wtorek, 29 października 2019

[88] Podsumowanie lata


1. Tegoroczne wakacje spędziłam wszędzie po trochu: w mieście, na wsi, w górach i nad morzem. Jeśli dobrze obliczyłam, walizki pakowałam aż siedem razy.

2. Szczur i ja dobrze się dogadywaliśmy. Za największe osiągnięcie uważam fakt, że przez tydzień spaliśmy we wspólnym (w dodatku maleńkim!) pokoju, jak trzy lata temu w Wałbrzychu, ale tym razem nie zepsuło to nam wyjazdu. Oboje staraliśmy się, jak mogliśmy, żeby utrzymać jako taki kompromis temperaturowy. Czasem było mi za zimno, a Szczurowi za ciepło, ale nie pozabijaliśmy się.

3. Miałam okazję zobaczyć Szczura w nowych rolach, między innymi jako kajakarza czy ogrodnika. Najbardziej zdziwiło mnie, że Szczur, który bynajmniej nie jest miłośnikiem prac gospodarskich, podczas suszy bardzo przejął się losem roślin w ogrodzie społecznościowym i kilka razy przyniósł wodę dla nich.

4. Rozmawialiśmy nawet o... ślubie. Spokojnie, do Urzędu Stanu Cywilnego na razie nam się nie spieszy. Pomimo tego podczas jednego ze spacerów po lesie zebrało nam się na rozmowę o tym, jak sobie ten dzień wyobrażamy, a jak za Chiny nie powinien on wyglądać.

5. Nie licząc moich przewlekłych przypadłości, przez całe wakacje byłam zdrowa. Jak ryba. Nie zaliczyłam żadnej infekcji, kontuzji ani nawet kleszcza. I to jest jeden z faktów, za które kocham tegoroczne lato najbardziej.

6. Przez mój dom przewinęło się pięć gatunków motyli dziennych (paź królowej, rusałki: pawik, kratkowiec, pokrzywnik i ceik), dziewięć gatunków ciem (znamionówka starka, brudnica nieparka, narożnica zbrojówka, wieczernica szczawiówka, niedźwiedziówka nożówka, sadzanka rumienica, garbatka zygzakówka, włochacz kolczatek, Orthosia miniosa) i kilka larw niezidentyfikowanych gatunków. Cztery gatunki szczęśliwie przezimowały w postaci jaj lub poczwarek, resztę znalazłam lub kupiłam. W tym roku nie miałam szczęścia do rusałek, większość znalezionych larw była spasożytowana. Podobny los spotkał garbatkę i niektóre niezidentyfikowane larwy, jednak ogółem ćmy miały więcej szczęścia. Zimować będą trzy gatunki ciem oraz kratkowce.

7. Pierwszy raz wyhodowałam pazie królowej! Ten fakt zasługuje na osobny punkt.

8. Drugi raz wybrałam się ze Szczurem w Tatry, a tam okazało się, że chodzenie górskimi szlakami idzie mi lepiej niż rok wcześniej. Zaliczyliśmy razem sześć szlaków, z czego trzy były dla mnie całkiem nowe, a trzy znałam od zeszłego roku. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, do niektórych miejsc nie udało mi się dojść, ale najważniejsze, że bardzo lubię te górskie wędrówki. Wspominam je później przez cały rok.

9. Szczur kupił mi książeczkę PTTK do zbierania stempli z tatrzańskich szlaków. Zawsze myślałam, że odznaka turystyczna to coś wyłącznie dla takich osób jak mój kolega z podstawówki, który śmigał ze swoim ojcem na szczyty. Dopiero Szczur uświadomił mi, że chodzenie po dolinach również się liczy i że w ten sposób uzbierałam już nieco punktów.

10. Pierwszy raz od dwudziestu lat pojechałam nad Bałtyk. I choć przed wyjazdem trochę się obawiałam, że morze nie będzie już miało dla mnie takiego uroku jak w dzieciństwie, nie miałam racji. Nie rozczarowałam się, a wręcz przeciwnie: niektórych chwil nigdy nie zapomnę. Tęsknię zwłaszcza za chodzeniem boso brzegiem morza i zbieraniem muszelek, podczas gdy fale obmywały moje nogi. Niewiele wrażeń sensorycznych może się z tym równać.




11. Zwiedziłam dwie latarnie morskie: Rozewie i Stilo. Może to zabawne, ale było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. W dzieciństwie tylko raz miałam okazję zwiedzić z rodzicami latarnię morską, a ponieważ bałam się wchodzenia tak wysoko po krętych schodach, zostałam na zewnątrz. Chciałabym zdobyć odznakę turystyczną miłośnika latarń morskich BLIZA, jednak nie będzie to łatwe. Z naszej ulubionej nadmorskiej miejscówki najbliżej jest do Gdańska i na Hel, ale na razie odpuściliśmy sobie wycieczki tam.

12. Razem ze Szczurem, moim przyjacielem ze studiów i jego żoną wybrałam się do Śląskiego Ogrodu Zoologicznego.


W zoo okazało się, że "góralki" to nie tylko moje ulubione wafelki, ale też sympatyczne egzotyczne zwierzątka.


13. Zwiedziłam dwa kolejne muzea w Warszawie: Muzeum Świat Iluzji i Muzeum Geologiczne.

14. Zwiedziłam jedno miejsce z mojej Listy Wstydu: Zamek Królewski. (Lista Wstydu to lista ważnych polskich zabytków, których do tej pory nie zwiedziłam, w niektórych przypadkach nawet pomimo regularnego bywania w danym mieście).

15. Do listy zwiedzonych zamków mogę dopisać dwa nowe: Zamek Królewski w Warszawie i zamek w Krokowej w województwie pomorskim.

16. W Niedzicy zobaczyłam od środka, jak działa elektrownia wodna.

17. Byłam w motylarni we Władysławowie, a tam pierwszy raz widziałam na żywo motyla-liść, Kallima inachus. Mogłam nawet przez chwilę go potrzymać razem z owocem, na którym siedział.

18. Obejrzałam pokaz karmienia kotików południowoamerykańskich w fokarium należącym do Sea Parku w Sarbsku.

19. Na Śląsku zaprosiłam Szczura do najładniejszego parku w okolicy oraz (dwa razy) do ogrodu botanicznego.

20. Pojechałam do parku rozrywki Legendia i dzięki temu doświadczeniu przekonałam się, że to nie moje klimaty. Już na sam widok większości atrakcji czułam dyskomfort. Owszem, potrzebuję stymulacji przedsionkowej, ale nie w aż takim tempie i natężeniu.

21. Choć bardzo rzadko zwiedzam kościoły, w Zakopanem zajrzałam do sanktuarium na Olczy, które przykuło moją uwagę za sprawą nietypowego kształtu. Podobno budynek został zaprojektowany tak, aby przypominał dłonie złożone do modlitwy. Kupiłam tam małą niespodziankę dla mamy.

22. Jak co roku, sporo gotowałam w Norze, bazując głównie na tym, co jest mi najłatwiej przyrządzić. Pierwszy raz udały mi się w Norze naleśniki i placki jogurtowe z owocami.

23. Widziałam mniej dzikich zwierząt niż w poprzednich latach. Nie zaobserowałam żadnej sarny czy zająca, za to spotkałam lisy (dwa razy), zaskrońce, bażanty, bociany, kreta, dużo ropuch i żab, kolorowe pająki, no i oczywiście mnóstwo owadów.





24. Aż cztery razy chodziłam ze Szczurem po Kampinosie. Najlepiej pamiętam ostatni spacer tego lata, na który zaprosiliśmy Joasię i Mistrza. W drodze powrotnej pomyliliśmy ścieżki i musieliśmy kawałek się cofnąć, żeby znaleźć właściwą. Nie martwiłam się, mimo że zrobiło się ciemno, bo Mistrz dosłownie zaraził mnie swoim spokojem i czułam się uważna jak nigdy. Kampinos nocą był przepiękny. Kiedy już wyjeżdżaliśmy z puszczy, natknęliśmy się na lisa.

25. Chodziłam też sporo po innych lasach, zwłaszcza w okolicy mojego domu i domu rodziców Szczura.





26. Zostałam miłośniczką pływania kajakiem, mimo że w te wakacje odważyłam się na to pierwszy raz, a wsiadania i wysiadania nadal trochę się obawiam. W przyszłym roku chciałabym robić to częściej.

27. Przepłynęłam się też rowerem wodnym, niestety tylko raz. Wypożyczanie rowerków przez większość wakacji było wstrzymane z powodu niskiego poziomu wody w fosie. Udało się dopiero ostatniego dnia przed moim powrotem do domu.

28. Choć sama się nie wspinam, kibicowałam Szczurowi w parku linowym. Przy okazji poznałam kolejnego kolegę Szczura i jego narzeczoną.

29. Spotkałam się z przyjaciółką Lawendą w kociej kawiarni. To już prawie tradycja! Od naszej ostatniej wizyty w Miau sporo się zmieniło: kocięta stały się niezbyt przytulaśnymi dorosłymi kotami, pojawiły się nowe futrzaki... Tylko moja ulubienica Cari, ogromna szylkretowa kotka rasy maine coon, zawsze z tą samą dumną miną obserwuje otoczenie.

30. Pojechałam ze Szczurem w odwiedziny do jego rodziców.

31. Parę razy spotkałam się z rodzinką kuzyna. Bardzo lubię te leniwe letnie popołudnia, gdy ta część rodziny przyjeżdża w odwiedziny do mnie i moich rodziców. Za każdym razem rozkładamy się na leżakach na dworze, jemy pyszności (najczęściej lody), zabawiamy najmłodszych i gadamy do późna.

32. Odwiedziłam grób mojej babci od strony mamy, która mnie w dużej mierze wychowała i była najbliższą mi osobą w dzieciństwie. Rzadko tam bywam, ale raz na jakiś czas lubię przykucnąć przed grobem i w myślach zdać babci sprawozdanie z ostatnich wydarzeń. Tym razem przedstawiłam jej Szczura.

33. Szczura odwiedził kolega, który pracuje jako oficer na statkach. Jego wizyty już mnie nie stresują i chętnie posłuchałam nowych opowieści marynarskiej treści.

34. Mało czytałam, jak zwykle w wakacje. Jestem jednak zadowolona, że udało mi się przed końcem urlopu skończyć bardzo angażującą biografię cesarzowej Elżbiety (Sisi), którą czytałam w języku angielskim.

35. Wybuliłam kilkaset złotych w sklepie sportowym, co nigdy przedtem mi się nie zdarzyło, ale nie żałuję. Nareszcie mam porządne buty do chodzenia po górach. Kupiłam też pomarańczową bluzę, która jest nie tylko bardzo ciepła, ale i tak przyjemna w dotyku, że nadal nie mogę w to uwierzyć.

36. Obejrzałam zaległe odcinki "Big Brothera". Może to trochę obciach, ale pierwszą od wielu lat edycję tego reality show oglądałam z zaciekawieniem. Cóż, w dzieciństwie też miałam do niego słabość...

37. Przeszliśmy ze Szczurem "Wrota Baldura". Ponieważ widujemy się tylko w weekendy, i to nie wszystkie, gra zajęła nam kilka miesięcy - od ferii zimowych do wakacji. Moim ulubionym bohaterem "Wrót..." został Kagain, bezpośredni krasnolud o jasno sprecyzowanych priorytetach.

38. Zaczęliśmy nową grę komputerową, "Najdłuższą Podróż". Przygody April Ryan w równoległych światach wywarły na mnie dość silne wrażenie, kiedy byłam jeszcze dzieciakiem, dlatego postanowiłam zapoznać z nimi Szczura.

39. Kupiłam aż trzy nowe gry planszowe: "Koszmarium", "Potwory do szafy" i "Niedźwiedzie kontra bobasy". Dotarły do mnie również zamówione kilka miesięcy wcześniej "Liski: Ojojanie". Szczur z kolei kupił o wiele bardziej skomplikowany "Descent".

40. Wysłałam kilkanaście pocztówek - kilka w ramach Postcrossingu i Postcardunited, a większość do rodziny i przyjaciół. Moja kolekcja także wzbogaciła się o nowe kartki. Najbardziej ucieszyłam się z pocztówek z Papui-Nowej Gwinei i Namibii.

41. Gdy tylko mogłam, nie rozstawałam się z aparatem. W tym roku szczególnie zainteresowało mnie fotografowanie z bliska pni drzew, takich "portretów drzew" zrobiłam kilkanaście.

42. Przygotowałam do użytku urządzenie do komunikacji alternatywnej dla osoby z mojej rodziny.

43. Zdobyłam brzozowy pieniek na drapak dla Bestii.

44. Odkryłam perfekcyjny kosmetyk do suchych stóp: odżywczy krem-kompres AA Help. Może się to wydawać błahe, ale od dawna walczyłam z ekstremalnie suchą skórą na stopach i nic nie pomagało. Ten jeden jedyny kosmetyk zadziałał tak genialnie, że do dziś jestem w szoku. Dzielę się tym odkryciem, bo a nuż kiedyś komuś się przyda.

45. Zrobiłam generalne porządki w swoim pokoju. To już taka moja mała tradycja, że ledwo zaczyna się kalendarzowe lato, zabieram się za przetrząsanie półek i szuflad. Właśnie o tej porze roku mam najwięcej energii, a poza tym lubię wracać z wakacji do posprzątanego pokoju. Nie zdążyłam uporządkować jedynie kąta za szafą i pudeł z przyborami plastycznymi.

46. Zrobiłam też coś, o czym myślałam od dawna, ale zawsze brakowało mi na to czasu: wykupiłam sporo gigabajtów w chmurze i wgrałam tam prawie wszystkie ważne dla mnie pliki. Zdjęcia, materiały ze studiów i z pracy, posty z blogów, drzewo genealogiczne, moje stare opowiadania... Dzięki temu poczułam się nieco spokojniejsza o swoje skarby. Oczywiście to nie jedyna kopia zapasowa.

47. Podjęłam trzecią próbę opanowania swojej garderoby. Ponieważ pierwszą szafę materiałową zniszczyła Bestia, a druga się rozjechała, kupiłam składane regały sprzedawane z myślą o przechowywaniu narzędzi. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka i takie regały wytrzymają ciężar tekturowych pudeł z ubraniami.

48. Tym razem moja natura wzięła górę nad rozumem i przywiozłam dużo pamiątek z wakacji, szczególnie znad morza. Muszle znalezione i kupione, kamyki, piasek, bursztynowe mydło i nalewkę, dwa nowe wisiorki, plakat z latarnią Rozewie, magnesy, filcową torbę, pocztówki...


Na zamku w Krokowej można nabyć lampy z bursztynami. Ślimaka oczywiście nie kupiłam, bo to nie na moją kieszeń...


49. Niektóre skarby znad morza wykorzystałam do zrobienia klimatycznej ozdoby do pokoju. Mają przypominać mi, że morze gdzieś tam jest i że kiedyś znowu je zobaczę.

50. Szczurze, Ty wiesz :-)

sobota, 26 października 2019

[87] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe


1.08
Wpadła w odwiedziny kolejna miła ćma: błyszczka jarzynówka. To jeden z najczęstszych moich gości spośród ciem. Hodowałam kiedyś błyszczkę, dlatego poznaję ją od razu - łatwo ją poznać po charakterystycznych białych "symbolach" na skrzydłach. Na tę tutaj Bestia miała chrapkę, więc szybko ją wypuściłam.




2.08
Dotarła moja biografia Sisi! Jest świetna, szczegółowa. Mam ogromniastą radochę z tej książki i tylko trochę mniejszą z faktu, że w Polsce jest nie do zdobycia za mniej niż sto pięćdziesiąt złotych, a ja zaoszczędziłam połowę tej sumy dzięki czytaniu po angielsku.

Przeczytałam dziś artykuł o alertach RCB. Dostaję tych alertów bardzo dużo, przykładowo tylko od 21 maja dostałam ich sześć. Na ogół są kompletnie nietrafione. Zwłaszcza w Tatrach alertów o burzach było kilka, ale akurat najbardziej burzowego dnia alertu nie było. Na Śląsku jest kiepsko, zimą jeden alert trafnie zapowiedział burzę z silnym wiatrem i dużymi opadami śniegu. W maju dostałam informację o fali wezbraniowej na Wiśle, choć mieszkam bardzo daleko od Wisły.
Alerty nie wpływają na moje plany, i tak zawsze mam przy sobie więcej ciuchów niż inni i noszę w plecaku pelerynę.

3.08
Po trzech dniach rozłąki Szczur ponownie do mnie przyjechał, żeby spędzić razem dalszą część wakacji. Wyciągnęłam go do lasu, oczywiście w celu szukania larw motyli. Znaleźliśmy jedną dorodną gąsienicę na wierzbie, rusałek niestety nie. Spotkaliśmy za to całkiem sporo innych stworzeń.
W drodze do lasu samochód Szczura wypłoszył spośród zbóż dwa bażanty: samca, który przebiegł przez ścieżkę, i samicę, która przeleciała nad nami. Mam nadzieję, że nie przerwaliśmy im intymnego spotkania, bo takie przerywanie to rzecz paskudna (specjalne pozdrowienia dla kumpli).
Za szlabanem zauważyłam śliczną zielonkawą ćmę, prawdopodobnie z miernikowcowatych, którą trzeba zidentyfikować. Odpoczywała wśród pokrzyw. Głębiej w lesie musieliśmy bardzo uważać i patrzeć pod nogi, bo po ziemi skakało mnóstwo maleńkich (około centymetra) ropuszek, chyba niedawno przeobrażonych. Uroczo wyglądały, jakby dopiero co straciły ogonki. Widzieliśmy też dwa gatunki ważek, żuka gnojowego i kopulujące żuki. Mniej przyjemne były spotkania z gzami i wpleszczami, jeden zuchwały delikwent nawet zabrał się z nami autostopem do domu!
W drodze powrotnej pobłądziliśmy nieco. Szczur próbował nas wyprowadzić z lasu na skróty, ale zamiast w spodziewanym miejscu wylądowaliśmy pod amboną myśliwską. W pobliżu śmierdziało padliną i walały się kości z czyjegoś niedawnego posiłku. Ostatecznie wróciliśmy grzecznie tą samą drogą, którą przyszliśmy. Las po dziewiętnastej wyglądał już inaczej, był cichszy i sprawiał wrażenie bardziej tajemniczego. Tylko jakiś nieduży ptak nawoływał głośno "cz-cz-cz", jakby chciał ostrzec wszystkich naokoło przed intruzami w lesie.







8.08
(przed drugą w nocy)
Około północy przyszła burza. Grzmieć już dawno przestało, ale pada aż do teraz. Cudowne uczucie, siedzieć w dużym pokoju w Norze i czytać biografię Sisi, słuchając deszczu przy otwartym balkonie. Pachnie letnim deszczem tak cudnie, że chciałabym tym zapachem obdzielić cały świat.

9.08
Ten tydzień zaczął się pod znakiem obowiązków - zgodnie z obietnicą, Szczur pomógł mi zagospodarować nowe regały. Wcielił się w pracownika fizycznego. Książek do przeniesienia było tyle, że mnie samej zajęłoby to z tydzień, a tymczasem z pomocą gryzonia udało się to wszystko zrobić w jeden dzień. Kupiliśmy też nowe regały do skręcenia, ponieważ moja druga szafa materiałowa niebezpiecznie się rozjechała. Po tak udanym dniu wróciliśmy do Nory, gdzie zrobiliśmy duże zakupy i odwiedziliśmy rodziców Szczura. Przyznam szczerze, że bałam się tej wizyty, a konkretnie trudnych pytań, które mogłyby paść, ale koniec końców nic takiego się nie zdarzyło. Wizyta przebiegła w pełni spokojnie i luzacko, rozmawialiśmy głównie o wakacjach.
W kolejnych dniach wróciła moja ukochana letnia rutyna Nory: spanie do późna, czytanie do późna, robienie sobie na obiad tylko Tego, Co Rosomaki Lubią, spacery po forcie, leżenie w hamaku, oglądanie filmów Davida Attenborough i tak dalej. Przez kilka dni bardzo mi dokuczała prawa ręka, we wtorek osiągnęła apogeum (całe śródręcze sztywne), ale zaskakująco szybko uspokoiła się, być może po dawce leku. Do szczęścia brakuje mi jeszcze placków z owocami albo naleśników.
Mieliśmy kolejną zabawną przygodę w supermarkecie. Tym razem, choć obeszliśmy wszystkie zamrażarki, nie udało nam się znaleźć ryb ani paluszków rybnych. Była tylko jedna zamrażarka podpisana "RYBY", a w niej... frytki wszelkich możliwych kształtów. Zaczynałam już czuć niepokój, bo jedzenie ryby należy do mojej tygodniowej rutyny. Szczur namówił mnie, aby zapytać pracownika sklepu, młodego chłopaka wyglądającego na Azjatę, który niedaleko układał towar na półkach. Na szczęście dogadaliśmy się, bo bez pomocy tego miłego chłopaka nie znaleźlibyśmy ryb. Jak się okazało, filety i paluszki rybne znajdowały się w zamrażarce podpisanej "PIZZE". A ponieważ ja i Szczur traktujemy napisy dosłownie, nie przyszłoby nam do głowy tam ich szukać. Wiedziałam, że niektórzy klasyfikują ślimaki jako ryby, ale że ryby bywają klasyfikowane jako pizze - nie. Pomimo że pizza to jedno z moich ulubionych dań! 





Wczoraj odwiedził nas kumpel Szczura, który pracuje jako oficer na kontenerowcach. Łączy ich między innymi pasja do Warhammera - w wolnych chwilach na statku kumpel maluje figurki do swojej armii, a gdy wraca na parę miesięcy do domu, rozgrywa bitwy ze Szczurem. Jeszcze rok czy dwa lata temu stresowała mnie wizyta tego kolegi, zwłaszcza że należy on do głośnych i ekspresyjnych osób, a teraz bardzo go lubię. Gdy panowie skończyli grę, dołączyłam do nich i wypytałam kolegę o wszystko, co mnie interesowało na temat jego pracy i życia na statku. Takich opowieści wilka morskiego można słuchać bez końca. Nie zdziwiło mnie, że wizyta jak zwykle przeciągnęła się do dwudziestej trzeciej
.

10.08
Po trzech latach regularnego bywania w Warszawie nareszcie pooglądałam Zamek Królewski od wewnątrz!
Takich "miejsc wstydu" (tzn. ważnych miejsc, których jeszcze nie zwiedzałam) mam w stolicy kilka, podobnie jak w Krakowie. Zazwyczaj są to te, co do których mam obawy przed dużą liczbą ludzi.
Nie inaczej było z Zamkiem Królewskim. Zawsze odkładałam go na "kiedy indziej", bo byłam przekonana, że jest oblegany przez tłumy turystów jak Zamek Królewski na Wawelu. Z tego samego powodu kupiłam bilety przez Internet, spodziewając się, że spontaniczny wypad w godzinach innych niż poranne może się nie udać. Nic bardziej mylnego. W piątkowy wieczór, w samym środku wakacji, ludzi nie było prawie wcale! A zwiedzanie było tak komfortowe dla autystów, jak to tylko możliwe - fajne audioprzewodniki, ani za zimno, ani za gorąco, brak hałasów.
Wrażenia w pigułce:
- Na pierwszy rzut oka pomyliłam Chronosa z Syzyfem.
- Łóżko Stanisław August Poniatowski miał niezwykle małe jak na dorosłego mężczyznę. Spał w pozycji półleżącej, gdyż było to modne. Nie wyobrażam sobie takiej niewygody!
- Moim ulubionym miejscem została sala, w której odbywały się słynne obiady czwartkowe. Dowiedziałam się, że król był umówiony z zegarmistrzem tak, iż o osiemnastej przynoszono mu kopertę z pustą kartką w środku. Stanowiło to dla króla sygnał, by kończyć spotkanie.
- Byliśmy w sali, w której uchwalono Konstytucję 3 maja.
- Moją ulubioną opowieścią z zamku jest historia haftowanych orłów z zaplecka tronu, które po wojnie udało się wiernie odtworzyć, bo jeden odnalazł się niespodziewanie w Stanach Zjednoczonych.
- W zamkowej kaplicy znajdują się insygnia ostatniego króla Polski oraz urna z sercem Tadeusza Kościuszki.
- Wyszczerzone lwy podbiły moje serce.
 








11.08
Od wczoraj mam jakieś problemy z ogarnianiem rutynowych czynności, być może z powodu typowego dla mnie lęku przed zbliżającą się podróżą. W tym czasie zdążyłam:
- zapomnieć pocztówek do wysłania, gdy jechaliśmy do centrum handlowego,
- zapomnieć empetrójki do słuchania w samochodzie,
- źle domknąć pralkę, co spowodowało potop, a później długie wycieranie piany i wieloletniego syfu za pralką,
- pojechać do lasu z rozładowaną baterią w aparacie,
- dodać dwa razy tego samego posta na forum,
- przygotować warzywa do gotowania, nie włączyć palnika i zdziwić się, że się nie gotują...
Borze liściasty, co ja robię ze swoim życiem? I jak się wybrać w podróż, aby nie wysadzić niechcący chałupy
.

16.08
Z serii "Dialogi szczurzo-rosomacze":
W drodze do Władysławowa ostro pada.
Szczur: Widać koniec chmury.
Ja: Oby sobie poszła.
Szczur: Przypomina mi się taka piosenka: "Jest słońce za chmurą, lecz nie wiem, za którą". I jak z kumplami graliśmy dużo w "Zew Ctulhu", to śpiewaliśmy: "Jest Ctulhu za chmurą, lecz nie wiem, za którą".

18.08

Wróciliśmy znad morza. Jest 3:50, a ja dopiero kładę się spać.

22.08
Fejsbuk ostatnio poleca mi dziwne rzeczy - nie wiem, dlaczego, bo ja przecież grzeczna jestem. Najpierw byłam zasypywana reklamami kubeczków menstruacyjnych, a obecnie często widzę reklamę doniczki w kształcie rozchylonych kobiecych ust.

25.08
Z serii "Dialogi rodzinne":

Rozwiązuję łamigłówki i koloruję obrazki w kolorowance z trzyletnim synkiem kuzyna. Chłopiec łatwo się zniechęca, ponieważ ma świadomość, że zostawia dużo białego i wyjeżdża za linie, a dorośli nie. Wolałby, żebym to ja wszystko kolorowała, bo "on jeszcze nie umie". Ja go namawiam, żeby próbował razem ze mną. Kolorujemy na zmianę albo dzielimy się elementami. Młody kombinuje, jak tylko może.
Ja: Zobacz, róża! Pokolorujesz różę na czerwono?
Młody: Ale są też białe róże. Ta róża jest biała.
Białej róży nie trzeba kolorować...


27.08
Od powrotu znad morza prawie nic nie pisałam... po części dlatego, że przygotowuję kilka postów na bloga, ale główny powód jest taki, że koniec wakacji się nieubłaganie zbliża, a to dla mnie zawsze trudny moment. Jeden z trudniejszych w roku. Zmiana mojej letniej rutyny, luzackiej i prawie niezależnej od innych ludzi, na codzienną, pełną kontaktów z ludźmi, napięć, a przede wszystkim ciągłych zmian... no, boli. To zawsze boli. A smęcić nie chcę. Dlatego mniej piszę i rzadziej inicjuję rozmowy.
W zeszłym tygodniu zdarzały się jeszcze stuprocentowo superfajne dni. Jak wtorek, gdy razem ze Szczurem, Asią i Mistrzem pojechaliśmy do Kampinosu i spędziliśmy tam ładnych parę godzin, a raz nawet pomyliliśmy drogę po ciemku. Wracając z Kampinosu, znowu napotkaliśmy lisa! Albo piątek, gdy tuż przed wyjazdem z Nory zdecydowaliśmy się ze Szczurem na "przepływkę" rowerem wodnym i Szczur stwierdził, że prowadzenie go jest znacznie trudniejsze niż się spodziewał. W weekend pojechaliśmy do lasu, zjedliśmy pizzę i pozbieraliśmy trochę śmieci, przyjechał też kuzyn z rodzinką.
W tym tygodniu jest mi już znacznie trudniej się odprężyć, bo stresuje mnie świadomość zbliżającego się powrotu do pracy, zwłaszcza niewiedza, jak będzie wyglądał mój grafik. Tata jest chory. Trudno też przywyknąć do domu rodzinnego, szczególnie do ryczących telewizorów, po dwóch miesiącach komfortu sensorycznego w Norze. Tęsknię za Szczurem i za cichymi wieczorami. Mimo wszystko staram się dbać o swoje samopoczucie, między innymi chodząc codziennie na spacer. Wczoraj wyszłam pomimo grzmotów w oddali i bardzo dobrze zrobiłam, bo żadna burza nie przyszła. Zrobiłam też galaretki z owocami.
Stresorem są także, niestety, motyle, a raczej ich brak. Ani Safo, ani narożnice nie zaczęły wychodzić z jaj, być może z powodu upału. Póki co nie udało mi się też znaleźć larw rusałek z drugiego pokolenia. Dobrze by mi zrobiło, gdyby jakieś larwy pojawiły się.
Z dobrych wiadomości, przeniosłam wszystkie moje ubrania ze zniszczonych szaf materiałowych do skręconych regałów. Regały robią wrażenie o wiele stabilniejszych. Oby przetrwały dłużej niż szafy (jedną zniszczyła Bestia, druga się rozkraczyła). Ciuchy są teraz posegregowane, poukładane w pudełkach, a pudełka opisane. Jeżeli to mi nie pomoże pamiętać, jakie mam ubrania i gdzie, to chyba nic mi już nie pomoże.










Możliwe, że ostatni dzień wakacji skończy się burzą. Od kilkunastu minut grzmi. Chciałabym, żeby burza przyszła.

2.09
Z cyklu: Rosomak i (nie)zapamiętywanie ludzi
Mama: Chyba muszę zmienić fryzjerkę, bo do tej mojej wiecznie nie da się dodzwonić. Zaczynam już mieć tego dość.
Ja: Spróbuj iść do mojej, jestem całkiem zadowolona z tego, jak strzyże ta pani Grażyna.
Mama: Nie Grażyna, a Bożena.
Ja: Naprawdę?
Chodzę do tej samej fryzjerki od ponad roku i nadal nie zapamiętałam, jak ma na imię i nazwisko. Mama usłyszała je jeden jedyny raz i już pamięta.
Nie pamiętam też, jak fryzjerka wygląda, bo nigdy jej nie widziałam w 2D (na zdjęciu). Ratuje mnie tylko kontekst. Gdy wchodzę do salonu, automatycznie rozpoznaję ją, ale gdybym spotkała na ulicy... nie byłoby szans
.

12.09
Obliczyłam, że całkowite przyzwyczajenie się do nowego środowiska na tyle, by nie mieć dolegliwości somatycznych ze stresu, zwykle zajmuje mi ponad dwa lata. Tak było na studiach i tak jest też w pracy. Dopiero teraz przez większość czasu czuję się w pełni swobodnie i dobrze w pracy. Doceniam to na maksa. Robię to, co lubię, odnajduję się w tym i czuję zadowolenie.
A do tego mam całkiem fajne koleżanki z pracy. Przynajmniej niektóre, bo ze wszystkimi kumplować się nie trzeba. Ostatnio jedna z własnej inicjatywy podrzuciła mnie do domu swoim samochodem, nadkładając drogi, a druga dała mi na własność świetne książki mogące mi się przydać w pracy, które nie są jej już potrzebne. W porównaniu z poprzednią pracą, gdzie codziennie miałam do czynienia z kilkoma wrednymi zołzami i mobbingiem, to jak niebo i ziemia.
Jednym z największych plusów bycia dorosłym jest to, że nareszcie nie trzeba przebywać przez połowę życia w towarzystwie rówieśników i można się w spokoju kumplować z ludźmi znacznie starszymi od siebie. Jestem dorosła już od dawna, a nadal nie przestaje mnie to cieszyć. Jedna koleżanka jest ode mnie starsza o dziesięć lat, druga o ponad dwadzieścia. I nikt nie oczekuje ode mnie, że zamiast zagadywać do osób starszych od siebie, pójdę do rówieśników. To była jedna z najbardziej upierdliwych rzeczy w dzieciństwie.
 

17.09
Można powiedzieć, że dzisiejszy dzień zainaugurował u mnie jesień. Wieczorem nieco mocniej zawiało i mieliśmy pierwszą od dawna przerwę w dostawie prądu. Takie sytuacje zdarzają się u nas od czasu do czasu, najczęściej w jesienne lub zimowe wieczory, gdy jest wichura lub burza.
Ja i mama akurat piekłyśmy ciasta. Moje zdążyło się upiec, ale ciasto mamy było w piekarniku, gdy światła zgasły. Wyjrzałyśmy przez okno, a tam cała wieś pogrążona w ciemności. Cóż było robić... trzeba było wyjąć stały jesienno-zimowy ekwipunek: latarki, świeczki. Los ciasta ze śliwkami wydawał się przesądzony.
Na szczęście prąd szybko został włączony z powrotem, widocznie nie była to poważna awaria. Zdążyłam jeszcze naładować sprzęt do pracy i obejrzeć "Big Brothera", a drugie ciasto zdążyło się upiec.
Minęły trzy tygodnie od powrotu do pracy, a cztery od powrotu do domu. W tym czasie moje życie zdążyło się całkiem nieźle ustabilizować. Tegoroczny grafik zajęć póki co nie jest zły, dzięki czemu nawet z zasypianiem radzę sobie lepiej niż przez kilka poprzednich lat. Oczywiście tęsknię za latem, ciepłem, Norą i podróżami, ale zaadaptowałam się do codzienności szybciej niż w poprzednich latach. No i wychodzę już z obłędnej wrześniowej papierologii.
W ten weekend Szczur przyjechał do mnie i mieliśmy bardzo przyjemną sobotę. W porównaniu do kilku poprzednich dni ociepliło się - temperatura wyniosła dwadzieścia stopni. Pojechaliśmy do parku, gdzie nie ma jeszcze zbyt wielu oznak zbliżania się jesieni, wypożyczyliśmy rower dla dwóch osób i pojeździliśmy nim dookoła. Było zabawnie, choć momentami bałam się, że Szczur nas wrzuci w wierzby. Wieczorem jedliśmy pizze, grając w "Najdłuższą Podróż". Dzisiaj nadal graliśmy, dzięki czemu jesteśmy już blisko końca (wiem, bo już raz przechodziłam tę grę). Poszliśmy też na niedługi spacer po rośliny dla moich stworów.
Niestety nie wróciłam jeszcze do normalności, jeśli chodzi o czytanie - nie przeczytałam we wrześniu ani jednej książki, a nad biografią Jennie Churchill nie umiem się skupić. W ogóle mam kłopoty z koncentracją po pracy, może z czasem się poprawi.
We wrześniu upiekłam już dwa ciasta czekoladowe. Co prawda obydwa to tak zwane ciasta z torebki, ale i tak jestem z siebie zadowolona. Miałam długą przerwę do pieczenia, a degustujący nie wiedzą, czy to ciasto z torebki.




 

25.09
Ponieważ mój tata niedomaga, w tym roku spadł na mnie obowiązek kultywowania jego nawyku codziennego zbierania orzechów. Nasz orzech włoski zrzuca ich codziennie ponad sto. Tata zaś z uporem typowym dla autysty, któremu coś uniemożliwia wypełnienie codziennego schematu, kilka razy dziennie wierci dziurę w brzuchu. Żeby nie było tak nudno, bawię się w liczenie orzechów. Wczoraj zebrałam ich 86, a dziś 125. Już się boję, ile będzie jutro.
W przeciwieństwie do orzechów, w tym roku mam problem ze znalezieniem kasztanów. Okoliczna dzieciarnia zdąża wszystkie wyzbierać, zanim wrócę z pracy.
W ostatnich dniach zaobserwowałam srokę, sójkę, sporo admirałów i pawików (widać, że drugie pokolenie się pojawiło - jeszcze tydzień temu ich nie było). A dzisiaj na plecaku znalazłam żółtą biedronkę.
Poza tym dzisiaj wieczorem zafundowałam sobie totalny chill, bo zbliża się kobieca przypadłość i źle się czuję. Wypisałam pierwsze pocztówki z jesiennych wymian, wypiłam czekoladowe cappuccino, posłuchałam spokojnej muzyki, nakarmiłam larwy. Oby dziś lepiej mi się spało, bo jutro dłuższy i trudniejszy dzień w pracy.

piątek, 4 października 2019

[86] Pamiętniki czerwcowo-lipcowe


5.06
Na profilu Lisich Spraw przeczytałam dzisiaj bardzo adekwatny cytat: "Czasem jest taki dzień, że to nie jest mój dzień". Tak właśnie mam, tylko że od tygodnia.
Najpierw wszyscy w domu pochorowali się na gardło. Potem dowiedziałam się, że przez prawie trzy tygodnie nie zobaczę Szczura, a ponieważ już raz trzeba było zmieniać plany, bo się okazało, że musi jechać na konferencję akurat w weekend Industriady, druga zmiana bardzo mnie dobiła. Takie sytuacje, choć nieuniknione w życiu, zawsze są dla mnie trudne. Na zewnątrz się maskowałam, ale psychicznie czułam się bardzo źle, po powrocie z pracy do domu codziennie chciało mi się płakać.
W międzyczasie musiałam pojechać do dentysty na zakończenie leczenia kanałowego i po tej wizycie dopiero się zaczęło. Dostałam strasznej inwazji aft na wargach i wokół ust, a że trzy z nich są tuż obok siebie i w bezpośrednim sąsiedztwie zębów (po wewnętrznej stronie wargi), nie umiem normalnie mówić ani jeść. Leki pomagają tylko na chwilę. Potwornie mnie to boli (serio, ten ból bywa gorszy od bólu stawów) i potwornie mnie dobija, więc od paru dni prawie nic nie piszę, bo nie umiem z siebie wykrzesać nic pozytywnego. Zawsze miałam skłonności do aft w sytuacjach osłabienia organizmu i stresu, ale aż tylu naraz jeszcze nigdy nie miałam. Nie wiem, jak kolejny raz mam przełamać lęk przed dentystą, gdy będzie trzeba znowu iść, bo właśnie z powodu dużej nadwrażliwości jamy ustnej i aft tak panicznie boję się dentysty, a to jest najgorsza sytuacja po dentyście jak dotąd. Na razie odłożę ten problem do jesieni.
W weekend, zanim aftom po wewnętrznej stronie warg się pogorszyło, wydarłam jeszcze dla siebie dwa piękne spacery, pomimo że już wtedy czułam się źle. W sobotę przeszłam się pomiędzy łąkami i ścięłam trochę kwiatów do wazonika. W niedzielę przebyłam cztery i pół kilometra, najpierw idąc na skraj lasu, a później uciekając przed burzą, która deptała mi po piętach. Na skraju lasu spotkałam dużą gąsienicę brudnicy, taką jak moje, a na wierzbie wypuszczone Safo. Nie zabrałam ich do domu, bo mam dużo gąsienic tych gatunków.
Teraz siedzę uziemiona w domu do piątku, jem po kawałeczku, nie umiem na niczym się skupić poza odmóżdżającym oglądaniem "Big Brothera", a wieczorami biorę lek nasenny, bo to rwanie w ustach mnie wykańcza psychicznie. Dodatkowo dusi mnie w gardle.
Jedyną pociechą są mi wieczorne rozmowy ze Szczurem i owady. Pazie, które są już poczwarkami, rozmnożone narożnice, piękna niedźwiedziówka... Jak dobrze, że istnieją owady.
Marzę, żeby to wszystko minęło i żeby znowu znaleźć się tam, między polami a lasem, ale już bez bólu.





Emmeline wczoraj podzieliła się linkiem do takiego artykułu. Myślę sobie, że to może być bardzo ważne i wiele rzeczy tłumaczyć.

7.06
Dom odwiedziła taka oto ładna ćma, krokiewka lękwica. Bestia próbował ją upolować, ale tata mnie zawołał i udało się ją odratować. Wyglądała jak postrzępiony listek z oczami.




13.06
Nigdy nie lubiłam twórczości Doroty Terakowskiej, zupełnie mi nie podchodzi. Spodobał mi się za to wiersz Adama Zagajewskiego, który znalazłam w jej książce "W Krainie Kota", na pierwszej stronie.




(wieczorem)
Spadł deszczyk i mamy dwadzieścia dwa stopnie.
Niestety w domu nadal dwadzieścia siedem i temperatura nie chce się obniżyć, choć wszędzie okna pootwierane na maksa. Od dwóch dni nie umiem w nocy przespać więcej niż cztery godziny, bo jest mi duszno. Wietrzenie niewiele daje. Nawet dla mnie, osoby, która kocha temperatury powyżej dwudziestu stopni, dwadzieścia siedem stopni w domu to za dużo o jakieś pięć stopni.

15.06
Dzisiaj w nocy grasowała kuna.
Około dwudziestej trzeciej, a może północy, słyszałam dziwny dźwięk. Nie wiedziałam, jak go zaklasyfikować. Rano okazało się, że sąsiadom z końca ulicy zginęły dwie kury. 

16.06
Po bardzo trudnym pierwszym tygodniu czerwca, gdy paskudny wysyp aft nie pozwalał mi normalnie żyć, jeść, mówić ani skupić się na czymkolwiek, przyszedł czas powolnego wracania do normalnego życia. Afty, które przez kilka dni nie reagowały na nic, zniknęły błyskawicznie na początku tygodnia. Dawno tak się nie cieszyłam, że mogę po prostu gryźć, śmiać się, uśmiechać się, rozmawiać. Robić oczywiste rzeczy, których na co dzień nie jestem świadoma, bez bólu.
W ten weekend pierwszy raz od trzech tygodni mogłam spotkać się ze Szczurem i to było fantastyczne: zjeść razem pizzę, pomiziać się, pojechać razem do lasu. W lesie urządziliśmy prawdziwe polowanie na gąsienice, zakończone wielkim sukcesem. Było super, choć duża w tym zasługa środka odstraszającego komary, które atakowały niemiłosiernie. Spotkaliśmy też pięknego, dużego pająka, kilka ładnych owadów, a ja wypatrzyłam wiewiórkę wspinającą się po pniu.
Dzisiaj oglądałam finał "Big Brothera". Sama się sobie dziwię, że tak się zżyłam z tym programem, mam po nim sporo wniosków i obserwacji. Program wygrała Magda i choć nie ona była moją ulubioną uczestniczką, cieszę się, bo wraz z nią wygrały tolerancja, otwartość, dobre serce, odwaga do podejmowania wyzwań, umiejętność cieszenia się z rzeczy drobnych, a nie buractwo, homofobia czy szowinizm. Wielu internautów zarzuca Magdzie, że za dużo się maluje, a moim zdaniem tak to po prostu jest, gdy człowiek ma prawdziwą pasję - ja nad motylami też spędzam kilka godzin dziennie, choć z perspektywy niejednej osoby nie jest to sensowne, bo nie daje żadnych korzyści materialnych. Chce się malować - niech się maluje. Najważniejsze, żeby wygrana pomogła jej się usamodzielnić i nabrać wiary w siebie.


20.06
Z cyklu "Dialogi domowe": Szczerość aspich
Mama: Czas pojechać do fryzjera. Przez tę chorobę wszystko zaniedbałam.
Tata: To prawda, bo już bardzo źle wyglądasz. Masz fryzurę jak Szopen.

21.06
Dzisiaj Noc Kupały (a myślałam, że świętojańska - Uriel mnie poprawił)... a trzeba będzie wcześnie wstać, bo jutro wybieramy się ze Szczurem, moim kumplem i jego żoną do zoo.
Gdy to piszę, jest już częściowo ciemno i ptaki niesamowicie śpiewają.
Szczur jest u mnie od wczoraj, a dziś pojechaliśmy do lasu. Przed wyjściem z domu miałam okazję oglądać z okna tęczę. Później, na polnej drodze, kolejny raz spotkaliśmy bażanta, który przez dłuższą chwilę zabawnie biegł przed samochodem zamiast zwiewać w lewo lub w prawo - biedak zapewne się zestresował. W lesie znowu dopadło nas zatrzęsienie komarów i wpleszczy, na szczęście przynajmniej przed tymi pierwszymi chronił nas repelent. Niestety nie chronił twarzy, więc trudno mi było pstryknąć Szczurowi zdjęcie, na którym nie macałby się po twarzy. 
Znaleźliśmy kilka larw rusałek, które zabraliśmy do domu, choć wielkim szczęściem będzie, jeśli wśród tak dużych już larw nie będzie żadnych pasożytów. To pawiki, jedne z najbardziej kolorowych motyli w Polsce. A na wierzbie na skraju lasu wypatrzyliśmy ogromnego Safonida, co oznacza, że przynajmniej niektóre z wypuszczonych larw przeżyły. Bardzo mnie to cieszy.

22.06
Dawno nie byłam w chorzowskim ogrodzie zoologicznym (bodajże od dziesięciu lat, może trochę mniej) i muszę przyznać, że pozmieniało się tam na korzyść zwierząt. Wybiegi są bardziej zadbane, pojawiły się liczne tabliczki z zakazami karmienia i niepokojenia zwierząt. Przybyło też kolorowych tablic informacyjnych i interaktywnych elementów, takich jak zagadki w formie klapek, pod którymi znajdują się odpowiedzi. Być może właśnie dlatego ludzie zachowywali się znacznie lepiej niż ostatnim razem, gdy byłam w tym zoo. Nie widziałam, aby ktoś bębnił w szyby, wrzeszczał do zwierząt itp. Tylko jeden pan karmił pawia chlebem, w dodatku pomimo wyraźnych zakazów karmienia zwierząt, ale to karmienie ptaków pieczywem to jest nasz problem narodowy.
Naszym zwierzęciem dnia został pancernik, oglądaliśmy go dwa razy.
W zoo nie ma już dorosłych słoni. Wyczytałam, że obecnie mogą tu przebywać tylko młode, dorastające samce do momentu osiągnięcia dojrzałości. I faktycznie, są takie dwa młode samce: siedmioletni Scott i dziewięcioletni Ned. Mieszkają w zoo od 2016 roku. Polubiłam je, zwłaszcza że ostatnio akurat czytałam o słoniach.
Widziałam tylko jedno zwierzę, które mnie zasmuciło, był to stworek podobny do kuny (nie pamiętam gatunku) chodzący nerwowo tam i z powrotem wzdłuż siatki.
Bardzo mnie zdziwiło, że w chorzowskim zoo pojawiły się pandy czerwone. Uwielbiam je! Udało się nawet pstryknąć jedno zdjęcie, co nie jest łatwe, bo one zazwyczaj są w ruchu. Szkoda trochę, że mają dużo mniejszy wybieg niż w Ostrawie czy Frydlancie.
Od września mają pojawić się pingwiny. Wybieg dla nich na razie jest na etapie prac budowlanych, a dookoła niego rozlegają się dźwięki rosyjskiego czy też ukraińskiego disco polo, co zasugerowało Szczurowi narodowość pracowników.
Tradycyjnie wpadłam też odwiedzić kamienne dinozaury, z którymi mam zdjęcia z dzieciństwa. W Kotlinie Dinozaurów niewiele się zmieniło. Warto wiedzieć, że ekspozycja ta ma już ponad czterdzieści lat i była pierwszą tego typu w Polsce. Do dziś wszyscy się tam fotografują z dinusiami. 






26.06
Spanie w upały to makabra. Po tygodniu wolnego przestawiłam się samoistnie na zasypianie po trzeciej w nocy i wstawanie o dziesiątej przed południem. Zaczyna mi się chcieć spać, gdy śpiewają kosy. Wcześniej ani-ani. A melatonina mi się skończyła.

Z serii "Dialogi domowe":
Tata: Ja już też niedługo będę trochę wiedział o tych ćmach. Tamtą trzeba posadzić na wysokości dwóch metrów, ta wabi feromonami samca z kilku kilometrów...
Kuzyn: To nic takiego, ja też tak czułem swoją przyszłą żonę, bo mnie przyciągała z odległości osiemnastu kilometrów.

30.06
Sobota była bardzo pozytywnym dniem. Wprawdzie Szczur zaspał i przyjechał ze sporym opóźnieniem, ale wykorzystałam ten czas, robiąc placki z borówkami według nowego przepisu. Przepis banalnie prosty, a efekt satysfakcjonujący.
Wieczorem tradycyjnie pojechaliśmy do lasu, tym razem później, bo na dwie godziny przed zachodem słońca. Żadne nowe gąsienice nie wpadły mi w oko, być może dlatego, że trudno mi się skupić na poszukiwaniach, kiedy trzeba się opędzać od komarów i wydłubywać z włosów wpleszcze. Szczur podobno widział padalca i sarnę, za to mnie się nie poszczęściło - zawsze patrzyłam nie w tę stronę co on. Wprawdzie gryzoń nie jest pewien na sto procent co do sarny, ale ja w to wierzę, bo słyszałam odgłos stąpania po gałęziach przez zdecydowanie duże zwierzę.
Dzisiaj przenoszę się na dłuższy czas do Nory. Jak zwykle bardzo się cieszę i zarazem stresuję się trochę podróżą. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę swoje ulubione miejsca, zwłaszcza Kampinos. A może dopisze mi szczęście i spotkam się w Warszawie z kilkoma fajnymi ludźmi? 

(nocą)
U Szczura da się zauważyć postępy w samokontroli, których skutkiem ubocznym jest zubożenie słownictwa. Dwa lata temu podczas kilkugodzinnej podróży samochodem używał średnio kilkunastu różnych wulgaryzmów. Dzisiaj padły tylko dwa brzydkie słowa.

5.07
Kto lubi iluzje optyczne lub potrzebuje dostymulować się wzrokowo, powinien koniecznie odwiedzić Muzeum Świat Iluzji na Rynku Starego Miasta. I zabrać ze sobą aparat, bo w tym muzeum nie tylko można fotografować do woli, ale wręcz trzeba, żeby się jeszcze lepiej bawić.
Największe wrażenie zrobił na nas tunel Vortex. Na jego widok w pierwszej chwili poczułam przerażenie, jednak zgodziłam się tam władować, pod warunkiem, że pójdę w kuckach (kucki to moja "pozycja bezpieczna"). Później weszłam drugi raz, próbując oszukać swój mózg mruganiem, i udało mi się. Okazało się, że szybkie mruganie wystarczy, żeby efekt nie pojawił się. Szczur natomiast nie kombinował i po kilkukrotnym przejściu tunelem jeszcze przez dwie godziny donosił mi, że jego błędnik szaleje. Na szczęście wróciliśmy taksówką, bo nie pozwoliłabym mu w takim stanie prowadzić.

6.07
"Tu się będzie jadło Naleśniczadło!", tak to chyba było u Pippi.
Pierwsze udane naleśniki w Norze. W czasach Świetlika robiłam naleśniki dziesiątki razy, ale w Norze nigdy nie chciały wyjść. Różne cuda się działy, jakby mój eks rzucił na mnie klątwę antynaleśniczą. W tym roku się wkurzyłam, przywiozłam sobie stary mikserek, kupiłam wielką patelnię do naleśników - i są. Będą z warzywami. Jak zwykle u mnie, kształty jedzenia może nie powalają, ale kto by się tym przejmował.




Z cyklu "Rozmowy po północy":
- Ruscy to się tam w ogóle bili o tron i szlachtowali braci, ile wlezie.
- No i potem wyewoluował taki Rasputin, którego się nie dało normalnie zabić!
Szczur pokrzyczał o Rasputinie i poszedł spać, a ja przykładam lód do stopy, bo znowu się uderzyłam w mebel (i znowu w inny).
Muszę nazwać jakieś zwierzątko Rasputin.

7.07
Dziś mija pierwszy tydzień wakacjowania się w Norze. Tydzień udany, bo każdy dzień przyniósł coś dobrego.
Poniedziałek przeznaczyłam na aklimatyzację w Norze po paru miesiącach nieobecności. Sprawdzałam szafy, przeglądałam swoje zapasy spożywcze, wyrzucałam, co trzeba. Pojechaliśmy do galerii handlowej na wielkie zakupy. Szczur był mocno lękowy, więc nie oczekiwałam zbyt wiele od tego dnia. A jednak wieczorem zrobiliśmy wypad do domu rodziców Szczura na wsi, gdzie również pooglądałam wszystkie nowości. Zaskoczyły mnie ozdoby z piór i szyszek wykonane przez szczurzego wuja. W ogrodzie odkryłam ślady obecności namiotników, które już opuściły swój namiot.
We wtorek towarzyszyłam Szczurowi, jego koledze i dziewczynie tegoż kolegi do parku linowego. Trochę żałuję, że wkrótce biorą ślub, bo po ślubie większość moich rówieśników błyskawicznie ma małe dzieci i kontakt z nimi na jakiś czas przestaje być przyjemny. Oczywiście większość ludzi postrzega to w inny sposób niż ja, taka jest kolej rzeczy i już.
Środa była leniwym dniem, jak zwykle po zażyciu leku czułam się tak sobie i potrzebowałam dostępu do toalety. Szczur kontynuował pracę nad artykułem naukowym. Wieczorem poszliśmy do ogrodu społecznościowego wypuścić ćmy i posiedzieć z brudnicą, którą bezskutecznie próbowałam rozmnożyć. Po fali upałów rośliny w ogrodzie były w opłakanym stanie, a trawniki zupełnie wysuszone. Przypomniało mi się, że opiekunowie ogrodu zwracali się do wszystkich chętnych na fanpejdżu z prośbą o pomoc. Szczur poszedł nabrać wody z fosy i zainicjował podlewanie. Byłam w szoku - gryzoń generalnie nie przepada za pracami domowymi i ogrodowymi, a tu nagle taki zapał go ogarnął, że przyniósł kilka wiader. Podlewał i podlewał! Musiałam to uwiecznić.
W czwartek miałam już trochę dość tego leniuchowania, ale ponieważ nie czułam się stabilnie, nie chciałam nigdzie wyjeżdżać. Przyszło mi do głowy, że może by tak w końcu przepłynąć się rowerem wodnym po fosie, bo ciągle widuję te rowery wodne, ale jeszcze nie próbowałam. Kiedyś owszem, będąc w innym miejscu i w innym związku, tutaj - nie.
Udaliśmy się więc ze Szczurem do wypożyczalni rowerów wodnych i kajaków. Na miejscu okazało się, że jest ona bezpłatna. Niestety, okazało się też, że ze względu na niski poziom wody w fosie wstrzymano wypożyczanie rowerów wodnych, można skorzystać tylko z kajaka. Zastanawiałam się przez chwilę, co robić. Nigdy nie płynęłam kajakiem, więc miałam cykora. Pomyślałam jednak, że jak zrezygnuję, będę to z pewnością rozpamiętywać i żałować. Klamka zapadła: płyniemy!





Choć Szczur wziął na siebie wiosłowanie, przez pierwszych kilkanaście minut bałam się poruszyć. W kajaku jest się znacznie bliżej wody niż w rowerze wodnym, a ja nie mam doświadczeń z łódkami, ponadto nie umiem pływać. Trzeba było zaufać Szczurowi, że nie wypierniczy nas do świata wodorostów, nawet gdy robił zdjęcia. Zaciskałam ręce na burcie, gdy kajak kołysał się. Stopniowo się wyciszyłam i zrelaksowałam, przyjemnie było oglądać fosę z zupełnie innej perspektywy, znaleźć się blisko wody i kaczek. Jakieś dzieci na brzegu wołały: "Kajak! Kajak!".
Myślę, że na ten kajak jeszcze wrócimy, zwłaszcza że jestem ostatnio w nastroju do robienia nowych rzeczy.
W piątek zwiedziliśmy Muzeum Świat Iluzji. Kupiłam też dwie świetne gry planszowe o tematyce strachowo-dusznej: "Koszmarium" i "Potwory do szafy". Lubię takie klimaty.

Wczoraj przez większość dnia padało. Zrobiłam pierwsze w Norze udane naleśniki. Wieczorem znowu wybraliśmy się na wieś, gdzie pochodziliśmy po płaczącym kroplami deszczu lesie, podczas gdy samiczki Safonidów zapraszały zalotników do ogrodu. Żaden chłopak niestety nie pojawił się. Może to wina deszczu.
Dzisiaj... Jeszcze nie wiem, co dzisiaj się wydarzy. Planowaliśmy Kampinos, wieczorem odwołaliśmy plany z powodu deszczu, a tymczasem pogoda zrobiła sobie z nas jaja - jest dwadzieścia stopni. Dopiero skończyłam jeść obiad, bo nastawiłam się na deszczowy dzień.

9.07
Z cyklu "Rozmowy po północy":
- O Churchillu ktoś powiedział, że jest podobny do morświna.
- Kto?
- Chyba ktoś ze służby, bo tak chlapał w łazience jak ja, aż zalewało gościom ubrania zostawione w szatni.
- No popatrz, nazywali go morświnem, a kobiety pisały, że ma w sobie magnetyczny urok.

W wakacje trudno mi się zmusić do wstawania przed dziesiątą, zwłaszcza że i Szczur lubi dłużej pospać, a nocami najlepiej mi się czyta. Dzisiaj jednak poświęciliśmy późną pobudkę i lenistwo do południa, żeby pojechać do Muzeum Geologicznego.
Szczur już kiedyś zwiedził to muzeum i do dziś pamiętał kilka eksponatów, ja byłam po raz pierwszy.
Muzeum Geologiczne jest pięknym miejscem, nawet jeśli chodzi o sam budynek. Jeszcze trudniej oderwać wzrok od eksponatów. Patrząc na te wszystkie minerały i skamieniałości, łatwo się zatracić i zapomnieć o wszystkim, co na zewnątrz. Na tyle, na ile się dało, sfotografowałam swoich ulubieńców wśród eksponatów. Niechętnie odrywałam się od usytuowanego w ciemnym korytarzu modelu jaskini, z klimatycznie kapiącą przez cały czas wodą. 
Nieco mniej podobały mi się tabliczki z opisami, które były bardzo treściwe, ale szybko zaczęły mnie nużyć. Jestem wzrokowcem i ze "ścian tekstu" wypełnionych szczegółowymi informacjami mało zapamiętuję, jeśli nie jestem znawcą tematu. Powiedziałabym, że to muzeum w starym stylu, bez mnóstwa interaktywnych eksponatów i bez nowoczesnych form przekazu informacji. Jednym przypadnie do gustu, innym nie. Mnie trudno jest przyswajać "suche" informacje z poważnych tabliczek, szczególnie w takich ilościach, więc szybko porzuciłam próby czytania i raczej nie wyszłam z muzeum bogatsza o nową wiedzę. Skoncentrowałam się na oglądaniu. Pomyślałam sobie, że dla niewidomych to miejsce jest chyba zupełnie białą plamą - nic do dotykania, słuchania. Na pewno można by też więcej zrobić, żeby zaktywizować dzieci. Nie uszło jednak mojej uwadze, że kilka interaktywnych eksponatów jest (dymiący naprawdę wulkan, modele jaskini i pustyni, ogromne ilustrowane książki na piętrze), więc może coś się w tym kierunku nieśmiało zaczyna dziać.
Wyjątkiem, jeśli chodzi o czytanie opisów, były meteoryty - ich historie zainteresowały mnie na maksa. Od razu zaczęłam sobie wyobrażać sytuacje, w których zwykli ludzie natknęli się na te fragmenty ciał niebieskich.
W centrum przestrzeni wystawowej znajdują się rekonstrukcje dinozaura, mamuta i niedźwiedzia jaskiniowego, i to właśnie one wzbudzają największy zachwyt u dzieci. Zaskoczyło mnie, że szkielety znaleziono w Pyskowicach koło Gliwic. Wszędzie ten Górny Śląsk za mną chodzi.




















.

1
W poniedziałek na jakiś czas wracamy na południe, więc ucieszyłam się, że udało nam się jeszcze raz popływać kajakiem. Tym razem wypożyczyliśmy żółty. Za drugim razem byłam o wiele bardziej rozluźniona, wsiadanie i wysiadanie też szło mi nieco lepiej. To doskonała okazja do ćwiczenia uważności. Poza tym można opowiadać drugiej osobie wszelkie możliwe pierdoły, włącznie z bajkami z dzieciństwa i brzydkimi dowcipami, ponieważ z kajaka nie sposób uciec.
Przez pewien czas padał deszcz, ale nie przeszkadzało nam to. Ubrałam się ciepło, a zapach deszczu w połączeniu z zapachem fosy sprawiał mi przyjemność.



 
17.07
Rosomakowi nie chciało się jechać na zakupy, ale w końcu pojechał i teraz ma wielki bąbel.
Rosomak: Co za świnia mnie ugryzła!
Szczur: Nie świnia, tylko komar.

19.07
Taki news na dzień dobry, że brak mi słów. Ze wszystkich miejsc, które stają się miejscami ataków terrorystycznych, jest dla mnie chyba najbardziej niepojęte, dlaczego studio animacji i dlaczego akurat to? Znam KyoAni od piętnastu lat, zero wątków politycznych czy innych takich w ich produkcjach, zero nawoływania do nienawiści wobec jakiejkolwiek grupy. Przeciwnie - podejmują wątki bullyingu, niepełnosprawności, wyobcowania, problemów młodych ludzi. To zazwyczaj piękne pod względem grafiki i muzyki, spokojne serie obyczajowe, szkolne komedie czy dramaty z wątkami fantasy. Jedne z tych, na których się wychowałam.
Tylu niewinnych, utalentowanych ludzi. Artystów, którzy nikogo swoją działalnością nie krzywdzili, a jeszcze dawali ludziom uśmiech, nadzieję...
Kto mnie zna, ten wie, jak bardzo pacyfistyczna jestem i że zawsze się staram zastanawiać nad perspektywą drugiego człowieka. A mimo to w takich momentach niestety coraz bardziej tracę wątpliwości co do kary śmierci.

Udało mi się zdobyć pieniek na drapak dla kota. Duży, brzozowy pieniek. O takim pieńku za radą Marka myślałam już od dawna. Szczur dzielnie się spisał, jak przystało na silnego faceta, ale musiał trochę ponarzekać, jak to on.
Szczur: Następny pieniek ci Marek nosi, jak to on ma takie pomysły. Ja nawet nie lubię tego kota. 

21.07
Już niedługo jadę w góry ze Szczurem. Zanim jednak wyjedziemy, spędziliśmy tydzień u mnie w domu rodzinnym. Mało w tym czasie pisałam, bo był to tydzień bardzo lajtowy - musiałam odbębnić Złe Dni. Przez dwa dni męczyła mnie migrena, na którą nic nie działało, ale najważniejsze, że obyło się bez rewolucji żołądkowej.
W międzyczasie spałam do późna, wieczorami do późna czytałam, wypisywałam pocztówki z Postcrossingu i Postcardunited, grywaliśmy w planszówki (zaczęliśmy grać w "Descent", najnowszy zakup Szczura). Spotkaliśmy się z kuzynem i jego rodzinką. Załatwiłam kilka spraw w mieście, a Szczur pomógł mojemu tacie w walce z wszędobylskim bluszczem atakującym dom sąsiada. Pomijając poniedziałek, który był "dniem przejazdu", oraz środę, prawie codziennie wieczorem jeździliśmy pospacerować. Dwa razy byliśmy w ogrodzie botanicznym (absolutnie cudowne, kojące miejsce), raz w lesie i raz w parku. Co tam widzieliśmy, utrwaliłam na zdjęciach - głównie ciekawe rośliny, zachody słońca, czasem jakiegoś fajnego owada. Dużo fotografowałam. W lesie znalazłam gąsienicę garbatki zygzakówki, krewnej widłogonki.






Dniem zupełnie nietypowym, jeśli o nas chodzi, była sobota, gdy wybraliśmy się do śląskiego parku rozrywki Legendia. Oboje nie mieliśmy dotąd żadnych doświadczeń z parkami rozrywki, ale umówiliśmy się tam z Alex. Pomimo że ona w ostatniej chwili odwołała spotkanie, my i tak pojechaliśmy, bo byliśmy zwyczajnie ciekawi, jak tam jest. 
Cóż... To raczej nie jest ten rodzaj miejsca, w którym czuję się najlepiej i najbardziej wypoczywam. W parku rozrywki było bardzo głośno, większości atrakcji się bałam. Niektórych miałam ochotę spróbować, ale głośna muzyka i jeszcze głośniejsze piski użytkowników były dla mnie nie do przejścia. Szkoda, że w parkach rozrywki nie ma "cichych godzin". Poprzestałam na atrakcjach bardzo, bardzo łagodnych. Szczur natomiast władował się na dwie ekstremalne, w tym największy w parku rollercoaster "Lech", i... też poczuł się przebodźcowany i stwierdził, że nie powtórzyłby tego. 
Mimo wszystko cieszę się, że pojechaliśmy, bo teraz już wiem, jakie dokładnie atrakcje są w tym parku, czego w przyszłości mogę spróbować, a na co na pewno nie wejdę. Poszliśmy na lody (drogie jak cholibka). Poza tym pierwszy raz w życiu przejechałam się na diabelskim młynie i to akurat było bardzo, bardzo przyjemne - prawie w ogóle nie czułam wznoszenia się, widoki były ładne, a sensoryczne dozmania (leciutkie kołysanie) relaksujące.
Nie zabrakło też w tym tygodniu obowiązkowej pizzy z mojej ulubionej pizzerii.
A teraz wzywają nas góry!

24.07
Szczur: Raz, kiedy byłem na imprezie z J. i A. w klubie LGBT, podszedł do nas jakiś facet i zaczął nam narzekać, że on to czuje się jak taki gad, taka ropucha jakaś. Na co my, że przecież ropucha to nie gad, tylko płaz. Wtedy on uznał, że jesteśmy zbyt pozytywnym towarzystwem, i sobie poszedł.

31.07
Taka ogromna piękność wpadła dzisiaj z wizytą - wstęgówka pasówka. Siedziała za żaluzją, po zewnętrznej stronie okna.
Już wypuszczona.