Wiosna odeszła niepostrzeżenie, a razem z wiosną odszedł mój tata.
O terminalnej chorobie taty rodzice i ja wiedzieliśmy od dwóch lat z małym hakiem. Przez te dwa lata lekarze robili wszystko, co możliwe, aby dać mu jak najwięcej czasu. Dzięki leczeniu paliatywnemu choroba postępowała powoli. Właściwie aż do lutego tego roku wszystko było pozornie jak dawniej. Codziennie jednak wstawałam i kładłam się spać z większą niż kiedykolwiek świadomością, że ten czas, czas mojego taty i zarazem mój czas z tatą, jest limitowany. Oczywiście, o nieuchronności śmierci człowiek dowiaduje się w dzieciństwie, ale dopóki wydaje się ona należeć do nieokreślonej, odległej przyszłości, raczej nie przypominamy sobie co wieczór, iż jesteśmy o jeden dzień bliżej. Co innego, gdy życie bliskiej osoby dobiega końca. Zamykamy oczy po ciemku, ale wciąż widzimy.
Klepsydrę. Pasek życia na ekranie. Wędrówkę Słońca po niebie. Koło roku. Pytania niczym z rachunku sumienia, codziennie te same.
Czy dzisiaj poświęciłam tacie wystarczająco dużo czasu? Czy nie zbyłam go jakąś wymówką, gdy byłam zmęczona, przebodźcowana po pracy? Czy udało nam się dłużej pogadać? Czy nie zapomniałam o czymś, o co mnie prosił? Gdzie w okolicy można kupić "Politykę", na której tak mu zależy?
Z perspektywy czasu widzę, że to był dobry czas. Zdążyłam wypytać tatę o wspomnienia z dzieciństwa i z młodości, o osoby ze starych rodzinnych fotografii. Dużo żartowaliśmy, także z rzeczy najtrudniejszych. Rozwiązywaliśmy krzyżówki, choć tata nie mógł utrzymać długopisu w drżącej ręce - on zgadywał, ja wpisywałam litery. Zrobiliśmy testy DNA na pochodzenie etniczne, gdyż tatę zawsze ciekawiła genealogia naszej rodziny. Starałam się przeżywać każde święta i urodziny tak, jakby miały być ostatnimi w tym samym składzie. Zbierałam monety na szpitalną telewizję, w walizce upychałam książki. Tata zawsze interesował się polityką krajową i zagraniczną, więc zamówiłam prenumeratę "Polityki" i załatwiłam mu głosowanie korespondencyjne w wyborach. Chodziłam po schodach tam i z powrotem, a także po lody, gdy miał na nie smaka.
Oprócz nowotworu tata chorował na kilka przewlekłych chorób, przez co dopasowanie mu właściwej kombinacji leków i ich dawek niejednokrotnie sprawiało lekarzom trudności. Leki kolidowały ze sobą albo wchodziły w interakcje. Podobnie działo się z innymi zaleceniami, na przykład dietetycznymi - to, co wpływało dobrze na jeden narząd, mogło zaszkodzić innemu. W międzyczasie przyplątał się także poważny uraz wymagający operacji i rehabilitacji. Mimo tych wszystkich problemów, stan taty długo był stabilny i gwałtownie pogorszył się dopiero dwa tygodnie przed śmiercią, na skutek komplikacji spowodowanych przerzutami.
Nie chcę tu wchodzić w medyczne szczegóły, ale ostatni tydzień życia ojca był najgorszym tygodniem w moim dotychczasowym życiu. Krewni bardzo wspierali mnie i mamę, podwozili nas wiele razy do szpitala. Zabierałyśmy domowe jedzenie, mama zbierała najładniejsze truskawki z ogródka. Każdego dnia coraz bardziej się bałam, co zastanę w szpitalu. Z dnia na dzień kluczowe parametry życiowe pogarszały się, a kontakt z tatą stawał się coraz słabszy. Dopóki choć trochę rozmawiał, żartował i swoim zwyczajem mrugał do mnie porozumiewawczo jednym okiem, miałam jeszcze nadzieję. Jednak i to wkrótce się skończyło. Pod koniec życia przez większość czasu spał i nie wiedziałam, czy w ogóle jest świadomy naszej obecności. Będąc w szpitalu, starałam się trzymać emocje w ryzach, delikatnie głaskałam tatę i mówiłam do niego. Włączałam mu nagranie śpiewającego kosa, nawet gdy już nie wiedziałam, czy ma tego świadomość, ponieważ zawsze uwielbiał słuchać kosów mieszkających w ogrodzie. Wewnątrz jednak rozpadałam się na milion kawałków.
Co rano po przebudzeniu, a później wiele razy w ciągu dnia, sprawdzałam odczyty z sensora w telefonie. Chciałam się upewnić, że tata jeszcze tam jest.
Lekarze nie owijali w bawełnę: nie zostało wiele czasu. Co to jednak znaczy: niewiele czasu, kiedy każda godzina ciągnie się w nieskończoność? Trzy dni, dwa tygodnie, kilka miesięcy? Patrzyłam na mojego ojca podpiętego do aparatury, oddychającego nierówno, na kroplówkę dostarczającą do jego krwiobiegu substancje odżywcze. Zaczęto rozważać przewiezienie go do innego szpitala, na oddział paliatywny. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy ojca bez kontaktu, przez wiele dni podtrzymywanego przy życiu w hospicjum, daleko od domu, i wzbierało we mnie przerażenie. Tata, gdyby mógł wybrać, nie chciałby tak umierać. Przez całe dzieciństwo powtarzał mi jak mantrę, żeby nie męczyć zwierząt, walczył o wypuszczenie każdej schwytanej do słoika żaby. Wiedziałam, że wolałby odejść spokojnie wśród najbliższych, w domu. Lekarze powiedzieli jednak mamie: "W domu pani nie da sobie rady". I o tym też wiedziałam. Tata potrzebował lekarzy, którzy byliby zawsze w pobliżu, oraz specjalistycznego sprzętu. Poza tym mama po kilku miesiącach opieki nad leżącym chorym była wyczerpana. Obie jesteśmy drobne i nawet we dwie nie byłyśmy w stanie podnieść taty, gdy już nie mógł nam w tym pomóc.
Kiedy wracałam do domu, emocje zalewały mnie z ogromną siłą. Ból mnie obezwładniał, zwalał z nóg, choć nie był bólem ani trochę fizycznym. Żałowałam, że nim nie jest. Pragnęłam poczuć go na zewnątrz, w swoim ciele, a nie tylko w umyśle. Godzinami płakałam, czasami wręcz wyłam, siedząc na podłodze i opierając się o zimną powierzchnię ściany, żeby poczuć swoje ciało. W ostatnich dniach byłam bliska autoagresji - myślałam, że już dłużej tego nie wytrzymam. Ratowały mnie leki dobrane przez mądrą lekarkę oraz długie spacery. Wieczorami wychodziłam z domu i szłam przed siebie, dopóki nie znalazłam się wśród pól i łąk. Przyglądałam się detalom przyrody, którą tata tak kochał. Czasem przez całą drogę płakałam. Typowa modlitwa nigdy nie przynosiła mi ulgi, ale tam, daleko od domów, po swojemu pozwalałam swojej duszy krzyczeć. W myślach zwracałam się do duszy taty i wołałam do niej najgłośniej, jak mogłam, by nie obawiała się zostawić zmęczonego ciała, jeśli chce już odejść, by nie martwiła się o nas i o ziemskie sprawy, by pozwoliła sobie być wolna.
Ostatecznie tata nie pojechał do hospicjum w innym mieście. Transport był już umówiony, gdy nastąpiło pogorszenie i dla lekarzy stało się jasne, że pacjent odchodzi.
Odszedł w nocy, tak samo jak żył - na własnych warunkach.