niedziela, 21 kwietnia 2019

[75] W świecie zabawek


Koniec marca i trzy tygodnie kwietnia to był dla mnie niełatwy czas, mimo że ostatecznie jestem z tego okresu zadowolona. Postanowiłam sobie, że w kwietniu załatwię większość ważnych Życiowych Spraw, i załatwiłam.

Najbardziej stresowały mnie, jak zwykle, kwestie zdrowotne. Zrobiłam podstawowe badania i odwiedziłam czterech lekarzy, w tym dwóch najbardziej stresujących mnie specjalistów. Został już tylko jeden ważny lekarz plus dalszy ciąg (niestety) leczenia u dentysty. 

Poza tym zaliczyłam praktyki, nauczyłam się sama ogarniać PIT (kolega ojca zawsze pomagał całej naszej rodzinie się rozliczyć, ale wyjechał za granicę, dlatego przyszedł czas wziąć to na siebie), uporządkowałam swoje dokumenty, zorganizowałam imprezę w pracy. Zwierzaki zostały odrobaczone, zaszczepione, a zatem wszystko mają aktualne i mogą niedługo zaczynać sezon na spacery. Moja kochana stara drukarka została naprawiona, ku mojemu zdziwieniu kosztowało to niewiele - oby działała jak najdłużej. Pozbyłam się paru gratów. Przygotowałam i oddałam ponad sto zdjęć do wywołania. Załatwiłam też parę mniejszych zaległych spraw, jak książki czy listy do wysłania. Zostały mi wizyta u fotografa i wyrobienie nowych dokumentów tożsamości, a późną wiosną egzamin. 

Kto zna spektrowe preferencje, ten się domyśla, jak bardzo "kocham" załatwiać Życiowe Sprawy, zwłaszcza gdy trzeba po kilka razy rozmawiać z obcymi ludźmi, telefonować i tak dalej. Zresztą, myślę, że i neurotypowi nie przepadają za takimi rzeczami, a w kolejce do lekarza czy urzędu każdy dorosły rozmyśla, jak bardzo wolałby w tym czasie robić coś przyjemniejszego - normalka.

Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że tyyyle już załatwione, zwłaszcza ci najbardziej stresujący lekarze. Cieszę się tak bardzo, że aż musiałam sobie to wszystko wypisać, żeby uwierzyć.

Plany na najbliższy czas: zacząć sezon na motyle i podróże! :-)

A w międzyczasie postanowiłam zachomikować tu parę wspomnień, żeby w ramach kontrastu do wyżej wspomnianej "dorosłej" rzeczywistości zaprosić wszystkich chętnych do świata... zabawek.


Kto ma ochotę na długą podróż sentymentalną do lat swojego dzieciństwa, powinien wybrać się do Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. Zgromadzono tam całe rzesze zabawek, począwszy od eksponatów z końca XVIII wieku, a skończywszy na współczesnych. Najbardziej ubawiliśmy się ze Szczurem na wystawie poświęconej zabawkom z lat 80-tych i 90-tych, gdzie co krok wydawaliśmy okrzyki: "O, pamiętam to!", "Miałem taki sam", "Taką samą grę mieliśmy w przeszkolu!". Bardzo żałuję, że nie przywiozłam stamtąd choć kilku przyzwoitych zdjęć, bo nie dysponowałam jeszcze wtedy swoim obecnym aparatem i musiałam używać telefonu. Tych kilka zdjęć, które mam, nie oddaje ani ułamka magicznej atmosfery Muzeum.
Zastanowiły mnie... a właściwie poruszyły, losy zabawek, które pamiętają II wojnę światową. Wiele z nich zostało oddanych do muzeum przez ich właścicieli, którzy przeżyli wojnę, dorośli i postanowili podzielić się z innymi historią swojej ukochanej (często jedynej!) zabawki.
Zaskoczył mnie... widok drewnianej kaczki na kółkach, ponieważ miałam niemal identyczną we wczesnym dzieciństwie. Wiąże się z nią cała historyjka. Jako trzy-, czterolatka bardzo lubiłam tę zabawkę, codziennie wlokłam ją za sobą na spacerach. Pewnego dnia zezłościłam się o coś na moją mamę i pod wpływem emocji przerzuciłam kaczkę przez płot, na pierwszą lepszą działkę. W tamtym okresie przerzucanie różnych przedmiotów przez ogrodzenia bardzo mnie bawiło. Lubiłam, gdy dorosłych to denerwowało. Mama jednak nie rozgniewała się, tylko zastosowała metodę naturalnych konsekwencji - nie poszła do właściciela działki poprosić o kaczkę. Już nigdy tej zabawki nie odzyskałam. Do dziś pamiętam swoje zdziwienie, gdy sobie uświadomiłam, że straciłam kaczkę. Zupełnie się tego nie spodziewałam.
Rozśmieszył mnie... pewien list, który napisał do telewizji "chłopiec w średnim wieku". Ja tam nigdy nie narzekałam na nudę, potrafiłam robić sobie zabawki z niczego. Ciekawe, czy współcześnie autor listu znalazłby dla siebie na rynku coś wystarczająco "sęsownego"?








W Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie można zwiedzić, poza mniej lub bardziej ciekawymi wystawami czasowymi, również kilka muzeów mających tam swoją stałą siedzibę. Jednym z nich jest Muzeum Domków dla Lalek. Jeżeli komuś się wydaje, że nazwa ta sugeruje coś ciężkostrawnego dla wszystkich oprócz małych dziewczynek, a już na pewno dla facetów - nic bardziej mylnego!  Zamknięte w gablotach domki to prawdziwe dzieła sztuki, które zachwycają detalami, pomysłowością i starannością wykonania, a zarazem miniatury opowiadające historie z minionych epok i odległych krajów. 
Zastanowiło mnie... że wiele domków zostało wykonanych własnoręcznie przez ojców dla dzieci. Ilu rodziców w XXI-wiecznej Europie, w czasach podejścia "masz tu tablet, pobaw się", samodzielnie zrobiło jakąś zabawkę dla swojego dziecka? 
Zaskoczyły mnie... domki o tematyce sakralnej, zwłaszcza te, które ze szczegółami przedstawiają... pogrzeby.
Rozśmieszyła mnie... szczurza szkoła. Oczywiście ja i Szczur nie mogliśmy przejść obok niej obojętnie. Gdyby się dało, zapewne byśmy taką kupili.











Wystawę budowli z klocków Lego widziałam już dwa razy, w dodatku w dwóch różnych miastach, ponieważ ta ogromna wystawa po każdej zmianie eksponatów zatrzymuje się w większych miastach w całej Polsce. A zobaczyć na niej można chyba wszystko, co przychodzi człowiekowi do głowy: repliki słynnych budowli, pojazdy, ludzi zasłużonych dla sztuki, nauki i sportu, wydarzenia historyczne, postaci i budowle z książek, filmów, seriali, gier... Samych tylko smoków (uwielbiam smoki!) doliczyłam się chyba dziesięciu. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Zastanowiło mnie... czy jest coś, czego nie da się zbudować z klocków Lego? Prawdę mówiąc, wątpię. Ostatnio hitem był największy na świecie Titanic z klocków Lego, składający się z pięciuset tysięcy elementów. Nie sfotografowałam go, bo nie mieścił się w kadrze.
Zaskoczyła mnie... część poświęcona ludzkiemu ciału, gdzie zaprezentowano między innymi budowę serca, szkieletu, układu pokarmowego, mózgu, krwi. Myślę, że może to być dla dzieciaków niezapomniana lekcja anatomii... pod warunkiem, że uda się je na chwilę odciągnąć od Dartha Vadera czy Hogwartu.
Rozśmieszyły mnie... postaci z Doliny Muminków. Książki z cyklu o Muminkach były pierwszymi bardziej wymagającymi (dużo tekstu, mało ilustracji) książkami, jakie przeczytałam. Mam do nich sentyment. Wiecie, że Bobek w ogóle się w oryginale nie pojawia? Stworzono go na potrzeby animacji.














Niestety, nie wszystkie zabawki mają tyle szczęścia, by na starość trafić w kolejne przyjazne ręce lub do muzeum. Zdarza mi się spotykać takie okazy na spacerach - porzucone na ulicy, w lesie, nawet powieszone na drzewach. Na niektóre aż przykro patrzeć, bo ząb czasu zdążył porządnie je nadgryźć. Nie zawsze są w jednym kawałku. Czasami wyglądają tak dziwacznie, że przywodzą na myśl słynną meksykańską Wyspę Lalek, jak ta głowa lalki napotkana w lesie. 

Czy zabawki zasługują na godną starość? Tak postawione pytanie może się wydać śmieszne, zwłaszcza że ogólnie mamy jako gatunek wielki problem ze starością - a to słyszy się o dziadkach oddawanych do szpitala na święta, a to o porzuconych stareńkich zwierzętach, to znowu o zabiegach mających przedłużyć młodość. Nie ulega jednak wątpliwości, że lasy zasługują na więcej szacunku. I że nie brakuje ludzi chętnych dać zabawkom nowe życie.






sobota, 6 kwietnia 2019

[74] Jak Szczur odczarował Zakopane


Od dawna obiecywałam sobie, że napiszę o moim pierwszym od lat wyjeździe w Tatry, i jakoś nie potrafiłam się do tego zabrać. Po pierwsze, z Zakopanego przywiozłam mnóstwo zdjęć, z których trudno było mi wybrać rozsądną ilość do opublikowania. Po drugie, moje pamiętniki z tego wyjazdu są wyjątkowo skąpe i nie opisują nawet połowy wycieczek. Był to jednak dla mnie wyjazd bardzo ważny, jeśli chodzi o pokonywanie swoich wewnętrznych barier, i choćby tylko z tego powodu nie chciałabym go pomijać milczeniem. A są jeszcze przecież inne powody, małe i duże, związane głównie z tatrzańską przyrodą, za którą od tamtej pory ciągle tęsknię.

Wszystko zaczęło się pewnego dnia w drugiej połowie sierpnia, w bardzo nieoryginalny sposób: Rosomak i Szczur władowali do samochodu tuzin bagaży, włącznie z jajami i poczwarkami motyli, i wyruszyli na południe...


08/18
Kiedy późnym wieczorem wjeżdżaliśmy do Zakopanego, było tak ciemno, że nie miałam szans zobaczyć, jak wygląda nasz pensjonat, a co dopiero mówić o okolicy. Jedyne, co widziałam, to niebo - bardzo dobrze widoczne w tej stosunkowo ciemnej okolicy, a więc pełne gwiazd, z wyraźnie zaznaczoną Drogą Mleczną.
Niemałe zdziwienie przeżyłam rano, gdy się okazało, że z balkonu mam widok na góry i piękne góralskie domy. I to taki widok, którego nic nie szpeci - żadne ściany ani śmietniki, jak to czasami bywa.
Szczur długo namawiał mnie na wyjazd do Zakopanego, co najmniej od dwóch lat. Ja natomiast długo opierałam się, ponieważ mój jedyny dotychczas wyjazd do tego miasta sprawił, że nie miałam ochoty tam wracać. Nawet Świetlikowi ani razu nie udało się mnie na to namówić. Od czasu nieudanej dla mnie szkolnej wycieczki Zakopane kojarzyło mi się tylko z zatłoczoną, nieprzyjemną drogą do Morskiego Oka, hałaśliwymi Krupówkami i dyskoteką, która należy do moich najgorszych wspomnień ze szkoły. Zwłaszcza z dyskoteką, bo skończyła się ona dla mnie bardzo szybko - ucieczką do pokoju i płaczem po tym, jak chłopcy z równoległej klasy mnie wyśmiali, a jeden obmacał.
Kto wie - może właśnie przyszedł czas, żeby rozprawić się z tym kawałkiem przeszłości i odczarować Tatry? Szczur gorliwie zabrał się do tego zadania. Już dziś zafundował mi niemałą porcję cudownych widoków, dźwięków i zapachów. Wybraliśmy się do Doliny Olczyskiej, na spacer niedługi, ale klimatyczny. A tam - zakochałam się w górskich strumieniach. Szczur zaś, chcąc zamoczyć stopy w jednym z nich, poślizgnął się i skąpał się w zimnej wodzie aż po szyję.
Jeszcze na początku spaceru byłam spięta i nerwowa. Prawie wszystko przeszło jak ręką odjął, gdy, zajęta dłubaniem przy torbie na aparat, niespodziewanie usłyszałam soczyste PLASK i "Cholera jasna!", po czym moim oczom ukazał się komicznie ociekający wodą Szczur wygrzebujący się z wody. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szczerze się śmiałam z czegoś tak banalnego. Żeby nie było, śmiać się mogłam, bo on sam się śmiał. Cieszył się nawet, że będzie mu mniej gorąco. Gryzoń jedyny w swoim rodzaju, nie?



 
08/19
Poszliśmy dzisiaj z Kuźnic do schroniska na Hali Kondratowej. Ta wycieczka, choć również niedługa, była już bardziej wymagająca dla mnie, biorąc pod uwagę moją lichą kondycję i niepewność grawitacyjną. Początek nie należał do najprzyjemniejszych, trzeba było bowiem przez 15 minut iść po brukowanej drodze, z gatunku tych, za jakimi nie przepadam nawet w miastach. Bruk szybko jednak ustąpił miejsca kamienistej drodze wiodącej przez las. Przez pewien czas towarzyszył nam urokliwy szum potoku płynącego w dole. Druga połowa szlaku, składająca się już wyłącznie z dużych kamieni, dostarczyła licznych bodźców mojemu układowi przedsionkowemu... że nie wspomnę o ćwiczeniu koordynacji wzrokowo-ruchowej! Na szczęście udało się dotrzeć do schroniska.
Polubiłam schronisko na Hali Kondratowej - podobają mi się domy budowane w tym stylu, a w środku panuje kojący półmrok, idealny po zmaganiach ze słoneczną pogodą. Czerwone firanki przykuwały moje rozmiłowane w szczegółach oko, że hej.
Podczas schodzenia, tuż po pokonaniu najbardziej kamienistego odcinka, a więc w połowie drogi, spotkaliśmy wchodzącego do góry Pana, który zagadnął Szczura:
- Czy tak jest już do końca?
- Tak - przyznał gryzoń.
- Oj, pan mnie chyba nie lubi! - zaśmiał się Pan.
Poczułam ulgę, że nie tylko dla mnie chodzenie po głazach jest wyzwaniem!

 





Ostatnie dwa zdjęcia są z wjazdu kolejką linową na Gubałówkę i z samej Gubałówki. Szczur uznał wczoraj wieczorem, że powinnam tego doświadczyć, i faktycznie jazda kolejką po zmroku zrobiła na mnie wrażenie. W Gubałówce jednak się nie zakochałam - zero tam dzikości, atmosferę można porównać do wielkiego jarmarku czy festynu, zwłaszcza że na szczycie akurat odbywał się koncert. Dopisał za to Księżyc, widoczny niemal idealnie w połowie - i był to pierwszy raz, gdy oglądałam go z tak wysoka.
Od wczoraj byliśmy również dwa razy na Krupówkach. Za pierwszym razem chodziliśmy długo, aż w końcu Szczur się niestety przebodźcował. Druga wizyta była bardziej udana - zahaczyliśmy o początek Krupówek, gdzie Szczur zjadł cały talerz placków ziemniaczanych, a ja kupiłam pocztówki do wysłania znajomym i płyty z muzyką góralską. Polubiłam przywożenie z wyjazdów płyt z muzyką charakterystyczną dla odwiedzanego regionu - moim zdaniem są o wiele bardziej sensownymi pamiątkami niż na przykład pluszowe jednorożce i emotki, jakich pełno na Krupówkach.

08/20
Kolejny raz pobiłam swój rekord w zakresie nieogaru.
Chciałam wysłać pocztówkę cioci, ale nie pamiętam numeru domu, tylko nazwę ulicy, więc próbowałam znaleźć jej dom w Google Maps. I wtedy się okazało, że nie umiem rozpoznać domu cioci.

08/22
Jest już co najmniej jedno miejsce w Tatrach, które nie tylko polubiłam, ale wręcz pokochałam - to Dolina Strążyska. I wcale nie dlatego, że ta planowana od dwóch dni wycieczka była jak dotąd najłatwiejsza, choć rzeczywiście była. Po prostu poraziła mnie ilość szczegółów. Gdybym mogła, co pięć minut przysiadałabym na półgodzinne obserwacje, żeby się tak skutecznie na wszystko napatrzeć, by się nie dało zapomnieć.
Jakie tam widoki na ścianę Giewontu! Jaki spokój...! Jaki piękny strumień przez całą drogę towarzyszy wędrującym - a to z prawej, a to z lewej, to znów przecinając szlak pod mostkami! Jak czysta i zimna jest woda w tym strumieniu! A to jeszcze nie wszystko, bo spacer kończy odpoczynek przy najprawdziwszym wodospadzie... pierwszym tak wysokim wodospadzie, jaki widziałam na własne oczy. Nazywa się Siklawica.
Na szlaku spotkaliśmy mnóstwo rodzin z dziećmi, od niemowląt niesionych w chustach po samodzielnie pokonujących kamienie dzieci w wieku szkolnym, więc chyba można Dolinę Strążyską bez obaw polecić wszystkim dzieciatym. Odnotowałam, że dzieci zachowywały się wyjątkowo cicho. Możliwe, że na nie też działa magia tego miejsca.






W tym miejscu komputerowe notatki urywają się, bo zwyczajnie szkoda mi było czasu na pisanie. Zastanawiałam się po powrocie, czy nadrabiać te braki, i ostatecznie doszłam do wniosku, że to, co zostało napisane, oddaje moje wrażenia w pełni. Kolejne dni były podobne: Szczur zabierał mnie na niedługie wycieczki, w sam raz dla kogoś zupełnie początkującego, a ja uczyłam się utrzymywać równowagę i zachwycałam się detalami po drodze. Najczęściej zatrzymywałam się, żeby nacieszyć się szumem i kojącym dotykiem wartko płynącej wody. Nad każdym strumykiem musiałam choć przez chwilę posiedzieć. Innym cudownym odkryciem było drzewo, po którym spływała różnokolorowa, intensywnie pachnąca żywica.

Jednego dnia rozdzieliliśmy się, ponieważ po kilku dniach chodzenia z rzędu potrzebowałam dłuższego odpoczynku. Gdy ja czytałam i wypisywałam pocztówki, Szczur w ekspresowym tempie wszedł nad Czarny Staw Gąsienicowy. Po wznowieniu wspólnych wycieczek poszliśmy Doliną ku Dziurze do jaskini zwanej Dziurą lub Zbójecką Jamą. Ostatniego dnia weszliśmy na Myślenickie Turnie, gdzie znajduje się stacja przesiadkowa kolejki linowej, a Szczurowi udało się zrobić mi zdjęcie dokładnie w momencie, gdy za mną znajdował się wagonik.

Nie mogę się doczekać, kiedy znowu pojadę do Zakopanego, zwłaszcza że mam tam już ulubiony pensjonat, taki z miłymi właścicielami, domową atmosferą i pysznymi obiadami. Nie wiem jeszcze, kiedy to będzie. Na razie planuję inny wyjazd i mocno zaciskam kciuki, żeby wypalił. Jedno jest pewne: warto było powalczyć ze złymi wspomnieniami. Żadne miasto na mapie Polski nie kojarzyło mi się tak źle jak Zakopane, słowo daję. Teraz niewiele jest miast, do których tak bardzo chcę wracać.