanci?


W swoim codziennym życiu już kilka razy zetknęłam się ze stereotypem, że autyści mają obsesję na punkcie porządku. Niektórzy ludzie myślą, że dotyczy to wszystkich i w każdej sytuacji. Zdarzyło mi się nawet usłyszeć (co gorsza, od nauczycielki!): "Ja też mam w sobie coś z autyzmu, bo zawsze układam swoje rzeczy na biurku tak samo i bardzo nie lubię, gdy ktoś je przestawia". Podejrzewam, że takie stereotypy mają swoje źródło w popularnych filmach i serialach, gdzie autyści są przedstawiani w bardzo przejaskrawiony sposób - często jako sawanci z fobią czystości. Patrz: doktor Shaun Murphy.

Jak to jest z tym porządkiem z mojej perspektywy?



Kiedyś

Już jako sześcioletnie dziecko miałam pewnego rodzaju poczucie estetyki. Wiem o tym, ponieważ zachowało się kilka moich zeszytów z okresu przed pójściem do szkoły, w których kolekcjonowałam wycinki z czasopism. W najstarszych zeszytach roi się od koślawych wielkich liter, a wycinki są poprzyklejane niezbyt starannie i całe pofałdowane w wyniku niewprawnego używania kleju. Gdy jednak zauważyłam, że dorośli z mojej rodziny przyklejają kawałki papieru, smarując je klejem tylko na brzegach, zaczęłam ich naśladować.  Można to zauważyć w zeszycie pod tytułem "Czerwona Księga Zwierząt", który zawiera wycinki z czasopisma "Zwierzaki". W pewnym momencie pofałdowane wycinki się kończą, a zaczynają się gładkie i prosto przyklejone. Widać, że gdy tylko poznałam sposoby na to, by moje kolekcje wyglądały bardziej starannie, zaczęłam je stosować.


Jeden z nielicznych zeszytów z moimi dziecięcymi kolekcjami, które przetrwały: "Imiona". Wklejałam tam rubrykę o imionach ze "Świerszczyka".


"Czerwona Księga Zwierząt". Widać, jak stawała się ona coraz bardziej estetyczna.

Kiedy poszłam do szkoły, upodobanie do estetycznych zeszytów rozszerzyło się na zeszyty przedmiotowe. Jako wzrokowiec błyskawicznie zapamiętywałam wszystko, co sama napisałam, a zadbane zeszyty ułatwiały mi to zadanie. Niektóre moje nawyki związane z prowadzeniem zeszytów sięgały jednak znacznie dalej niż wskazówki dorosłych i miały charakter autystycznych rytuałów. Przykładowo, zawsze starałam się, aby odstępy pomiędzy poszczególnymi lekcjami oraz między tematem a treścią notatki miały tyle samo kratek. Data musiała być w tej samej linijce, co numer lekcji. Jeżeli podkreślałam tematy lekcji na kolorowo, to stosowałam określoną kolejność kolorów. Gdy zdarzyła mi się pomyłka, żałowałam, że nie mogę wyrwać kartki. Widząc "błąd", zawsze mimowolnie kierowałam wzrok w jego stronę i czułam dyskomfort.

Począwszy od podstawówki, w podobnie rytualny, uporządkowany sposób układałam swoje przybory w piórniku i pakowałam plecak. Kredki czy pisaki zawsze miały określoną kolejność od lewej do prawej, według kolorów. W danej przegródce plecaka lądowały zwykle te same przedmioty. Myślę, że te pedantyczne rytuały pomagały mi znosić szkołę, gdzie często doświadczałam stresu i lęku. Dawały chwilowe poczucie bezpieczeństwa, kontroli nad małym skrawkiem rzeczywistości.

Jeśli ktoś pomyślałby, sugerując się wyglądem zeszytów lub tornistra, że mój pokój musi być ideałem pokoju dziecinnego, byłby w błędzie. Porządki w moim wykonaniu polegały na przekładaniu bałaganu z jednego miejsca w drugie, bo nie potrafiłam się zmusić do wyrzucenia czegokolwiek. Uwielbiałam niemal każdą swoją rzecz. Z biurka dosłownie wysypywały się czasopisma i domowe zeszyty. Szuflady w komodzie kilka razy zarwały się pod wpływem ciężaru zabawek i czasopism. A ścielenie łóżka, do którego za parę godzin wrócę, uważałam za zupełnie bezsensowne.

W całym tym chaosie najbardziej uporządkowana była zwykle moja biblioteczka. Na punkcie wyglądu własnych książek długo miałam prawdziwego bzika. Rodzice kupowali mi tylko nowe książki o nienagannym wyglądzie, a ja bardzo o nie dbałam. Jeżeli ktoś jakąś pobrudził albo w inny sposób uszkodził, nie lubiłam już jej czytać. Do dziś pamiętam, jak wściekłam się na kumpla, gdy oddał mi "Pana Samochodzika" z ogromnym zagięciem na środku okładki i ze stroną tytułową umorusaną jedzeniem. O książki dbam przez całe życie, ale dopiero w gimnazjum zaczęłam doceniać te używane, z antykwariatów i wymian internetowych.

Wraz z upływem czasu przywiązywałam coraz mniejszą wagę do wyglądu szkolnych zeszytów. W liceum, gdy trzeba było sporo notować samodzielnie, coraz bardziej bazgrałam i nie liczyłam już kratek - ważniejsze stało się to, żeby notatka zawierała potrzebne informacje. Oczywiście we wszystkich segregatorach i pudełkach z moimi kolekcjami (w podstawówce przerzuciłam się z zeszytów na segregatory i pudełka) nadal utrzymywałam pedantyczny ład. Od czwartej klasy wycinałam artykuły z czasopism w inny sposób - otwierałam spinacze, wyjmowałam wybrane kartki i rozcinałam je równiutko na pół. Mniejsze wycinki też musiały być idealnie równe, dlatego używałam linijki. Segregatory z takimi zbiorami cieszyły moje oko tak samo jak nowiutka książka.


Album o latynoamerykańskich aktorach i aktorkach. Dwa takie albumy zostawiłam sobie dwa na pamiątkę, resztę wycinków wyrzuciłam.


Teraz

Zbliżając się do trzydziestki, radzę sobie ze sprzątaniem dużo lepiej niż kiedyś, ale to efekt metod, których wypracowanie zajęło mi lata. Gdy byłam dzieckiem, nikt mnie nie uczył metod organizacji ułatwiających życie osobom ze spektrum, bazujących na percepcji wzrokowej. Zamiast tego dorośli próbowali mnie nauczyć swoich i często mieli do mnie pretensje o bałagan.

Jakie mam sposoby? Przede wszystkim:
1. Wyznaję zasadę, że każdy przedmiot powinien mieć swoje stałe miejsce tam, gdzie się go używa, żeby był pod ręką. Najważniejsze, żeby nie trzeba było specjalnie chodzić po niego do innego pomieszczenia, a później go odnosić. Kiedy człowiek na przykład się spieszy, nie chce mu się tracić czasu na takie chodzenie, więc generuje bałagan - przedmiot zostaje tam, gdzie był używany. Zgodnie z tą zasadą, większość moich kosmetyków powinna być w łazience, a leków - w kuchni, ale zatyczki do uszu, krople do oczu i balsam do ust muszę mieć obok łóżka, co ułatwia przygotowywanie się do snu. Piłka do ćwiczeń ma być tam, gdzie ćwiczę. Ubrania na następny dzień wieszam na krześle w pokoju, gdzie się przebieram. I nieważne, że gościowi się coś nie spodoba albo że na szafkach nocnych influencerek z Instagrama nic nie ma - na mojej ma być i już.
2. Generalne porządki w każdym pokoju, takie z przetrząsaniem i myciem szafek, robię raz w roku. Nie kieruję się tym, że inni sprzątają cały dom na święta. Każdy pokój sprzątam osobno i wtedy, kiedy mi to odpowiada. Mam problemy z układem ruchu, więc każdy pokój muszę rozłożyć na kilka dni. Zazwyczaj swoją sypialnię sprzątam gruntownie w czerwcu, kuchnię jesienią, a szafki w łazience latem. Przed świętami ścieram tylko kurze i odkurzam, podobnie jak przez resztę roku.
3. Staram się odkładać rzeczy na miejsca, które dla nich wyznaczyłam. Często nie do końca mi się to udaje w dni robocze, więc w piątek robię obchód i chowam to, co niepotrzebnie leży na szafkach i stolikach. Takie obchody robię też po okresach złego samopoczucia fizycznego lub psychicznego, gdy przez kilka lub kilkanaście dni nie mam siły myśleć o odkładaniu rzeczy na miejsce, wyrzucaniu pustych opakowań po poczcie i tak dalej.
4. Nawet jeśli robię coś regularnie, i tak zdarza mi się zapomnieć, jak to robić, jeżeli nie mam tego na papierze. Czasami za każdym razem mam te same pytania. Dlatego napisałam sobie instrukcje sprzątania niektórych miejsc, na przykład mycia lodówki albo usuwania kamienia z czajnika, z dokładnym wyszczególnieniem, co robić po kolei. Instrukcję mycia toalety też mam spisaną. Śmieszne, bo inni tak nie robią? Trudno, ja tak robię i w moim przypadku to się sprawdza. Na wypadek gdyby papierowe instrukcje się zgubiły lub zniszczyły, przechowuję je też na serwerze.
5. Lubię pudełka i przechowuję w nich wiele rzeczy. Ponieważ największy problem mam z kontrolą nad swoimi ubraniami i butami (nawet zapominam, jakie mam ubrania i buty), są one posegregowane według kategorii, a pudełka opisane.
6. Rzeczy do prania też segreguję. Skarpety osobno, bielizna osobno... Dzięki temu, gdy przychodzi czas na pranie, wystarczy tylko wysypać zawartość jednego worka, nie trzeba przedzierać się przez cały kosz na pranie.
7. Śmieci segreguję na bieżąco, a jeśli na bieżąco nie chce mi się czegoś wyrzucić, to się nie przejmuję i robię to innego dnia podczas obchodu.
8. Jeżeli nie wiem, jak się do czegoś zabrać, robię listę czynności do wykonania albo pisemnie rozkładam kłopotliwą czynność na mniejsze.

Jeśli chodzi o dom, pedantką z pewnością nie jestem. Ważna jest dla mnie funkcjonalność otoczenia, a nie to, żeby mój pokój wyglądał jak na Pintereście. Przywiązuję większą wagę do kuchni i łazienki, bo wielodniowego brudu w tych miejscach po prostu się brzydzę i boję. Mam jednak swoje słabe punkty, na przykład okruchy na podłodze, bo niemiłosiernie kruszę przy jedzeniu i tych okruchów nie zauważam. Albo laptop - czasem dopiero w słoneczny dzień dostrzegam, ile na nim kurzu... Dużo  też zależy od samopoczucia. Gdy jestem bardzo zmęczona, zostawiam brudne naczynia w zlewie albo rzucam zużyte ubrania gdzie popadnie i idę spać. Podchodzę do tego luzacko - jak nie sprzątnę dziś, to sprzątnę jutro. Mimo wszystkich moich sposobów czasem pojawia się bałagan i wszędzie coś leży, głównie dlatego, że nie mam siły sprzątać, gdy jestem chora lub z innych powodów przez dłuższy czas źle się czuję.  Dzięki tym sposobom nie doprowadzam jednak otoczenia do takiego stanu jak w dzieciństwie. Zawsze przychodzi dzień, gdy samopoczucie się poprawia, a wtedy robię obchód pokojów i nadrabiam zaległości.


Tak wyglądał fragment mojego pokoju po kilku dniach koszmarnego bólu zęba. Reszta pokoju - nie lepiej. Posprzątałam po wyleczeniu zęba.


Jednocześnie, jak w dzieciństwie, mam swoje rytuały, głównie dotyczące wybierania się rano do pracy, chodzenia spać i pakowania się. Nie zmieniło się też to, że rzeczy związane z moimi zainteresowaniami są uporządkowane na maksa. Dotyczy to zwłaszcza kolekcji pocztówek. Gdy hoduję motyle, utrzymywanie u nich higienicznych warunków jest moim priorytetem. Jeśli mam dużo różnych gatunków naraz, zdarza mi się zaniedbać wygląd mojego otoczenia jak podczas choroby, ale motyle zawsze muszą mieć świeże liście i wyrzucone odchody.

Napisałam to wszystko, aby podkreślić, że stereotyp obsesyjnie dbającego o porządek autysty jest błędny. Owszem, takie osoby też się znajdą, ale nie można uogólniać. To, że ktoś szczegółowo przestrzega rytuałów, które są dla niego ważne, albo w precyzyjny i skomplikowany sposób porządkuje swoją kolekcję, nie musi się przekładać na wygląd jego pokoju czy domu. I często nie przekłada się. Wiele osób ze spektrum ma problemy z obowiązkami domowymi, pomimo że na zewnątrz robią wrażenie świetnie funkcjonujących na co dzień dorosłych. Powody mogą być różne - obniżona sprawność manualna, kłopoty z organizacją czasu, silne przywiązanie do ulubionych przedmiotów utrudniające pozbywanie się staroci, depresja, wieloletnie wyręczanie przez rodziców i inne. Osoby takie jak ja potrzebują odmiennych strategii radzenia sobie niż te, które od lat stosują ich rodzice czy słynne blogerki.

Jeżeli bliska Wam osoba gubi się w swoich rzeczach, jak kiedyś ja, pomóżcie jej znaleźć odpowiednie dla niej metody utrzymywania porządku. Wypróbujcie moje, poszukajcie też własnych. Nie naciskajcie, żeby robiła wszystko tak samo jak Wy. Będę szczera: znalezienie odpowiednich strategii dla siebie jest dużo ważniejsze niż to, czy okna będą umyte na Boże Narodzenie.

sobota, 30 listopada 2019

[91] Motyle 2019: Harry i inne rusałki


Ten rok nie był dla mnie zbyt łaskawy, jeśli chodzi o hodowanie rusałek. A może raczej powinnam napisać, że nie był łaskawy dla nich samych. Choć znalazłam gąsienice czterech różnych gatunków, pasożyty pokonały wszystkie pawiki i niemal wszystkie pokrzywniki.

Z drugiej strony, nie mogłam narzekać na brak kratkowców. Poobserwowałam oba pokolenia - wiosną udało mi się wypuścić ponad dwadzieścia motyli, a jesienią hodowałam kolejnych kilkanaście, które będą zimowały jako poczwarki. Udało mi się też wyhodować jednego ceika i jednego pokrzywnika o imieniu Harry. Ale po kolei...


Rusałka pawik i rusałka kratkowiec (I pokolenie)

06/15
Dzisiaj przyjechał Szczur i udaliśmy się do lasu na wielkie poszukiwanie gąsienic. Cele były dwa: niedźwiedziówki i rusałki. Oba zrealizowane!
Na pokrzywach w lesie znaleźliśmy bardzo dużo rusałek różnej wielkości. A w zasadzie Szczur znalazł je wszystkie, bo Szczur był dziś mistrzem w szukaniu rusałek. Złapaliśmy ich chyba ponad trzydzieści, a widzieliśmy jeszcze więcej. Ponieważ są na różnych etapach rozwoju, niektóre bardzo małe, nie umiem stwierdzić, czy są jednego gatunku, czy nie. Jestem pewna, że są wśród nich kratkowce - to na bank.




06/19
Najwięcej energii zabiera mi teraz karmienie rusałek, bo zdejmowanie ich z pokrzyw jest uciążliwe, zwłaszcza że zwijają się w kłębek pod wpływem dotyku. Myślę jednak, że warto, bo rusałki są piękne, a na wolności bardzo często padają ofiarą pasożytów.
Policzyłam rusałki i mam  ich trzydzieści cztery, z czego cztery już od paru dni w postaci poczwarek, a jedna się przygotowuje. Te przepoczwarczone to kratkowce. O reszcie trudno coś powiedzieć na razie, bo są bardzo małe. Kilka na pewno należy do jednego gatunku, ponieważ lubią przesiadywać razem.




06/23
W piątek do moich trzydziestu czterech rusałek dołożyliśmy jeszcze kilka znalezionych w lesie pawików i dwa kratkowce. Większość kratkowców dziś jest już poczwarkami. Pawiki siedzą na ściankach z dala od liści, ale nie wydaje mi się, żeby miały się już przepoczwarczać, bo są za małe.
Nadal nie wiem, jakiego gatunku są najmniejsze rusałki znalezione tydzień temu - przeszły wylinkę, ale po niej są wciąż całe czarne. Mam też jedną większą rusałkę, której tożsamości nie jestem pewna, bo nigdy wcześniej takiej nie miałam. Możliwe, że to osetnik.
Trzy rusałki zmarły w ciągu minionego tygodnia z niewyjaśnionych przyczyn. Gdy przyjrzałam się jednej z nich z bliska, wyglądała dziwnie oślizgle, więc musiało je coś zaatakować. To na pewno nie moja wina, bo dbam o higienę w pojemniku - codziennie wyrzucam odchody i stare liście, wymieniam papier.

06/26
Wczoraj w nocy z jednej gąsienicy pawika wypadł pasożyt. Rano zastałam go już w stadium poczwarki. Zachowałam go, chcąc zobaczyć, co to za stworzenie.
Dziś niestety padły kolejne dwa pawiki. Gdy przestały się poruszać, schudły i stały się oślizgłe, więc sądzę, że wszystkim dolega to samo, może po prostu nie wszystkie pasożyty przeżyły. Niestety pawików nie zostało dużo i nawet na te, które są, nie robię sobie specjalnej nadziei.
Kratkowce chyba mają się dobrze, dzisiaj pojawił się pierwszy motylek i od razu uciekł mi w pokoju. Jest mniejszy niż moje kratkowce sprzed roku, ale zdrowy i sprawny.
Ponad dwadzieścia larw nadal je. 



 


06/29
Wczoraj i dzisiaj wypuściłam po jednym dorosłym kratkowcu. Je już tylko kilka gąsienic, większość włożonej im pokrzywy muszę wyjmować.

07/03
Niestety hodowanie pawików w tym roku zakończyło się klęską. Nie przeżył ani jeden. Dwa dni temu z ostatnich dwóch wypełzły pasożyty.
Wczoraj jeszcze jedna gąsienica żerowała, ale dzisiaj i ona siedzi na wieczku gotowa do przepoczwarczenia. Pozostałe rusałki są już poczwarkami, wśród których prawdopodobnie przeważają kratkowce. Ile z nich przeżyje? Nie wiadomo. Dzisiaj jednak pojawił się pozytywny akcent, wyszedł kratkowiec.

07/06
Przedwczoraj pojawiły się dwa kratkowce, dzisiaj kolejne dwa.





07/08
Wczoraj w nocy przyszły na świat kolejne cztery dorosłe kratkowce. Ponieważ przez większość dnia padało, postanowiłam wstrzymać się z wypuszczaniem. Dzisiaj przeraziłam się nie na żarty, gdy zobaczyłam, że jest ich więcej, a trzy leżą na boku. W pierwszej chwili pomyślałam, że umarły z powodu tłoku w małym pojemniku, choć przecież zdarzało mi się mieć ich kilkadziesiąt naraz w terrarium. Okazało się jednak, że wszystko z nimi w porządku. Jeden zwiał mi w pokoju, więc wypuściłam go z balkonu. Pozostałe zabrałam do ogrodu społecznościowego, było ich siedem. Niektóre spieszyły się do odlotu, inne pozwoliły się posadzić na kwiatach.
Zastanawiam się, co zrobić z dwoma poczwarkami, które zostały niestety zrobione na ziemi. Z jednej takiej wyszedł zdeformowany motyl i od razu umarł. Dwa mam jeszcze chyba szanse uratować, przez ich poczwarki prześwitują kolory skrzydeł. Poczwarki te powinny wisieć. Nie wiem jednak, jak przymocować tak malutką poczwarkę, aby stabilnie wisiała, gdy motyl będzie wychodził. 




07/09
Mam kolejne trzy wyhodowane rusałki. Jedna wyszła - całkowicie sprawna! - z leżącej poczwarki, której ostatecznie nie udało się bezpiecznie zawiesić, choć próbowałam na kilka sposobów. Niestety dziś przez większość dnia padało, bałam się wypuścić tak "świeże" motyle. Oby jutro było ładniej, nieprzyjemnie mi patrzeć na nie siedzące w pojemniku.
(w nocy)
Rusałki nie latają, bo w pokoju jest ciemno. Mimo to zobaczyłam, że jedna leży na boku. Dałam im kawałki owoców, postawiłam na nich motyle, a one natychmiast zaczęły wysuwać trąbki.
 

07/11
Wczoraj wypuściłam trzy nocujące rusałki. Wcześniej zdążyły mi jeszcze zafundować akcję poszukiwawczą w pokoju, bo zwiały.
W nocy pojawił się kolejny kratkowiec - drugi spośród tej dwójki, które przepoczwarczyły się na dnie pojemnika zamiast na górze, jak to rusałki powinny. Byłam nieźle zaskoczona, gdy rano zauważyłam pustą poczwarkę. Zostawiłam ją na biurku, żeby w razie kłopotów z wychodzeniem próbować mu pomóc. Po motylu nie było śladu! Chodziłam po pokojach, ale jego nigdzie nie było! Odnalazł się dopiero... na zużytej skarpecie, bynajmniej nie pachnącej kwiatami ani owocami. Dziwne upodobanie jak na motyla, prawda? 
 


 

Rusałka pokrzywnik

08/01
Mam sześć gąsienic znalezionych na pokrzywie, prawdopodobnie rusałki pokrzywnika. Przeszły jedną wylinkę, niestety dzisiaj zaobserwowałam, że dwie z nich, leżąc, wyginały się dookoła własnej osi. Takie zachowanie w czerwcu zapowiadało pasożyty u moich pawików, dlatego te larwy źle rokują. Pasożyt u jednej czy dwóch larw rusałki zwykle oznacza takie same pasożyty u pozostałych z tej samej rośliny.




08/05
Niestety moje przewidywania się sprawdziły i po tym, jak zastałam dwie larwy rusałki wyginające się konwulsyjnie, większość z nich padła. Codziennie zastawałam jedną lub dwie sztywne w ten sam charakterystyczny sposób. Bardzo chciałabym wiedzieć, jak się nazywa to, co je zabija. Wiem póki co tyle, że jeśli jedna larwa spośród rodzeństwa na to umiera, to umrą wszystkie lub prawie wszystkie. I że larwy kupione z hodowli na to nie umierają, tylko te wyklute z jaj na wolności.
Tylko jedna z larw nadal żyje, jest bardzo duża i długa. Staram się nie robić sobie zbyt wielkich nadziei, ale strasznie chciałabym, żeby ta wojowniczka przeżyła. Czy są szanse - nie wiadomo.
 



 

08/08
Jedna jedyna larwa rusałki, która uchowała się, podczas gdy pięcioro jej rodzeństwa umarło, przepoczwarczyła się przedwczoraj.
Larwa długo wisiała w pozycji "do przepoczwarczenia" - od pierwszej w nocy do około trzynastej następnego dnia. Zdążyłam się już zmartwić, że moja radość była przedwczesna. W końcu przyłapałam ją na charakterystycznych ruchach poprzedzających moment kulminacyjny i udało mi się nawet nagrać, jak zaczyna zmieniać się w poczwarkę, począwszy od głowy. Nagranie jest słabej jakości, nie chciałam podnosić pojemnika, żeby gąsienicy nie przeszkodzić. Z tego samego powodu nie wyjęłam starych liści, dopóki nie byłam pewna, że skończyła. Bardzo mi zależało na tej gąsienicy.
Wojowniczka, która uciekła śmierci - za parę dni się przekonamy, czy skutecznie.

08/09
Tak wygląda poczwarka małej wojowniczki.




08/14
Jak w "Harrym Potterze" - oto Ten, Który Przeżył. Albo Ta, Która Przeżyła, bo nie umiem rozpoznawać płci rusałek. Tak czy siak, motyl uciekł śmierci, która zabrała piątkę jego rodzeństwa, i będę nazywać go Harry.
Mam nadzieję, że uda mi się zrobić Harry'emu jakieś zdjęcie z rozłożonymi skrzydłami. Na razie siedzi i się suszy.
(później)
Harry jest tak ruchliwy, że trudno mu zrobić zdjęcie.





Rusałka ceik i rusałka kratkowiec (II pokolenie)

08/31
Dzisiejsze poszukiwania rusałek w lesie zakończyły się sukcesem. Razem ze Szczurem oglądaliśmy pokrzywy, ile wlezie. Znaleźliśmy:
- dwa spore kratkowce,
- siedemnaście małych larw, prawdopodobnie kratkowców,
- jedną dużą larwę, która wygląda na ceika.
Małe larwy siedziały razem na spodzie jednego liścia. Znaleźliśmy je dzięki jednej jedynej, która była po górnej stronie liścia.
Wróciliśmy pogryzieni przez komary i poparzeni przez pokrzywy.





09/03
Duża, biała larwa rusałki, która już w momencie znalezienia była pobudzona, wczoraj cały dzień wisiała na wieczku. Dzisiaj przepoczwarczyła się. Wiem już, że to ceik.
Duże kratkowce chyba też myślą o przepoczwarczeniu. Jeden siedzi na wieczku, a drugiego znalazłam zwiniętego w kłębek na ziemi, jakby spadł. Delikatnie powiesiłam go na gałązce pokrzywy. Chwycił ją.
Pozostałe rusałki wczoraj zrzuciły skórę. Od tego czasu żerują rozproszone, bo wcześniej siedziały zawsze blisko siebie.

09/09
Wróciłam ze szkolenia i zastałam małe larwy w dobrym stanie. Tata dorzucił im pokrzywy, więc znowu zrzuciły skórę i urosły. Widać już, że to kratkowce. Niestety jeden osobnik na etapie poczwarki został niechcący zgnieciony, gdy tata zamykał pojemnik. Żal mi go, ale cieszę się, że reszta dała radę.
Dzisiaj dwie larwy siedzą na górze na materiale, ale na razie nic się nie dzieje.




09/11
Rusałki nadal jedzą. Wczoraj włożyłam im za dużo pokrzywy, więc dziś sporo musiałam wyrzucić. Ale przynajmniej wiem, ile są w stanie zjeść. Dzisiaj też wyposażyłam je obficie, na wypadek, gdybym jutro nie dała rady, bo spodziewam się długiego pobytu w pracy.

09/14
Przedwczoraj wyszedł z poczwarki ceik - drugi w życiu wyhodowany przeze mnie. Biaława gąsienica zmieniła się w pięknego, postrzępionego motyla. Przez dwa dni przetrzymałam ceika w domu, karmiąc go owocami, żeby Szczur miał szansę go poznać. Dzisiaj razem wypuściliśmy motyla. Nie mam lepszego zdjęcia, bo ceik bardzo już chciał odlecieć. W sumie nie dziwię mu się.




Kratkowce już prawie wszystkie przepoczwarczone. Pozostał jeden wiszący w pozycji do przepoczwarczenia. Czekam, aż i on będzie gotowy, żeby posprzątać ostatni posiłek larw i odchody.

09/16
Wszystkie kratkowce przepoczwarczyły się. Posprzątałam resztki liści i ostatnie odchody, teraz pozostaje czekać do wiosny. Jedna poczwarka leżała na dnie pojemnika, ale myślę, że i temu motylowi może się udać, jak wiosną.
   

sobota, 23 listopada 2019

[90] Szaleństwo


Nieco ponad cztery lata temu, w piątek 6 listopada, wybrałam się w podróż pociągiem do stolicy. Z tej podróży nic nie pamiętam. Najwyraźniej byłam tak przejęta tym, co zamierzałam zrobić, że nie kodowałam teraźniejszości.



Kilka dni po powrocie napisałam w swoim ówczesnym internetowym pamiętniku:

Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się czuć aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą pierwszy raz widzę w realu, na cudzym terenie i w momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się nie dogaduję. Przez cały dzień.

Po drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.

Jeśli dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy Szczur w tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale Szczur nie przygotowywał dla mnie posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.

Czy naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć, że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują? Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.

Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.

Po powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi, że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.

Amon, mój internetowy przyjaciel z lat gimnazjalnych, napisał kiedyś, gdy depresja dawała mu się szczególnie mocno we znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów. Tu i teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie. Muszę jednak to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.



A co się wydarzyło pomiędzy?

Zrobiłam jedną z najbardziej szalonych i nieodpowiedzialnych rzeczy w moim życiu. Taką, którą zapewne odradzałabym komuś innemu, gdyby zwierzył mi się ze swoich planów. Spędziłam prawie dwa dni u człowieka poznanego wiosną przez Internet, który zaprosił mnie na urbex, w tajemnicy przed wszystkimi. W dodatku nakłamałam, aż z uszu mi dymiło, choć nie kłamię prawie nigdy. Rodzicom i chłopakowi powiedziałam, że jadę do koleżanki. Przyjaciołom - choć mam w zwyczaju zawsze informować jedno z nich, gdy pierwszy raz spotykam się z kimś w realu - nie powiedziałam nic. Chciałam przynajmniej raz mieć spokój od tego, co myślą inni.

Z internetowym znajomym, do którego pojechałam, łączyły mnie relacje czysto koleżeńskie. Jego niedawno rzuciła dziewczyna, ja byłam w kilkuletnim związku, który coraz bardziej się sypał, ale wciąż jeszcze miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Zaproszenie przyjęłam głównie dlatego, że rozpaczliwie chciałam choć na chwilę zapomnieć o codzienności. W żadnej sferze mi się nie układało - miałam problemy zdrowotne, ze związkiem nie było dobrze, w mojej pierwszej poważniejszej pracy spotkałam się z mobbingiem i nie potrafiłam się odnaleźć. Psychicznie byłam w rozsypce. Znajomy często ze mną rozmawiał i czułam, że jest między nami jakaś nić wzajemnego zrozumienia, chociaż dzielą nas kilometry.

Pamiętam, jak siedziałam w jego długim czarnym samochodzie, spięta i zmęczona podróżą. Rozmawiałam z trudem, sens każdego zdania docierał do mnie tylko na chwilę. O czym rozmawialiśmy, już nie pamiętam. Wiem, że zastanowiłam się, zerkając w lewo, czy on mógłby mi się podobać jako partner. Doszłam do wniosku, że nie, bo nie jest zupełnie w moim typie i wygląda na dużo starszego. Nigdy nie pociągali mnie faceci z brodą lub wąsami, kojarzyli mi się z tatą.

To, co się stało później, nie przypominało żadnej znanej mi historii. Nie, nie poszliśmy do łóżka ani nic w tym stylu. Większość weekendu zleciała nam na rozmawianiu. W sobotę pojechaliśmy szukać opuszczonego domu pod lasem, przedarliśmy się przez dzikie chaszcze i zrobiliśmy amatorską sesję zdjęciową. Nie pamiętam, co jedliśmy, zupełnie jakbyśmy się najedli rozmowami. Z godziny na godzinę czułam się coraz bardziej swobodnie, jakbym znała go od zawsze. Pomimo bycia w obcym miejscu niczego się nie bałam, co było niezwykłe, jeśli brać pod uwagę, jaki to był okres w moim życiu. Trochę też wydawało mi się, że śnię.

Wróciłam do domu jakaś inna, silniejsza psychicznie. Z poczuciem, że jest ktoś, kto mnie rozumie. I ze świadomością, że podobne historie czasem kończą się w kronikach kryminalnych - dlatego nadal nie powiedziałam nikomu prawdy.

Parę miesięcy później już byliśmy razem.

Jeśli ktoś będzie Wam próbował wmówić, że zawsze i wszędzie należy kierować się rozumem - nie słuchajcie.




niedziela, 3 listopada 2019

[89] 10 powodów, dla których lubię jesień


W moim prywatnym rankingu pór roku jesień zajmuje ostatnią pozycję. Mimo to, a może właśnie dlatego, postanowiłam zastanowić się, co w niej lubię. I takich rzeczy naliczyłam dziesięć.


1. Opowieści z dreszczykiem
Jesień to najlepszy czas do słuchania, czytania i oglądania historii z dreszczykiem. W długie, ciemne wieczory, zwłaszcza listopadowe, takie historie smakują zupełnie inaczej niż przez resztę roku. Bardzo chętnie sięgam wtedy po zbiory mitów i podań z różnych kultur, powieści detektywistyczne, anime o yokai, a czasem nawet przerażające historie oparte na faktach. 
Nie zdecydowałam jeszcze, które anime chcę obejrzeć tej jesieni, za to mam kilka przygotowanych lektur, w tym "Mitologię słowiańską" i "Mitologię nordycką".

2. Spacery po lasach pełnych grzybów
Nie znam się na grzybach, rozpoznaję tylko kilka gatunków, więc raczej ich nie zbieram. Nie przeszkadza mi to jednak polować na nie z aparatem. Moim zdaniem, najbardziej fotogeniczne są kanie i muchomory czerwone.

3. Polne i leśne krajobrazy
W ponure, deszczowe dni, gdy nie czuję się najlepiej, nie potrafię się jesienią zachwycać. Na szczęście nie wszystkie takie są. Kiedy tylko wychodzi słońce, w drodze do pracy podziwiam piękne krajobrazy - mgły unoszące się nad polami, kolorowe lasy. W tym roku wrzesień i październik były pod tym względem bardzo łaskawe.

4. Rozświetlone cmentarze
Od dziecka lubię je odwiedzać. Nie interesuję się nimi aż tak bardzo jak nasza kumpela Katja, dla której chyba każda podróż jest okazją do zwiedzenia jakiegoś ciekawego cmentarza, ale mnie też spacer pomiędzy grobami nie nastraja negatywnie. Przeciwnie, lubię myśleć o przeszłości, zastanawiać się, kim byli i jak żyli pochowani w danym miejscu ludzie. Najbardziej podobają mi się stare, żydowskie cmentarze oraz te pełne drzew. Jesienią łatwiej namówić bliskich na taki spacer, a w okolicach Zaduszek cmentarze wyglądają pięknie, szczególnie po zmroku.

5. Kasztany
Kto nie lubi kasztanów? Są po prostu kawaii. Ja, gdy tylko zaczynają spadać, napełniam sobie nimi kieszenie, robiąc miejscowym dzieciakom konkurencję.

6. Dynie
Gdybym miała wybrać jeden smak, który kojarzy mi się z jesienią, wahałabym się pomiędzy grzybami a dynią.
Na dłuuugo zanim dowiedziałam się o istnieniu Halloween, moja mama nastraszyła tatę wracającego późnym wieczorem z delegacji lampionem z dyni. Do dziś nie wiem, czy tata przestraszył się naprawdę, czy tylko udawał, żeby sprawić radochę dziecku.
Mama opowiadała mi, że gdy była dzieckiem, w jej rodzinnym domu robiono takie lampiony każdej jesieni, bez przypisywania im jakiejkolwiek symboliki. Ot, dynie się uprawiało i jadło, to czemu by przy okazji nie pobawić się z dziećmi. Gdy poszłam do szkoły, mamę zdziwiła walka z tym "pogańskim obyczajem" w wykonaniu miejscowej katechetki.
W lampionach z dyni najbardziej lubię nie groźne miny czy inne wydrążone wzory, tylko ich zapach. Mmm... jest po prostu boski!

7. Pocztówki
Kiedy zbliża się Halloween, na forach dla kolekcjonerów pocztówek zaczyna roić się od pocztówek na wymianę przedstawiających duchy i potwory z lokalnych legend, czarownice, lampiony z dyń i czarne koty. Pocztówki z tymi motywami lubię przez cały rok, ale właśnie w październiku najłatwiej je zdobyć. Zdarzają się nawet kartki z fotografiami z obchodów Dnia Zmarłych w Meksyku.

8. Kolorowe liście
Można z nich wykonać wiele pomysłowych dekoracji i prac plastycznych. No i przyjemnie chrupią pod nogami.

9. Andrzejki
Choć o istnieniu Halloween dowiedziałam się późno, bo w czwartej klasie podstawówki z podręcznika do angielskiego, andrzejki znałam od dziecka. W andrzejkowy wieczór mama i babcia zwykle bawiły się ze mną we wróżby, na czele z laniem wosku. Uwielbiałam zgadywać przy świetle świec, co przedstawiają cienie woskowych figur. Zabawa była przednia, mimo że nikt w moim domu nie traktował tego całkiem serio... może oprócz kilkuletniej mnie.
Jako dziecko postrzegałam andrzejki jako jeden z ulubionych dni w roku, nawet wtedy, gdy już niespecjalnie wierzyłam we wróżby. Kręciły mnie i atmosfera, i fakt, że z różnych źródeł dowiadywałam się o coraz to nowych wróżbach, jakie dawniej w andrzejki uskuteczniano. Z czasem zaczęłam sama szukać informacji i założyłam plik tekstowy, w którym opisywałam wszystkie poznane wróżby.

10. Atki
Jesień to zdecydowanie nie jest pora roku, która kojarzy się z motylami - większość owadów już w październiku znika z naszego pola widzenia. Od trzech lat udaje mi się jednak wydłużać sezon na motyle, zamawiając larwy Attacus atlas, a ponieważ coraz lepiej je rozumiem, w tym roku kupiłam ich wyjątkowo dużo. Ale o nich opowiem innym razem. ;-)





wtorek, 29 października 2019

[88] Podsumowanie lata


1. Tegoroczne wakacje spędziłam wszędzie po trochu: w mieście, na wsi, w górach i nad morzem. Jeśli dobrze obliczyłam, walizki pakowałam aż siedem razy.

2. Szczur i ja dobrze się dogadywaliśmy. Za największe osiągnięcie uważam fakt, że przez tydzień spaliśmy we wspólnym (w dodatku maleńkim!) pokoju, jak trzy lata temu w Wałbrzychu, ale tym razem nie zepsuło to nam wyjazdu. Oboje staraliśmy się, jak mogliśmy, żeby utrzymać jako taki kompromis temperaturowy. Czasem było mi za zimno, a Szczurowi za ciepło, ale nie pozabijaliśmy się.

3. Miałam okazję zobaczyć Szczura w nowych rolach, między innymi jako kajakarza czy ogrodnika. Najbardziej zdziwiło mnie, że Szczur, który bynajmniej nie jest miłośnikiem prac gospodarskich, podczas suszy bardzo przejął się losem roślin w ogrodzie społecznościowym i kilka razy przyniósł wodę dla nich.

4. Rozmawialiśmy nawet o... ślubie. Spokojnie, do Urzędu Stanu Cywilnego na razie nam się nie spieszy. Pomimo tego podczas jednego ze spacerów po lesie zebrało nam się na rozmowę o tym, jak sobie ten dzień wyobrażamy, a jak za Chiny nie powinien on wyglądać.

5. Nie licząc moich przewlekłych przypadłości, przez całe wakacje byłam zdrowa. Jak ryba. Nie zaliczyłam żadnej infekcji, kontuzji ani nawet kleszcza. I to jest jeden z faktów, za które kocham tegoroczne lato najbardziej.

6. Przez mój dom przewinęło się pięć gatunków motyli dziennych (paź królowej, rusałki: pawik, kratkowiec, pokrzywnik i ceik), dziewięć gatunków ciem (znamionówka starka, brudnica nieparka, narożnica zbrojówka, wieczernica szczawiówka, niedźwiedziówka nożówka, sadzanka rumienica, garbatka zygzakówka, włochacz kolczatek, Orthosia miniosa) i kilka larw niezidentyfikowanych gatunków. Cztery gatunki szczęśliwie przezimowały w postaci jaj lub poczwarek, resztę znalazłam lub kupiłam. W tym roku nie miałam szczęścia do rusałek, większość znalezionych larw była spasożytowana. Podobny los spotkał garbatkę i niektóre niezidentyfikowane larwy, jednak ogółem ćmy miały więcej szczęścia. Zimować będą trzy gatunki ciem oraz kratkowce.

7. Pierwszy raz wyhodowałam pazie królowej! Ten fakt zasługuje na osobny punkt.

8. Drugi raz wybrałam się ze Szczurem w Tatry, a tam okazało się, że chodzenie górskimi szlakami idzie mi lepiej niż rok wcześniej. Zaliczyliśmy razem sześć szlaków, z czego trzy były dla mnie całkiem nowe, a trzy znałam od zeszłego roku. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, do niektórych miejsc nie udało mi się dojść, ale najważniejsze, że bardzo lubię te górskie wędrówki. Wspominam je później przez cały rok.

9. Szczur kupił mi książeczkę PTTK do zbierania stempli z tatrzańskich szlaków. Zawsze myślałam, że odznaka turystyczna to coś wyłącznie dla takich osób jak mój kolega z podstawówki, który śmigał ze swoim ojcem na szczyty. Dopiero Szczur uświadomił mi, że chodzenie po dolinach również się liczy i że w ten sposób uzbierałam już nieco punktów.

10. Pierwszy raz od dwudziestu lat pojechałam nad Bałtyk. I choć przed wyjazdem trochę się obawiałam, że morze nie będzie już miało dla mnie takiego uroku jak w dzieciństwie, nie miałam racji. Nie rozczarowałam się, a wręcz przeciwnie: niektórych chwil nigdy nie zapomnę. Tęsknię zwłaszcza za chodzeniem boso brzegiem morza i zbieraniem muszelek, podczas gdy fale obmywały moje nogi. Niewiele wrażeń sensorycznych może się z tym równać.




11. Zwiedziłam dwie latarnie morskie: Rozewie i Stilo. Może to zabawne, ale było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. W dzieciństwie tylko raz miałam okazję zwiedzić z rodzicami latarnię morską, a ponieważ bałam się wchodzenia tak wysoko po krętych schodach, zostałam na zewnątrz. Chciałabym zdobyć odznakę turystyczną miłośnika latarń morskich BLIZA, jednak nie będzie to łatwe. Z naszej ulubionej nadmorskiej miejscówki najbliżej jest do Gdańska i na Hel, ale na razie odpuściliśmy sobie wycieczki tam.

12. Razem ze Szczurem, moim przyjacielem ze studiów i jego żoną wybrałam się do Śląskiego Ogrodu Zoologicznego.


W zoo okazało się, że "góralki" to nie tylko moje ulubione wafelki, ale też sympatyczne egzotyczne zwierzątka.


13. Zwiedziłam dwa kolejne muzea w Warszawie: Muzeum Świat Iluzji i Muzeum Geologiczne.

14. Zwiedziłam jedno miejsce z mojej Listy Wstydu: Zamek Królewski. (Lista Wstydu to lista ważnych polskich zabytków, których do tej pory nie zwiedziłam, w niektórych przypadkach nawet pomimo regularnego bywania w danym mieście).

15. Do listy zwiedzonych zamków mogę dopisać dwa nowe: Zamek Królewski w Warszawie i zamek w Krokowej w województwie pomorskim.

16. W Niedzicy zobaczyłam od środka, jak działa elektrownia wodna.

17. Byłam w motylarni we Władysławowie, a tam pierwszy raz widziałam na żywo motyla-liść, Kallima inachus. Mogłam nawet przez chwilę go potrzymać razem z owocem, na którym siedział.

18. Obejrzałam pokaz karmienia kotików południowoamerykańskich w fokarium należącym do Sea Parku w Sarbsku.

19. Na Śląsku zaprosiłam Szczura do najładniejszego parku w okolicy oraz (dwa razy) do ogrodu botanicznego.

20. Pojechałam do parku rozrywki Legendia i dzięki temu doświadczeniu przekonałam się, że to nie moje klimaty. Już na sam widok większości atrakcji czułam dyskomfort. Owszem, potrzebuję stymulacji przedsionkowej, ale nie w aż takim tempie i natężeniu.

21. Choć bardzo rzadko zwiedzam kościoły, w Zakopanem zajrzałam do sanktuarium na Olczy, które przykuło moją uwagę za sprawą nietypowego kształtu. Podobno budynek został zaprojektowany tak, aby przypominał dłonie złożone do modlitwy. Kupiłam tam małą niespodziankę dla mamy.

22. Jak co roku, sporo gotowałam w Norze, bazując głównie na tym, co jest mi najłatwiej przyrządzić. Pierwszy raz udały mi się w Norze naleśniki i placki jogurtowe z owocami.

23. Widziałam mniej dzikich zwierząt niż w poprzednich latach. Nie zaobserowałam żadnej sarny czy zająca, za to spotkałam lisy (dwa razy), zaskrońce, bażanty, bociany, kreta, dużo ropuch i żab, kolorowe pająki, no i oczywiście mnóstwo owadów.





24. Aż cztery razy chodziłam ze Szczurem po Kampinosie. Najlepiej pamiętam ostatni spacer tego lata, na który zaprosiliśmy Joasię i Mistrza. W drodze powrotnej pomyliliśmy ścieżki i musieliśmy kawałek się cofnąć, żeby znaleźć właściwą. Nie martwiłam się, mimo że zrobiło się ciemno, bo Mistrz dosłownie zaraził mnie swoim spokojem i czułam się uważna jak nigdy. Kampinos nocą był przepiękny. Kiedy już wyjeżdżaliśmy z puszczy, natknęliśmy się na lisa.

25. Chodziłam też sporo po innych lasach, zwłaszcza w okolicy mojego domu i domu rodziców Szczura.





26. Zostałam miłośniczką pływania kajakiem, mimo że w te wakacje odważyłam się na to pierwszy raz, a wsiadania i wysiadania nadal trochę się obawiam. W przyszłym roku chciałabym robić to częściej.

27. Przepłynęłam się też rowerem wodnym, niestety tylko raz. Wypożyczanie rowerków przez większość wakacji było wstrzymane z powodu niskiego poziomu wody w fosie. Udało się dopiero ostatniego dnia przed moim powrotem do domu.

28. Choć sama się nie wspinam, kibicowałam Szczurowi w parku linowym. Przy okazji poznałam kolejnego kolegę Szczura i jego narzeczoną.

29. Spotkałam się z przyjaciółką Lawendą w kociej kawiarni. To już prawie tradycja! Od naszej ostatniej wizyty w Miau sporo się zmieniło: kocięta stały się niezbyt przytulaśnymi dorosłymi kotami, pojawiły się nowe futrzaki... Tylko moja ulubienica Cari, ogromna szylkretowa kotka rasy maine coon, zawsze z tą samą dumną miną obserwuje otoczenie.

30. Pojechałam ze Szczurem w odwiedziny do jego rodziców.

31. Parę razy spotkałam się z rodzinką kuzyna. Bardzo lubię te leniwe letnie popołudnia, gdy ta część rodziny przyjeżdża w odwiedziny do mnie i moich rodziców. Za każdym razem rozkładamy się na leżakach na dworze, jemy pyszności (najczęściej lody), zabawiamy najmłodszych i gadamy do późna.

32. Odwiedziłam grób mojej babci od strony mamy, która mnie w dużej mierze wychowała i była najbliższą mi osobą w dzieciństwie. Rzadko tam bywam, ale raz na jakiś czas lubię przykucnąć przed grobem i w myślach zdać babci sprawozdanie z ostatnich wydarzeń. Tym razem przedstawiłam jej Szczura.

33. Szczura odwiedził kolega, który pracuje jako oficer na statkach. Jego wizyty już mnie nie stresują i chętnie posłuchałam nowych opowieści marynarskiej treści.

34. Mało czytałam, jak zwykle w wakacje. Jestem jednak zadowolona, że udało mi się przed końcem urlopu skończyć bardzo angażującą biografię cesarzowej Elżbiety (Sisi), którą czytałam w języku angielskim.

35. Wybuliłam kilkaset złotych w sklepie sportowym, co nigdy przedtem mi się nie zdarzyło, ale nie żałuję. Nareszcie mam porządne buty do chodzenia po górach. Kupiłam też pomarańczową bluzę, która jest nie tylko bardzo ciepła, ale i tak przyjemna w dotyku, że nadal nie mogę w to uwierzyć.

36. Obejrzałam zaległe odcinki "Big Brothera". Może to trochę obciach, ale pierwszą od wielu lat edycję tego reality show oglądałam z zaciekawieniem. Cóż, w dzieciństwie też miałam do niego słabość...

37. Przeszliśmy ze Szczurem "Wrota Baldura". Ponieważ widujemy się tylko w weekendy, i to nie wszystkie, gra zajęła nam kilka miesięcy - od ferii zimowych do wakacji. Moim ulubionym bohaterem "Wrót..." został Kagain, bezpośredni krasnolud o jasno sprecyzowanych priorytetach.

38. Zaczęliśmy nową grę komputerową, "Najdłuższą Podróż". Przygody April Ryan w równoległych światach wywarły na mnie dość silne wrażenie, kiedy byłam jeszcze dzieciakiem, dlatego postanowiłam zapoznać z nimi Szczura.

39. Kupiłam aż trzy nowe gry planszowe: "Koszmarium", "Potwory do szafy" i "Niedźwiedzie kontra bobasy". Dotarły do mnie również zamówione kilka miesięcy wcześniej "Liski: Ojojanie". Szczur z kolei kupił o wiele bardziej skomplikowany "Descent".

40. Wysłałam kilkanaście pocztówek - kilka w ramach Postcrossingu i Postcardunited, a większość do rodziny i przyjaciół. Moja kolekcja także wzbogaciła się o nowe kartki. Najbardziej ucieszyłam się z pocztówek z Papui-Nowej Gwinei i Namibii.

41. Gdy tylko mogłam, nie rozstawałam się z aparatem. W tym roku szczególnie zainteresowało mnie fotografowanie z bliska pni drzew, takich "portretów drzew" zrobiłam kilkanaście.

42. Przygotowałam do użytku urządzenie do komunikacji alternatywnej dla osoby z mojej rodziny.

43. Zdobyłam brzozowy pieniek na drapak dla Bestii.

44. Odkryłam perfekcyjny kosmetyk do suchych stóp: odżywczy krem-kompres AA Help. Może się to wydawać błahe, ale od dawna walczyłam z ekstremalnie suchą skórą na stopach i nic nie pomagało. Ten jeden jedyny kosmetyk zadziałał tak genialnie, że do dziś jestem w szoku. Dzielę się tym odkryciem, bo a nuż kiedyś komuś się przyda.

45. Zrobiłam generalne porządki w swoim pokoju. To już taka moja mała tradycja, że ledwo zaczyna się kalendarzowe lato, zabieram się za przetrząsanie półek i szuflad. Właśnie o tej porze roku mam najwięcej energii, a poza tym lubię wracać z wakacji do posprzątanego pokoju. Nie zdążyłam uporządkować jedynie kąta za szafą i pudeł z przyborami plastycznymi.

46. Zrobiłam też coś, o czym myślałam od dawna, ale zawsze brakowało mi na to czasu: wykupiłam sporo gigabajtów w chmurze i wgrałam tam prawie wszystkie ważne dla mnie pliki. Zdjęcia, materiały ze studiów i z pracy, posty z blogów, drzewo genealogiczne, moje stare opowiadania... Dzięki temu poczułam się nieco spokojniejsza o swoje skarby. Oczywiście to nie jedyna kopia zapasowa.

47. Podjęłam trzecią próbę opanowania swojej garderoby. Ponieważ pierwszą szafę materiałową zniszczyła Bestia, a druga się rozjechała, kupiłam składane regały sprzedawane z myślą o przechowywaniu narzędzi. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka i takie regały wytrzymają ciężar tekturowych pudeł z ubraniami.

48. Tym razem moja natura wzięła górę nad rozumem i przywiozłam dużo pamiątek z wakacji, szczególnie znad morza. Muszle znalezione i kupione, kamyki, piasek, bursztynowe mydło i nalewkę, dwa nowe wisiorki, plakat z latarnią Rozewie, magnesy, filcową torbę, pocztówki...


Na zamku w Krokowej można nabyć lampy z bursztynami. Ślimaka oczywiście nie kupiłam, bo to nie na moją kieszeń...


49. Niektóre skarby znad morza wykorzystałam do zrobienia klimatycznej ozdoby do pokoju. Mają przypominać mi, że morze gdzieś tam jest i że kiedyś znowu je zobaczę.

50. Szczurze, Ty wiesz :-)

sobota, 26 października 2019

[87] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe


1.08
Wpadła w odwiedziny kolejna miła ćma: błyszczka jarzynówka. To jeden z najczęstszych moich gości spośród ciem. Hodowałam kiedyś błyszczkę, dlatego poznaję ją od razu - łatwo ją poznać po charakterystycznych białych "symbolach" na skrzydłach. Na tę tutaj Bestia miała chrapkę, więc szybko ją wypuściłam.




2.08
Dotarła moja biografia Sisi! Jest świetna, szczegółowa. Mam ogromniastą radochę z tej książki i tylko trochę mniejszą z faktu, że w Polsce jest nie do zdobycia za mniej niż sto pięćdziesiąt złotych, a ja zaoszczędziłam połowę tej sumy dzięki czytaniu po angielsku.

Przeczytałam dziś artykuł o alertach RCB. Dostaję tych alertów bardzo dużo, przykładowo tylko od 21 maja dostałam ich sześć. Na ogół są kompletnie nietrafione. Zwłaszcza w Tatrach alertów o burzach było kilka, ale akurat najbardziej burzowego dnia alertu nie było. Na Śląsku jest kiepsko, zimą jeden alert trafnie zapowiedział burzę z silnym wiatrem i dużymi opadami śniegu. W maju dostałam informację o fali wezbraniowej na Wiśle, choć mieszkam bardzo daleko od Wisły.
Alerty nie wpływają na moje plany, i tak zawsze mam przy sobie więcej ciuchów niż inni i noszę w plecaku pelerynę.

3.08
Po trzech dniach rozłąki Szczur ponownie do mnie przyjechał, żeby spędzić razem dalszą część wakacji. Wyciągnęłam go do lasu, oczywiście w celu szukania larw motyli. Znaleźliśmy jedną dorodną gąsienicę na wierzbie, rusałek niestety nie. Spotkaliśmy za to całkiem sporo innych stworzeń.
W drodze do lasu samochód Szczura wypłoszył spośród zbóż dwa bażanty: samca, który przebiegł przez ścieżkę, i samicę, która przeleciała nad nami. Mam nadzieję, że nie przerwaliśmy im intymnego spotkania, bo takie przerywanie to rzecz paskudna (specjalne pozdrowienia dla kumpli).
Za szlabanem zauważyłam śliczną zielonkawą ćmę, prawdopodobnie z miernikowcowatych, którą trzeba zidentyfikować. Odpoczywała wśród pokrzyw. Głębiej w lesie musieliśmy bardzo uważać i patrzeć pod nogi, bo po ziemi skakało mnóstwo maleńkich (około centymetra) ropuszek, chyba niedawno przeobrażonych. Uroczo wyglądały, jakby dopiero co straciły ogonki. Widzieliśmy też dwa gatunki ważek, żuka gnojowego i kopulujące żuki. Mniej przyjemne były spotkania z gzami i wpleszczami, jeden zuchwały delikwent nawet zabrał się z nami autostopem do domu!
W drodze powrotnej pobłądziliśmy nieco. Szczur próbował nas wyprowadzić z lasu na skróty, ale zamiast w spodziewanym miejscu wylądowaliśmy pod amboną myśliwską. W pobliżu śmierdziało padliną i walały się kości z czyjegoś niedawnego posiłku. Ostatecznie wróciliśmy grzecznie tą samą drogą, którą przyszliśmy. Las po dziewiętnastej wyglądał już inaczej, był cichszy i sprawiał wrażenie bardziej tajemniczego. Tylko jakiś nieduży ptak nawoływał głośno "cz-cz-cz", jakby chciał ostrzec wszystkich naokoło przed intruzami w lesie.







8.08
(przed drugą w nocy)
Około północy przyszła burza. Grzmieć już dawno przestało, ale pada aż do teraz. Cudowne uczucie, siedzieć w dużym pokoju w Norze i czytać biografię Sisi, słuchając deszczu przy otwartym balkonie. Pachnie letnim deszczem tak cudnie, że chciałabym tym zapachem obdzielić cały świat.

9.08
Ten tydzień zaczął się pod znakiem obowiązków - zgodnie z obietnicą, Szczur pomógł mi zagospodarować nowe regały. Wcielił się w pracownika fizycznego. Książek do przeniesienia było tyle, że mnie samej zajęłoby to z tydzień, a tymczasem z pomocą gryzonia udało się to wszystko zrobić w jeden dzień. Kupiliśmy też nowe regały do skręcenia, ponieważ moja druga szafa materiałowa niebezpiecznie się rozjechała. Po tak udanym dniu wróciliśmy do Nory, gdzie zrobiliśmy duże zakupy i odwiedziliśmy rodziców Szczura. Przyznam szczerze, że bałam się tej wizyty, a konkretnie trudnych pytań, które mogłyby paść, ale koniec końców nic takiego się nie zdarzyło. Wizyta przebiegła w pełni spokojnie i luzacko, rozmawialiśmy głównie o wakacjach.
W kolejnych dniach wróciła moja ukochana letnia rutyna Nory: spanie do późna, czytanie do późna, robienie sobie na obiad tylko Tego, Co Rosomaki Lubią, spacery po forcie, leżenie w hamaku, oglądanie filmów Davida Attenborough i tak dalej. Przez kilka dni bardzo mi dokuczała prawa ręka, we wtorek osiągnęła apogeum (całe śródręcze sztywne), ale zaskakująco szybko uspokoiła się, być może po dawce leku. Do szczęścia brakuje mi jeszcze placków z owocami albo naleśników.
Mieliśmy kolejną zabawną przygodę w supermarkecie. Tym razem, choć obeszliśmy wszystkie zamrażarki, nie udało nam się znaleźć ryb ani paluszków rybnych. Była tylko jedna zamrażarka podpisana "RYBY", a w niej... frytki wszelkich możliwych kształtów. Zaczynałam już czuć niepokój, bo jedzenie ryby należy do mojej tygodniowej rutyny. Szczur namówił mnie, aby zapytać pracownika sklepu, młodego chłopaka wyglądającego na Azjatę, który niedaleko układał towar na półkach. Na szczęście dogadaliśmy się, bo bez pomocy tego miłego chłopaka nie znaleźlibyśmy ryb. Jak się okazało, filety i paluszki rybne znajdowały się w zamrażarce podpisanej "PIZZE". A ponieważ ja i Szczur traktujemy napisy dosłownie, nie przyszłoby nam do głowy tam ich szukać. Wiedziałam, że niektórzy klasyfikują ślimaki jako ryby, ale że ryby bywają klasyfikowane jako pizze - nie. Pomimo że pizza to jedno z moich ulubionych dań! 





Wczoraj odwiedził nas kumpel Szczura, który pracuje jako oficer na kontenerowcach. Łączy ich między innymi pasja do Warhammera - w wolnych chwilach na statku kumpel maluje figurki do swojej armii, a gdy wraca na parę miesięcy do domu, rozgrywa bitwy ze Szczurem. Jeszcze rok czy dwa lata temu stresowała mnie wizyta tego kolegi, zwłaszcza że należy on do głośnych i ekspresyjnych osób, a teraz bardzo go lubię. Gdy panowie skończyli grę, dołączyłam do nich i wypytałam kolegę o wszystko, co mnie interesowało na temat jego pracy i życia na statku. Takich opowieści wilka morskiego można słuchać bez końca. Nie zdziwiło mnie, że wizyta jak zwykle przeciągnęła się do dwudziestej trzeciej
.

10.08
Po trzech latach regularnego bywania w Warszawie nareszcie pooglądałam Zamek Królewski od wewnątrz!
Takich "miejsc wstydu" (tzn. ważnych miejsc, których jeszcze nie zwiedzałam) mam w stolicy kilka, podobnie jak w Krakowie. Zazwyczaj są to te, co do których mam obawy przed dużą liczbą ludzi.
Nie inaczej było z Zamkiem Królewskim. Zawsze odkładałam go na "kiedy indziej", bo byłam przekonana, że jest oblegany przez tłumy turystów jak Zamek Królewski na Wawelu. Z tego samego powodu kupiłam bilety przez Internet, spodziewając się, że spontaniczny wypad w godzinach innych niż poranne może się nie udać. Nic bardziej mylnego. W piątkowy wieczór, w samym środku wakacji, ludzi nie było prawie wcale! A zwiedzanie było tak komfortowe dla autystów, jak to tylko możliwe - fajne audioprzewodniki, ani za zimno, ani za gorąco, brak hałasów.
Wrażenia w pigułce:
- Na pierwszy rzut oka pomyliłam Chronosa z Syzyfem.
- Łóżko Stanisław August Poniatowski miał niezwykle małe jak na dorosłego mężczyznę. Spał w pozycji półleżącej, gdyż było to modne. Nie wyobrażam sobie takiej niewygody!
- Moim ulubionym miejscem została sala, w której odbywały się słynne obiady czwartkowe. Dowiedziałam się, że król był umówiony z zegarmistrzem tak, iż o osiemnastej przynoszono mu kopertę z pustą kartką w środku. Stanowiło to dla króla sygnał, by kończyć spotkanie.
- Byliśmy w sali, w której uchwalono Konstytucję 3 maja.
- Moją ulubioną opowieścią z zamku jest historia haftowanych orłów z zaplecka tronu, które po wojnie udało się wiernie odtworzyć, bo jeden odnalazł się niespodziewanie w Stanach Zjednoczonych.
- W zamkowej kaplicy znajdują się insygnia ostatniego króla Polski oraz urna z sercem Tadeusza Kościuszki.
- Wyszczerzone lwy podbiły moje serce.
 








11.08
Od wczoraj mam jakieś problemy z ogarnianiem rutynowych czynności, być może z powodu typowego dla mnie lęku przed zbliżającą się podróżą. W tym czasie zdążyłam:
- zapomnieć pocztówek do wysłania, gdy jechaliśmy do centrum handlowego,
- zapomnieć empetrójki do słuchania w samochodzie,
- źle domknąć pralkę, co spowodowało potop, a później długie wycieranie piany i wieloletniego syfu za pralką,
- pojechać do lasu z rozładowaną baterią w aparacie,
- dodać dwa razy tego samego posta na forum,
- przygotować warzywa do gotowania, nie włączyć palnika i zdziwić się, że się nie gotują...
Borze liściasty, co ja robię ze swoim życiem? I jak się wybrać w podróż, aby nie wysadzić niechcący chałupy
.

16.08
Z serii "Dialogi szczurzo-rosomacze":
W drodze do Władysławowa ostro pada.
Szczur: Widać koniec chmury.
Ja: Oby sobie poszła.
Szczur: Przypomina mi się taka piosenka: "Jest słońce za chmurą, lecz nie wiem, za którą". I jak z kumplami graliśmy dużo w "Zew Ctulhu", to śpiewaliśmy: "Jest Ctulhu za chmurą, lecz nie wiem, za którą".

18.08

Wróciliśmy znad morza. Jest 3:50, a ja dopiero kładę się spać.

22.08
Fejsbuk ostatnio poleca mi dziwne rzeczy - nie wiem, dlaczego, bo ja przecież grzeczna jestem. Najpierw byłam zasypywana reklamami kubeczków menstruacyjnych, a obecnie często widzę reklamę doniczki w kształcie rozchylonych kobiecych ust.

25.08
Z serii "Dialogi rodzinne":

Rozwiązuję łamigłówki i koloruję obrazki w kolorowance z trzyletnim synkiem kuzyna. Chłopiec łatwo się zniechęca, ponieważ ma świadomość, że zostawia dużo białego i wyjeżdża za linie, a dorośli nie. Wolałby, żebym to ja wszystko kolorowała, bo "on jeszcze nie umie". Ja go namawiam, żeby próbował razem ze mną. Kolorujemy na zmianę albo dzielimy się elementami. Młody kombinuje, jak tylko może.
Ja: Zobacz, róża! Pokolorujesz różę na czerwono?
Młody: Ale są też białe róże. Ta róża jest biała.
Białej róży nie trzeba kolorować...


27.08
Od powrotu znad morza prawie nic nie pisałam... po części dlatego, że przygotowuję kilka postów na bloga, ale główny powód jest taki, że koniec wakacji się nieubłaganie zbliża, a to dla mnie zawsze trudny moment. Jeden z trudniejszych w roku. Zmiana mojej letniej rutyny, luzackiej i prawie niezależnej od innych ludzi, na codzienną, pełną kontaktów z ludźmi, napięć, a przede wszystkim ciągłych zmian... no, boli. To zawsze boli. A smęcić nie chcę. Dlatego mniej piszę i rzadziej inicjuję rozmowy.
W zeszłym tygodniu zdarzały się jeszcze stuprocentowo superfajne dni. Jak wtorek, gdy razem ze Szczurem, Asią i Mistrzem pojechaliśmy do Kampinosu i spędziliśmy tam ładnych parę godzin, a raz nawet pomyliliśmy drogę po ciemku. Wracając z Kampinosu, znowu napotkaliśmy lisa! Albo piątek, gdy tuż przed wyjazdem z Nory zdecydowaliśmy się ze Szczurem na "przepływkę" rowerem wodnym i Szczur stwierdził, że prowadzenie go jest znacznie trudniejsze niż się spodziewał. W weekend pojechaliśmy do lasu, zjedliśmy pizzę i pozbieraliśmy trochę śmieci, przyjechał też kuzyn z rodzinką.
W tym tygodniu jest mi już znacznie trudniej się odprężyć, bo stresuje mnie świadomość zbliżającego się powrotu do pracy, zwłaszcza niewiedza, jak będzie wyglądał mój grafik. Tata jest chory. Trudno też przywyknąć do domu rodzinnego, szczególnie do ryczących telewizorów, po dwóch miesiącach komfortu sensorycznego w Norze. Tęsknię za Szczurem i za cichymi wieczorami. Mimo wszystko staram się dbać o swoje samopoczucie, między innymi chodząc codziennie na spacer. Wczoraj wyszłam pomimo grzmotów w oddali i bardzo dobrze zrobiłam, bo żadna burza nie przyszła. Zrobiłam też galaretki z owocami.
Stresorem są także, niestety, motyle, a raczej ich brak. Ani Safo, ani narożnice nie zaczęły wychodzić z jaj, być może z powodu upału. Póki co nie udało mi się też znaleźć larw rusałek z drugiego pokolenia. Dobrze by mi zrobiło, gdyby jakieś larwy pojawiły się.
Z dobrych wiadomości, przeniosłam wszystkie moje ubrania ze zniszczonych szaf materiałowych do skręconych regałów. Regały robią wrażenie o wiele stabilniejszych. Oby przetrwały dłużej niż szafy (jedną zniszczyła Bestia, druga się rozkraczyła). Ciuchy są teraz posegregowane, poukładane w pudełkach, a pudełka opisane. Jeżeli to mi nie pomoże pamiętać, jakie mam ubrania i gdzie, to chyba nic mi już nie pomoże.










Możliwe, że ostatni dzień wakacji skończy się burzą. Od kilkunastu minut grzmi. Chciałabym, żeby burza przyszła.

2.09
Z cyklu: Rosomak i (nie)zapamiętywanie ludzi
Mama: Chyba muszę zmienić fryzjerkę, bo do tej mojej wiecznie nie da się dodzwonić. Zaczynam już mieć tego dość.
Ja: Spróbuj iść do mojej, jestem całkiem zadowolona z tego, jak strzyże ta pani Grażyna.
Mama: Nie Grażyna, a Bożena.
Ja: Naprawdę?
Chodzę do tej samej fryzjerki od ponad roku i nadal nie zapamiętałam, jak ma na imię i nazwisko. Mama usłyszała je jeden jedyny raz i już pamięta.
Nie pamiętam też, jak fryzjerka wygląda, bo nigdy jej nie widziałam w 2D (na zdjęciu). Ratuje mnie tylko kontekst. Gdy wchodzę do salonu, automatycznie rozpoznaję ją, ale gdybym spotkała na ulicy... nie byłoby szans
.

12.09
Obliczyłam, że całkowite przyzwyczajenie się do nowego środowiska na tyle, by nie mieć dolegliwości somatycznych ze stresu, zwykle zajmuje mi ponad dwa lata. Tak było na studiach i tak jest też w pracy. Dopiero teraz przez większość czasu czuję się w pełni swobodnie i dobrze w pracy. Doceniam to na maksa. Robię to, co lubię, odnajduję się w tym i czuję zadowolenie.
A do tego mam całkiem fajne koleżanki z pracy. Przynajmniej niektóre, bo ze wszystkimi kumplować się nie trzeba. Ostatnio jedna z własnej inicjatywy podrzuciła mnie do domu swoim samochodem, nadkładając drogi, a druga dała mi na własność świetne książki mogące mi się przydać w pracy, które nie są jej już potrzebne. W porównaniu z poprzednią pracą, gdzie codziennie miałam do czynienia z kilkoma wrednymi zołzami i mobbingiem, to jak niebo i ziemia.
Jednym z największych plusów bycia dorosłym jest to, że nareszcie nie trzeba przebywać przez połowę życia w towarzystwie rówieśników i można się w spokoju kumplować z ludźmi znacznie starszymi od siebie. Jestem dorosła już od dawna, a nadal nie przestaje mnie to cieszyć. Jedna koleżanka jest ode mnie starsza o dziesięć lat, druga o ponad dwadzieścia. I nikt nie oczekuje ode mnie, że zamiast zagadywać do osób starszych od siebie, pójdę do rówieśników. To była jedna z najbardziej upierdliwych rzeczy w dzieciństwie.
 

17.09
Można powiedzieć, że dzisiejszy dzień zainaugurował u mnie jesień. Wieczorem nieco mocniej zawiało i mieliśmy pierwszą od dawna przerwę w dostawie prądu. Takie sytuacje zdarzają się u nas od czasu do czasu, najczęściej w jesienne lub zimowe wieczory, gdy jest wichura lub burza.
Ja i mama akurat piekłyśmy ciasta. Moje zdążyło się upiec, ale ciasto mamy było w piekarniku, gdy światła zgasły. Wyjrzałyśmy przez okno, a tam cała wieś pogrążona w ciemności. Cóż było robić... trzeba było wyjąć stały jesienno-zimowy ekwipunek: latarki, świeczki. Los ciasta ze śliwkami wydawał się przesądzony.
Na szczęście prąd szybko został włączony z powrotem, widocznie nie była to poważna awaria. Zdążyłam jeszcze naładować sprzęt do pracy i obejrzeć "Big Brothera", a drugie ciasto zdążyło się upiec.
Minęły trzy tygodnie od powrotu do pracy, a cztery od powrotu do domu. W tym czasie moje życie zdążyło się całkiem nieźle ustabilizować. Tegoroczny grafik zajęć póki co nie jest zły, dzięki czemu nawet z zasypianiem radzę sobie lepiej niż przez kilka poprzednich lat. Oczywiście tęsknię za latem, ciepłem, Norą i podróżami, ale zaadaptowałam się do codzienności szybciej niż w poprzednich latach. No i wychodzę już z obłędnej wrześniowej papierologii.
W ten weekend Szczur przyjechał do mnie i mieliśmy bardzo przyjemną sobotę. W porównaniu do kilku poprzednich dni ociepliło się - temperatura wyniosła dwadzieścia stopni. Pojechaliśmy do parku, gdzie nie ma jeszcze zbyt wielu oznak zbliżania się jesieni, wypożyczyliśmy rower dla dwóch osób i pojeździliśmy nim dookoła. Było zabawnie, choć momentami bałam się, że Szczur nas wrzuci w wierzby. Wieczorem jedliśmy pizze, grając w "Najdłuższą Podróż". Dzisiaj nadal graliśmy, dzięki czemu jesteśmy już blisko końca (wiem, bo już raz przechodziłam tę grę). Poszliśmy też na niedługi spacer po rośliny dla moich stworów.
Niestety nie wróciłam jeszcze do normalności, jeśli chodzi o czytanie - nie przeczytałam we wrześniu ani jednej książki, a nad biografią Jennie Churchill nie umiem się skupić. W ogóle mam kłopoty z koncentracją po pracy, może z czasem się poprawi.
We wrześniu upiekłam już dwa ciasta czekoladowe. Co prawda obydwa to tak zwane ciasta z torebki, ale i tak jestem z siebie zadowolona. Miałam długą przerwę do pieczenia, a degustujący nie wiedzą, czy to ciasto z torebki.




 

25.09
Ponieważ mój tata niedomaga, w tym roku spadł na mnie obowiązek kultywowania jego nawyku codziennego zbierania orzechów. Nasz orzech włoski zrzuca ich codziennie ponad sto. Tata zaś z uporem typowym dla autysty, któremu coś uniemożliwia wypełnienie codziennego schematu, kilka razy dziennie wierci dziurę w brzuchu. Żeby nie było tak nudno, bawię się w liczenie orzechów. Wczoraj zebrałam ich 86, a dziś 125. Już się boję, ile będzie jutro.
W przeciwieństwie do orzechów, w tym roku mam problem ze znalezieniem kasztanów. Okoliczna dzieciarnia zdąża wszystkie wyzbierać, zanim wrócę z pracy.
W ostatnich dniach zaobserwowałam srokę, sójkę, sporo admirałów i pawików (widać, że drugie pokolenie się pojawiło - jeszcze tydzień temu ich nie było). A dzisiaj na plecaku znalazłam żółtą biedronkę.
Poza tym dzisiaj wieczorem zafundowałam sobie totalny chill, bo zbliża się kobieca przypadłość i źle się czuję. Wypisałam pierwsze pocztówki z jesiennych wymian, wypiłam czekoladowe cappuccino, posłuchałam spokojnej muzyki, nakarmiłam larwy. Oby dziś lepiej mi się spało, bo jutro dłuższy i trudniejszy dzień w pracy.