sobota, 6 kwietnia 2024

[162] Pamiętniki zimowe

 
3.12
To już tydzień, odkąd mamy w okolicy prawdziwą zimę jak w czasach, kiedy byłam dzieckiem. Śnieg nie stopniał, choć w środę i czwartek się na to zanosiło. Wręcz przeciwnie - dzisiaj sypało przez cały dzień, momentami naprawdę intensywnie. Wychodząc z Piękną na spacer, cieszyłam się zimową aurą, ale nie spodziewałam się, że w ciągu najbliższej godziny aż tak się rozpada. Byłyśmy akurat dość daleko od domu, gdy opady stały się bardziej intensywne. W niektórych miejscach śnieg sięgał mi do kolan. Po powrocie przypominałyśmy dwa bałwany. 
Najpiękniejszy, a zarazem mniej uciążliwy spacer, miałyśmy w środę. Wróciłam wtedy z pracy wcześniej niż zazwyczaj. Myślałam, że pójdziemy tylko na sąsiednią ulicę, ale było tak ślicznie - mroźno i słonecznie - iż nogi same niosły mnie przed siebie. Poszłyśmy na drogę równoległą do wiaduktu, a później okrążyłyśmy wzgórze. 
Piękna niezmiennie kocha zimowe spacery i wygłupy na śniegu. Szaleje z radości, gdy widzi, że ktoś z domowników wkłada kurtkę i przymierza się do wyjścia na dwór. Jeśli wywęszy jakiś ciekawy zapach, bez zastanowienia daje nura w zaspy. Do domu wraca cała mokra, co nie przeszkadza jej kombinować na wszelkie sposoby, jak by tu ukradkiem wskoczyć na łóżko.



 
(wieczorem)
Trudno w to uwierzyć, ale śniegu spadło jeszcze więcej. Na poręczy balkonu przybyło ładnych kilkanaście centymetrów!
 
4.12
Drugi raz w ciągu tygodnia wylądowałam u dentystki z powodu nagłego, silnego bólu zęba (za każdym razem innego). Zaczęło się w sobotę, gdy wróciłam zgrzana po godzinie spaceru w śniegu. Dziś w nocy tak mnie bolało, że prawie chodziłam po ścianach. Nie pomógł ani ibuprom, ani ketonal.
Od strony stomatologicznej sytuacja została wstępnie opanowana. Udało mi się dostać na cito do dentystki. Ząb może jeszcze boleć, ale dostałam silniejszy środek przeciwbólowy. Psychicznie czuję się jak wrak. 
Chyba nic mnie tak nie rozsypuje na kawałki, jak silny ból zęba, na który nic nie pomaga. Budzą się wtedy we mnie najgorsze myśli i lęki. Wszystkie zasoby, jakie mam, wkładam w to, żeby zapanować nad sobą. Zresztą właśnie od bólu zębów zaczął się w 2020 roku jeden z największych moich kryzysów psychicznych. Przeraża mnie myśl, że gdyby to miało trwać dłużej, byłabym chyba w stanie zrobić wszystko, żeby przestało boleć. Boję się, że kiedyś pomoc nie przyjdzie wystarczająco szybko.
 
6.12
Nie umiem wyjść z tego koszmaru dentystycznego. Dzisiaj (dwa dni po kanałowym) leczony ząb uspokoił się. Przestał boleć sam z siebie i reagować bólem na dotyk (ale nagryzać jeszcze go nie będę). W zamian boli mnie policzek i dzisiaj w ciągu dnia spuchnął mi w okolicy, gdzie miałam robione znieczulenie. Ten ból jest na tyle mocny i upierdliwy, że nie umiem się na niczym skupić. Przypomina mi trochę promieniujący ból ręki po szczepieniu na Covid. Robię sobie zimne okłady, biorę dalej NLPZ i płuczę paszczę szałwią, ale na razie nie mija. 
Znowu zaczynam być niespokojna i lękowa. Martwię się, jak przetrwam noc i co będzie jutro, czy ta opuchlizna może sama zejść. Rzecz jasna, jutro mogę skontaktować się z dentystką, ale to dopiero za całych dwanaście godzin... Najbardziej boję się, żeby nie trzeba było znowu otwierać tego zęba, bo dopiero co przestał boleć, a przy takim bólu policzka nie da się zrobić znieczulenia. Poza tym jakoś muszę iść do pracy.
 
12.12
W grudniu zrobiłam coś, o czym myślałam od dawna: kupiłam rodzicom testy DNA na pochodzenie etniczne. 🙂 Myślę, że to najlepszy moment, aby je zrobić, zwłaszcza że rodzice są coraz starsi, a tata poważnie chory, i nikt nie zagwarantuje nam, ile razy będziemy jeszcze spędzać święta w komplecie. 
Tata zawsze interesował się historią, w tym historią okolicy i swojej rodziny. Dzięki niemu w gimnazjum połknęłam bakcyla i zrobiłam proste drzewo genealogiczne (przez proste mam na myśli to, że nie korzystałam z archiwów, tylko rozmawiałam z dalszymi krewnymi). Zaczęłam też opiekować się zdjęciami rodzinnymi, uporządkowałam i opisałam je. Innym razem tata napisał do PAN, żeby dowiedzieć się, skąd się wzięło nasze nazwisko. Czasem zastanawialiśmy się, skąd pochodzili przodkowie mamy i taty, ale nie mieliśmy żadnych konkretnych wskazówek.
Gdy tylko doszłam do siebie po makabrycznym tygodniu, zagoniłam rodziców do testów. Gdyby kogoś to interesowało, przypominają one trochę testy na koronawirusa: trzeba zrobić sobie wymaz ze śluzówki obu policzków, włożyć próbki do probówek, zapakować według instrukcji i wysłać do Niemiec. Na rynku są dostępne różne rodzaje testów z różnych firm. Ja zdecydowałam się na usługi MyHeritage, które działa już od lat i budzi we mnie największe zaufanie. Ten konkretny test wskaże nam, ile procent genów mamy i taty wywodzi się z poszczególnych grup etnicznych. Niektóre firmy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, oferują dokładniejsze badania, ale mniej im ufam, a kwestia kosztów też jest ważna.
Wyniki powinniśmy dostać drogą elektroniczną w ciągu kilku tygodni. Jestem ich bardzo, bardzo ciekawa. Mam nadzieję, że próbki nie zaginą wśród świątecznej poczty i dotrą do celu jak najszybciej. 


 

15.12
Z serii "Co cieszy Rosomaka?": ostatnia dawka antybiotyku.
Nie cierpię antybiotyków, ponieważ w dzieciństwie dostawałam ich bardzo dużo i do dzisiaj pamiętam związane z nimi "atrakcje" (problemy z przełykaniem tabletek, odruchy wymiotne itp.). Nie mówiąc już o tym, że na część z nich mam nietolerancję. Kiedy przestałam chodzić do pediatrów, przekonałam się, że większość moich infekcji jest wirusowa i antybiotyków nie wymaga. Od czasu studiów unikam antybiotyków i dużo rzadziej łapię infekcje. Niestety, zdarzają się (na szczęście rzadko) i takie sytuacje, gdy trzeba jakiś wziąć, na przykład ostre zapalenie zatok. Albo ropne zapalenie dziąseł. 

 
 
 
W czwartek byłam u dentystki jeszcze raz (czwarty raz w ciągu trzech tygodni...). Ponieważ dwa zęby rozbolały mnie w odstępie kilku dni, mam teraz dwa zęby w leczeniu kanałowym. Finansowo to jest makabra. 
Ostatecznie nie wiadomo, dlaczego dwa dni po wizycie dostałam zapalenia dziąseł i to takiego mocnego. Miałam RTG zarówno tych leczonych teraz zębów, jak i zdrowego zęba, przy którym zrobił się ropień, ale wyszły dobrze. Nic niepokojącego się tam nie dzieje. Chodzę do tej samej dentystki od ponad dziesięciu lat, ogólnie jestem z jej usług zadowolona. Dentystka twierdzi, że mogło się to stać dlatego, że przez parę dni nie dbałam właściwie o higienę po tej stronie - a jak miałam myć zęby, jeśli nawet najlżejszy dotyk językiem mnie tak bardzo bolał, że prawie wyłam? Zresztą, nigdy nie myłam na siłę, gdy mnie coś bolało, i nigdy nie miałam podobnych komplikacji po wizycie. Może ten jeden raz po prostu miałam pecha. 
W każdym razie dziąsła nareszcie prawie całkiem wyzdrowiały, a zęby siedzą cicho. Tamte dwa tygodnie bólu niemożliwie mnie przeorały. Każda godzina wlekła się jak strzępy kurzu za miotłą. Oddycham z ulgą każdego dnia, gdy nie muszę już egzystować w trybie "byle dotrwać do następnej dawki przeciwbólowego...". I mam nadzieję, że dentystkę zobaczę dopiero w Nowym Roku.
 
20.12
Wooow! Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, że Dali namalował TAKĄ kartkę świąteczną!
 
21.12
Stało się: doturlałam się do świąt. Przede mną jeszcze tylko wpracowa wigilijka i będę mogła odetchnąć z ulgą. Nareszcie...
Nigdy nie byłam fanką wielkich porządków przedświątecznych, ogólnie mam do tego podejście dość luzackie, ale w tym roku wyjątkowo dużo zrobiłam w domu. Na szczęście zabrałam się do tego na przełomie listopada i grudnia, zanim zaczęły się akcje z uzębieniem. Święta świętami, to tylko parę dni, jednak wiele miejsc w domu naprawdę już wymagało generalnych porządków. Tata nie ma tyle sił co kiedyś, mama jest zmęczona i przygnębiona chorobą taty, a chcę, żeby byli jak najszczęśliwsi w te święta. O chorobie i tak nie zapomną, ale przynajmniej nie będą się czuć niekomfortowo.
Dla mnie ważniejszy od porządków jest klimat i oczywiście już tydzień temu wyjęłam z pudeł swoje ulubione dekoracje. Ubrałam choinkę, powiesiłam w oknach ulubione lampki. Gdy uspokoiła się sytuacja z zębami, zrobiłam całe pudło mydeł, którymi zamierzam obdarowywać fajnych ludzi. Zrobiłam też dwie świeczki. Poza tym "wkładem własnym" prezenty jak zwykle zamówiłam przez Internet, żeby oszczędzić sobie męczenia się w supermarketach. 
W tym roku wysłałam wyjątkowo obfitą świąteczną pocztę. Jeśli dobrze policzyłam, zużyłam ponad dwadzieścia pocztówek i kilka karnetów z Amunu. Oprócz rodziny, przyjaciół i znajomych świąteczne kartki ode mnie dostało (lub dostanie) osiem osób z grupy loteryjkowej. Loteryjki pocztówkowe to jedna z nielicznych aktywności, w której zęby nie przeszkadzały, bo wystarczy dodać post i dalej już dzieje się bez mojego udziału. Niestety, w tym roku nie pomyślałam o tym, żeby sfotografować wszystkie wysyłane pocztówki. Zrobiłam tylko zdjęcie ostatniej tury.  
 
 
 

W międzyczasie ja też dostałam świąteczne niespodzianki: paczkę od Oli, piękne własnoręcznie wykonane kartki od Alex i Dagi, książkę od cioci. Na pocztówki z loterii trzeba będzie dłużej poczekać, ale dwie zdążyły dotrzeć przed świętami. Jedna przedstawia Helsinki zimą, a druga to moja pierwsza pocztówka z serii "Aunties" Inge Löök, znanej też jako "Old Ladies". Chciałabym zbierać tę serię, bo na sam widok tych roześmianych staruszek robi mi się ciepło na sercu. 



 
23.12
Rano, korzystając z pustej jeszcze kuchni, zrobiłam zawieszki zapachowe z wosku sojowego. Pachną piernikiem i przyprawami kojarzącymi się z zimą. 

 
 
 
Takie woskowe zawieszki nazywa się też tabliczkami florenckimi. Można w nich zatopić różne skarby, na przykład suszone płatki kwiatów, listki, ziarenka kawy czy właśnie przyprawy. Nadają się wszędzie tam, gdzie chcemy wprowadzić ulubiony zapach - do szafy, do pudła z pościelą, do samochodu... Myślę, że na choinkę też. Ja zamierzam wybrać jakieś zawieszki dla siebie, a pozostałe zabrać na Sylwestra w Norze. Może ktoś zechce wypróbować?
 
24.12
Pierwszy raz od lat zobaczyłam za oknem śnieg w wigilijny poranek. Napadało go wczoraj około dziesięciu centymetrów. Wiem, że wkrótce stopnieje, bo na święta zapowiadane są dodatnie temperatury i deszcze, ale i tak się ucieszyłam. Zdążyłam nawet pójść z Piesą na wieczorny spacer w śniegu. Chociaż tyle. 
 
 

 
29.12
Po przyjeździe do Warszawy zastałam w Norze spory bajzel (jak zwykle) i jeszcze większą choinkę (wyższą niż zwykle). Czekał na mnie też aksolotl w niebinarnych barwach, którego Szczur kupił na Targach Fantastyki od Tomasza (polecamy gorąco sklep Tomasza Smocze Łapy!). Aksolotl jest uroczy i potrafi poruszać segmentami swojego filamentowego ciała.
Dzisiaj niewiele się działo. Byliśmy trochę niewyspani, jako że Piękna przyzwyczaiła się do wstawania o siódmej. Głównie sprzątaliśmy Norę, bo jej stan początkowy niespecjalnie zachęcał do organizowania tu imprezy. Chyba że dla krasnoludów, którzy generują taki syf, że szczurzego nawet by nie zauważyli. Na jutro zostało już na szczęście tylko trochę czynności porządkowych. Jestem wdzięczna mamie za słoik pierogów, dzięki któremu przynajmniej nie muszę zajmować się gotowaniem.
Poza tym oczywiście były spacerki. Piesa szybko poczuła się jak u siebie - bez trudu przypomina sobie nawet po dłuższej przerwie, kto wychodzi z nią rano na pierwszy spacer czy jak działa winda. Liczne spotkania z innymi psiakami jednocześnie ekscytują ją i onieśmielają. A im bardziej któregoś się boi, tym głośniej musi na niego poszczekać i tym bardziej się napuszyć.



 
4.01

Dzięki książce "Tajemna strona świąt" nie tylko poszerzyłam swoją wiedzę o mrocznych istotach pojawiających się w różnych rejonach Europy pomiędzy listopadem a styczniem, ale też... dowiedziałam się, że wiktoriańskie pocztówki na Boże Narodzenie bywały nie mniej creepy niż te halloweenowe.
Nie, nie przedawkowaliście żadnych leków i z całą pewnością zdążyliście wytrzeźwieć po Sylwestrze. Boże Narodzenie naprawdę kojarzyło się komuś z żabami, martwym rudzikiem, burakiem o ludzkiej twarzy czy meduzą.
 
5.01
Wszystko wskazuje na to, że najbliższy weekend spędzę w tym roku z rodzicami w domu (nie licząc spacerów z Piesą) i że raczej nie odwiedzi mnie nikt oprócz bardzo prawdopodobnej migreny. Muszę coś zrobić, żeby odgonić negatywne myśli, które mnie w takie dni dopadają. Zabieram się więc do układania drewnianych puzzli o nietypowym kształcie, które dostałam w prezencie od Szczura. 
Na razie posegregowałam puzzle według podobieństwa i (z grubsza) według miejsca przeznaczenia. Zajęło mi to pół godziny. Przy okazji uporałam się z oczami i dziobem sowy. 



 
7.01
Sowa jest już gotowa. Nie takie trudne te puzzle, jak mi się początkowo wydawało. Ich niestandardowy kształt sprawia, że nie ma dwóch takich samych i łatwiej znaleźć brakujący element. Jedynym mankamentem jest kruchość obrazka, gdyż drewniane puzzle rozsuwają się pod wpływem każdego drobnego ruchu. 
Na ułożenie sowy potrzebowałam około dwóch i pół godziny. 
 
 

 
25.01
Poprzedniej nocy miałam wyjątkowo przyjemny sen. Śniło mi się, że potrafiłam latać, a przynajmniej uczyłam się tego. Żeby wzbić się w powietrze, musiałam oczyścić umysł i skupić się na swoim oddechu, a później odbić się od podłoża. Latałam tak po pokoju, odbijając się delikatnie od ścian. Uczucie odprężenia było tak realne, że pamiętam je do teraz.
Rzadko mam sny, które są tylko i wyłącznie pozytywne. Od pewnego czasu najczęściej śni mi się, iż zdradzam swojego byłego chłopaka ze Szczurem lub z jakimś kolegą. Sen tym bardziej absurdalny, że z byłym rozstałam się ponad osiem lat temu, a ze Szczurem jestem już dłużej niż byłam z eksem. Nie wiem, czemu mózg tak uporczywie wałkuje ten motyw.
 
30.01
Ferie, a tym samym mój urlop w Norze, zaczęły się bardzo piękną pogodą. Co prawda nic nie wskazuje na to, żeby miało się zrobić biało i mroźno, ale w zamian dziś i wczoraj dopisało nam słońce. Resztki śniegu są tu rzadkością. Fosa jest częściowo zamarznięta, więc można oglądać komiczne sceny z udziałem kaczek. Idzie sobie dumny, napuszony kaczor i kwacze złowrogo z zamiarem zaatakowania innego kaczora, przyspiesza... i nagle wpada w poślizg, po czym ląduje na kuprze. Słoneczna pogoda sprawia, że spacery to sama przyjemność. Piękna jest w swoim żywiole, zwłaszcza w południe, gdy spuszczam ją ze smyczy w osiedlowym parku. Od wczoraj zdążyła już spotkać dwa znajome pieski, które bardzo lubi: spaniela Toniego i yorka Stefana. Zdążyła też pogonić wrony, poobgryzać patyczki, wytarzać się w kaczych perfumach nad fosą i przestraszyć się kilku dużych psów. Dzisiaj Szczur nie musiał jechać na uczelnię, więc poszliśmy we troje na wyjątkowo długi spacer - przez osiedle nad fosę, a później na forty. Mimo że od rana dokucza mi migrena, wróciłam bardzo odprężona i szczęśliwa.
Do Nory jak zwykle przywiozłam mnóstwo rzeczy związanych z moimi zainteresowaniami, aby trochę nadrobić wszystko, na co nie mam tyle czasu na co dzień. Na razie wieczory spędzam nad drzewem genealogicznym na MyHeritage, ale to już temat na osobną opowieść.

sobota, 20 stycznia 2024

[161] Pamiętniki jesienne

 
1.10
Wczoraj miałam dzień brudasa.
Zaczęło się od tego, że solidnie się zakurzyłam, bo koleżanka z pracy zabrała się do porządkowania pudeł ze starociami. A tym samym - do wyrzucania wielu potencjalnie przydatnych rzeczy. Zanurkowałam więc do wora, by co nieco uratować, i uratowałam między innymi płyty z muzyką relaksacyjną.
Nieco później inna koleżanka, która szuka domów dla kociąt, przyniosła je w transporterze i wszyscy zastanawiali się, czy znają kogoś, kto mógłby przygarnąć kota. Maluchy też brały udział w burzy mózgów, rozkosznie pomiaukując. Wzięłam jednego na ręce i poczułam, że się rozpływam. Był mięciutki i delikatny jak ptaszek. Tak maleńkiego kiciusia trzymałam ostatnio w dzieciństwie u kolegi, gdy jego Maja się okociła. Najchętniej sama zabrałabym go do domu, podobnie jak wszystkie inne potrzebujące zwierzaki na świecie. Niestety Szczur ma alergię, Bestia ze stresu mógłby znów się "zatkać", a rodzice chyba by mnie wydziedziczyli. Pomiziałam kotka i oddałam go właścicielce, ale zanim to zrobiłam, maluch siknął mi na rękę.
Wieczorem poszłam z Piesą na spacer drogą równoległą do wiaduktu. Lubimy tamtędy chodzić, ponieważ po prawej mamy łąki, można tam odpocząć od ludzi, a powietrze niewątpliwie jest czystsze niż w innych częściach miejscowości. Ściemniało się już, kiedy zaczepiło mnie dwóch chłopców z rowerami, wyglądających na jakieś 8-11 lat. Chłopcy poprosili o pomoc w założeniu łańcucha w jednym z rowerów. Nie miałam przy sobie rękawiczek ani nawet chusteczek, więc połowę drogi do domu musiałam pokonać z dłońmi ufifranymi smarem. Modliłam się do bliżej nieokreślonych bóstw, by suczka owczarka niemieckiego o imieniu Bella nie postanowiła akurat dzisiaj przeskoczyć przez ogrodzenie i nas nastraszyć, co zdarzyło się już dwukrotnie. W takim przypadku na sto procent zapomniałabym o trzymaniu brudnych rąk daleko od ubrań i ubrudziłabym sobie ulubioną bluzę. Na szczęście opiekun Belli był razem z nią na podwórku.
W drodze do domu często przechodzę skrótem obok pola sąsiadów. Traf chciał, że akurat wczoraj zaczepiła mnie sąsiadka, żebym przekazała rodzicom ogromną cukinię. Próbowałam jej wytłumaczyć, że mam brudne ręce i dlaczego, ale wetknęła mi w ręce rzeczoną cukinię. I tak oto dotarłam do domu oplątana długą smyczą, z cukinią w rękach, starając się nie dotknąć niczego więcej w drodze do łazienki...

6.10
W tym tygodniu czekałam na piątek jak na wybawienie. Generalnie należę do ludzi, którzy lubią swoją pracę. Gdy jednak zastępstw jest tyle, że trudno mi wygospodarować czas na picie i pójście do toalety, a co dopiero na inne obowiązki, zmęczenie z dnia na dzień coraz bardziej daje mi się we znaki. Staram się wysypiać, chodzić na spacery i ogólnie prowadzić zdrowy tryb życia. Mimo to znów pod koniec tygodnia czuję, że dopada mnie migrena.
Poza pracą też dużo się działo jak na jeden tydzień. Tata miał wizytę w poradni onkologicznej, samochód - wizytę w warsztacie, a ja miałam jazdy. W środę wybrałam się do centrum załatwić sprawy związane z telefonem. Dodatkowo nieoczekiwanie wylądowałam u weterynarza.
W nocy z wtorku na środę Piękna dostała biegunki. Obudziła mnie o trzeciej, piszcząc i domagając się wyjścia na dwór. Sytuacja powtórzyła się o czwartej, a później jeszcze kilka razy. Piękna bardzo rzadko piszczy, w zasadzie tylko wtedy, gdy zostaje sama lub coś ją boli. Wiedziałam, że cierpi. Pojechałyśmy do naszej pani weterynarz, która dała małej trzy zastrzyki i poleciła przez kilka dni podawać tabletki: antybiotyk i nospę. Po ponad dobie głodówki Piesa początkowo była osłabiona, głównie spała, ale z dnia na dzień wyraźnie czuła się coraz lepiej. 💩 wróciły do normy. Antybiotyk mamy jeszcze na cały weekend. Biedna Piękna już doskonale wie, kiedy zbliżam się do niej z tabletką. Robi wtedy zabawne miny albo próbuje zwiać.
Weekend będzie leniwy i spokojny. W poprzedni miałam sporo energii, ale tym razem czuję w kościach, że na więcej mnie nie stać. Trzeba odpocząć.

11.10
Moja kolekcja pocztówek wzbogaciła się o kolejne afrykańskie państwo: Mozambik. Kartka dotarła niewiarygodnie szybko, bo po miesiącu! Podobnie jak większość pocztówek z Afryki, kupiłam ją za pośrednictwem znajomej z grupy na Facebooku.
Na szczęście nikt po drodze nie połakomił się na egzotyczne znaczki.
 
 

 
19.10
Dzisiaj rano przez kuchenne okno zobaczyłam wiewiórkę. Wspinała się po słupie elektrycznym. Zanim uciekła, udało mi się zrobić telefonem kilka zdjęć na pamiątkę. Ta mała obserwacja trochę zrekompensowała mi to, że miałam kiepską noc, a później przez pół dnia męczyłam się z migreną. Trudno się nie uśmiechać na myśl o takim stworzonku.

24.10
W poniedziałek znowu nieoczekiwanie wylądowałam z Piękną u pani weterynarz. Ledwie wróciłam z pracy i chciałam zabrać Piesę na spacer, zobaczyłam, że kuleje na przednią lewą łapę. Zaczęła też ją wylizywać. Pooglądałam łapę, ale nie zauważyłam na niej nic niepokojącego. Mimo to Piękna dawała do zrozumienia, że coś sprawia jej ból, popiskując i zabierając mi łapkę.
U wetki okazało się, że pomiędzy palcami Pięknej wbił się kawałek cienkiego drutu, o długości około półtora centymetra. Najbardziej zaskakujące było jednak to, że drucik znajdował się w prawej łapie, a nie w lewej, którą Piesa podnosiła i wylizywała. Oczywiście ja oglądałam lewą. Pani weterynarz dała też Pięknej środek przeciwbólowy i obcięła jej pazury, które były już za długie. Powiedziała, żebyśmy przyjechały znowu, gdyby kolejnego dnia dalej coś się działo z łapą. Dzisiaj jednak wszystko było już w porządku - Piesa chodziła i biegała bez trudu.
Zastanawiam się, dlaczego Piękna zachowywała się tak, jakby bolała ją nie ta łapa, która potrzebowała pomocy. Wpadłam jedynie na to, że mogła ją nadwyrężyć, starając się mniej obciążać prawą, albo że bolał ją kciuk od zbyt długiego pazura. Ewentualnie... ma trudności w rozróżnianiu strony lewej i prawej.
Czy komuś z Was zdarzyło się, że zwierzak "pomylił" zdrową i chorą łapę? 🤔

29.10
Byłam dzisiaj z rodzicami na dwóch cmentarzach w sąsiadujących ze sobą miejscowościach. Na dalszym jest pochowany mój stryjek i zarazem ojciec chrzestny, który nie żyje już od kilkunastu lat. Na bliższym znajdują się groby prapradziadków od strony taty. Bardzo podoba mi się ten bliższy cmentarz, gdzie rośnie szpaler starych kasztanowców i jesienią roi się od kasztanów. (Rzecz jasna, ludzie zbierają je, ale ja nie miałabym nic przeciwko kasztanom na moim własnym grobie.) Jest tam dużo starych grobów z przepięknymi pomnikami, które nadal ktoś odwiedza i dekoruje. Nie brakuje nawet takich sprzed II wojny światowej.
 
 
 

Od czwartkowego wieczoru nie najlepiej się czuję. Dokuczają mi ból stawu łokciowego, ból zęba i zatkane ucho - co dziwne, wszystko po prawej stronie ciała i wszystko uruchomiło się jednocześnie. Zachodzę w głowę, czy mnie zawiało w samochodzie, czy może to kwestia ciśnienia albo dolegliwości psychosomatyczne. W pracy miałam bardzo spokojny tydzień, w innych sferach życia też nic złego się nie działo. Przyszły tydzień zapowiada się jeszcze lepiej. Zastanawiam się, co może mnie aż tak stresować, i sama nie wiem. Owszem, mam skłonności do antycypowania, co złego może się wydarzyć, ale mam też w perspektywie kilka naprawdę przyjemnych, luźniejszych dni, idealnych do naładowania baterii.
Do soboty udało mi się jako tako opanować ucho - mam na to sprawdzony preparat, polecony dawno temu przez ciocię. Najbardziej martwi mnie ząb, który zapewne potrzebuje leczenia, bo teraz nie jest dobry czas na zajmowanie się zębami. Ząb zachowuje się dziwnie - czasem przez kilka godzin nie sprawia kłopotów, a czasem nagle zaczyna boleć ni z gruchy, ni z pietruchy. Nie widać w tym żadnej prawidłowości. Zapiszę się do dentystki, ale mam nadzieję, że w międzyczasie uspokoi się, zwłaszcza na czas wyjazdu do Nory.

30.10
Od kilkuletniej dziewczynki usłyszałam najbardziej uroczy komplement wszechczasów: "Wygląda pani jak Elza".
Dzieci zdecydowanie patrzą na nas przez inne okulary niż my sami.

2.11
Ilekroć jestem na cmentarzu pod Najbliższym Lasem, zatrzymuję się na dłużej w sektorze, gdzie znajdują się groby dzieci. Jest ich około trzydziestu, większość z lat 60-tych, 70-tych i 80-tych. Niektóre z tych dzieci zmarły zaraz po narodzinach, inne w wieku przedszkolnym, a najstarsze w chwili śmierci miało czternaście lat. Już w dzieciństwie te maleńkie groby bardzo mnie przyciągały i do dzisiaj tak jest. Spaceruję między nimi i wyobrażam sobie, jakimi dorosłymi byłyby teraz te dzieci, gdyby dostały taką szansę. Na pewno były przez swoich bliskich kochane, bo pomimo upływu lat wciąż ktoś o nich pamięta i nie chce zapomnieć.
Oprócz dziadków i innych krewnych ze strony ojca, na tym cmentarzu odwiedzam też sąsiadkę, którą bardzo lubiłam. Wszyscy nazywali ją Lila, choć tak naprawdę nosiła inne imię. Patrząc z mojej dzisiejszej perspektywy, myślę, że sąsiadka mogła być w spektrum. Była oczytaną, wykształconą kobietą - wyjechała do Warszawy i ukończyła studia w czasach, kiedy niewielu kobietom z małych miejscowości to się udawało. Miała duże zdolności do nauk ścisłych. Przez jakiś czas pracowała w mieście. Po paru latach i nieudanym małżeństwie wróciła jednak na wieś. Większość czasu spędzała w swoim ogrodzie. Była ekscentryczna i nieco konfliktowa, tylko z nielicznymi osobami umiała (chciała?) się dogadać. Chyba nawet nie lubiła większości ludzi. Narzekała, że są głośno, że za bardzo ingerują w przyrodę.
Gdy byłam dzieckiem, miałam wrażenie, że pani Lila jako jedna z nielicznych osób mnie rozumie. Lubiła słyszeć, jak się bawię i śpiewam swoje piosenki na podwórku. Przez mur dawała mi kwiaty i opowiadała, co znalazła w ogrodzie. Mówiła do mnie jak do istoty myślącej, a nie jak do krasnala o bardzo małym rozumku. Czułam się, jakbym znała ją jeszcze przed urodzeniem, od zawsze.
 
 

 

4.11
Wyścigi w beczkach? Wyścigi mydelniczek? A zawsze myślałam, że to ja mam dziwne zainteresowania...
 
 
 
 
7.11
Długi weekend po Wszystkich Świętych, na który cieszyłam się od dawna, nie ułożył się po mojej myśli. W środę pojechałam z rodzicami na ostatni cmentarz, a wieczorem spakowałam się do Nory. Wszystko miałam gotowe - plecak, jedzenie w Norze, nawet rzeczy do pracy, by po powrocie szybko się przepakować. Niestety, w nocy obudziłam się z dość mocnym bólem gardła i z poczuciem ogólnego rozbicia. Rano było tylko gorzej. Bolały mnie też stawy, jakby zaczynała się infekcja. Musiałam zrezygnować z wyjazdu - nie chciałam zarazić Szczura ani rozchorować się jeszcze bardziej. Czułam smutek, bo chyba pierwszy raz od kilku lat nie spędziłam listopadowego weekendu ze Szczurem.
Odpoczynek w domu, wygrzewanie się i sprawdzone leki bez recepty sprawiły, że infekcję udało się zahamować. Dwa dni właściwie przeleżałam, ale gdy tylko zaczęło mi się poprawiać, postanowiłam zrobić wszystko, co się da, żeby maksymalnie wykorzystać ten weekend.
Czytałam "Upiora Opery", słuchałam audiobooków, ogarnęłam sprawy pocztówkowe i uporządkowałam dolną półkę w szafie, skąd wysypywały się stare swetry i maskotki. Porządkowałam też zdjęcia w telefonie. W sobotę zajęłam się przepisywaniem ulubionych wierszy i cytatów do zeszytu w pięknej twardej oprawie, który założyłam w liceum. Nagromadziło się ich dużo, ale zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia. Korzystając z nieobecności mamy, którą drażnią zapachy, zrobiłam dwie świece sojowe o zapachach kojarzących się z Bożym Narodzeniem (piernik, pomarańcza, cynamon). Poszło mi to bardzo sprawnie, o wiele szybciej niż robienie mydeł. Może zamówię wosk i zrobię więcej takich świeczek na zimę?
Gardło przestało mnie boleć, ale nieprzerwanie od ponad tygodnia mam zatkane ucho. W międzyczasie wypróbowałam cztery różne preparaty do rozpuszczania czopów woskowinowych, masowanie i ogrzewanie ucha - i nic. Ucho oczyściło się, ile mogło, ale głębiej jak coś siedziało, tak siedzi. Jestem zapisana do laryngologa na 20 listopada, więc trochę jeszcze muszę się z tym uchem przemęczyć. Na szczęście nie boli, a na szumy coraz rzadziej zwracam uwagę.

12.11
Kończy się kolejny weekend, gdy nie wyszłam z domu, bo byłam zainfekowana. Tydzień temu myślałam, że udało mi się zahamować rozwój infekcji. Poszłam do pracy w poniedziałek i w kolejne dni, pojeździłam też kilka godzin "L-ką". Niestety, pod koniec tygodnia gardło znowu się odezwało, tylko mocniej. Myślę, że przyczynił się do tego męczący tydzień w pracy, a zwłaszcza poniedziałek, który był bardzo stresujący i niemal od razu wywołał dwudniową migrenę. Tak czy siak, tym razem leżenie niewiele dało, bo doszły inne objawy. Jutro muszę więc wstać znacznie wcześniej niż zwykle, żeby pójść do lekarza.
Ponieważ w piątek rano czułam się jeszcze w porządku, Szczur przyjechał do mnie zgodnie z planem. W pewnym sensie tego żałuję, bo nie byłam w ten weekend zbyt aktywna i Szczur zapewne wynudził się, gdy leżałam pod kołdrą. Z drugiej strony, cieszyło mnie jego towarzystwo. Piękną też, bo mogła pójść na długi spacer mimo mojej choroby. Pograliśmy w Carcassonne, zjedliśmy domową pizzę i obejrzeliśmy "Coco" - film okazał się naprawdę fajny, wzruszający. Może być dobrym punktem wyjścia, żeby dowiedzieć się więcej o Día de los Muertos albo zainteresować tematem dzieci. Nasza znajoma Asia powiedziała, że dobrze oddaje meksykańskie wierzenia i tradycje związane z tym świętem. Alebrijes były urocze, podobne do chowańców z Eldaryi! Mam tylko nadzieję, że nie zaraziłam Szczura.
Przez całe to zdrowotno-wpracowe zamieszanie nie pochwaliłam się jeszcze kartkami, które dostałam na Halloween. W tym roku Daga przysłała mi aż dwie! Większość pozostałych wygrałam w loteryjkach. Udało mi się też zdobyć pocztówkę z Meksyku w klimacie Día de los Muertos, z tematyczną naklejką i znaczkiem! Oprócz pocztówek dużo radości sprawiła mi niespodzianka od przyjaciółki (mojej siostry-wiedźmy) - paczuszka, która dotarła dokładnie 31 października.
Jeśli chodzi o sam wieczór halloweenowy, w mojej miejscowości w tym roku był niezbyt udany. Ponieważ ostatnio moich rodziców po raz pierwszy odwiedzili przebierańcy, przygotowałam cukierki i lampion w oknie, by ośmielić dzieci do przyjścia. Nikt jednak się nie zjawił, pewnie dlatego, że przez cały wieczór lało jak z cebra. Co prawda minęłam dwie grupki młodzieży, gdy około dwudziestej poszłam na spacer z Piesą, ale młodsze dzieci najwyraźniej nie chodziły po domach. Dekoracji w porównaniu z zeszłym rokiem też było jak na lekarstwo. Najbardziej udekorowany był ogród starszej ode mnie o parę lat nauczycielki. Wygląda na to, że dorośli mieli więcej frajdy niż dzieci.
 





23.11
Pierwszy śnieg w mojej okolicy spadł w tym roku w niedzielę, dziewiętnastego listopada. Od tego czasu niebo ciągle jest zasnute chmurami, z których pada deszcz albo śnieg z deszczem. Pojawiły się też przymrozki.
Skłamałabym, mówiąc, że chce mi się teraz chodzić do pracy, bo taka ponura pogoda bynajmniej nie dodaje mi energii. Coraz bliżej jednak do grudnia wraz ze wszystkimi jego przytulnymi rytuałami, a te za każdym razem pomagają mi dotrwać do zimowego przesilenia.
Dzisiaj dotarła paczka z Ecoflores z nowymi produktami do robienia mydełek i świec zapachowych. A ja zdałam sobie sprawę, że do tej pory nie pokazałam tych, które już zrobiłam tej jesieni. Jeśli chodzi o mydła, dla siebie robię głównie piernikowe, ponieważ rok temu zakochałam się w tym zapachu i nadal mi nie przeszło. Inne podaruję członkom rodziny, przyjaciołom i znajomym na Boże Narodzenie lub, miejmy nadzieję, na sylwestrowej domówce w Norze. Moje pierwsze świece na święta mają zapachy piernika (ta w kubeczku) oraz pomarańczy i cynamonu (ta w słoiczku). Mniam!
 
 


24.11
Zdarzyło się coś niesamowitego: dostałam pocztówkę z Lesotho, którą wysłano do mnie w 2020 roku!
W środę w grupie facebookowej pojawiły się pierwsze wiadomości od ludzi, którzy po trzech latach dostali swoje kartki. Zajrzałam więc dzisiaj do skrzynki, mimo że chwilowo nie czekam na żadne pocztówki. I była tam! Doszła w tak dobrym stanie, jakby wysłano ją kilka dni temu. Nawet znaczków nie skradziono po drodze. Przypuszczam, że w czasie pandemii kartki z Lesotho nie mogły zostać wysłane, schowano je gdzieś i zapomniano o nich, a teraz ktoś przypadkiem je znalazł.
W międzyczasie zdążyłam zapłacić za kolejną kartkę z Lesotho, bo tę pierwszą dawno spisałam na straty. Nowa porcja pocztówek z Lesotho miała zostać wysłana w przyszłym roku. Teraz pewnie będę mogła przeznaczyć przelane pieniądze na inną egzotyczną kartkę.
Kiedyś pocztówka z Bangladeszu szła do mnie osiem miesięcy, ale coś podobnego jeszcze mi się nie przytrafiło.
 
 


26.11
W nocy z piątku na sobotę spadł pierwszy "poważny" śnieg, w sensie taki, który nie stopniał od razu. Przyjemnie było budzić się rano w weekend i wyglądać przez okno ze świadomością, że oprócz spaceru z psem nie muszę nigdzie wychodzić.
Tak się podekscytowałam pocztówką z Lesotho, że zapomniałam wspomnieć o nowym planerze z OgarniamSię. Dotarł pod koniec tygodnia. Korzystam z tych planerów już od dwóch lat i obecnie nie wyobrażam sobie na przykład dłuższego wyjazdu bez planera. Pomaga mi nadążać za rzeczywistością w sytuacjach, gdy czuję się przeładowana pamiętaniem o wszystkim. W tym roku wybrałam planer w formie organizera, więc mogę sama zdecydować, jakie dodatki się w nim znajdą i w jakiej kolejności. Równie zadowolona jestem z okładki z ćmami. Jest prześliczna i jakby stworzona specjalnie dla mnie! Planer złożyłam i na razie schowałam do pudła, bo zamierzam podarować go sobie dopiero w Wigilię. 
 
 
 

Od tygodnia z hakiem prawie każdego wieczora sprzątam jakiś mały kawałek domu. Tak mnie jakoś naszło, że zapragnęłam umościć sobie przytulną jamę na zimę. Dzisiaj obudziłam się niezbyt wypoczęta, więc postanowiłam zrobić coś, co nie wymaga dużo czasu ani wysiłku. Wybrałam szafkę na buty. Zamierzałam tylko umyć ją z wierzchu i przejrzeć zawartość, ale mama namówiła mnie, żeby odsunąć szafkę, skoro już się za nią wzięłam. Ku mojemu zdziwieniu, za szafką znajdowała się nie tylko gruba warstwa kurzu, ale także dwa przeterminowane żele antybakteryjne i... mój ulubiony klucz z żółtym breloczkiem! Ten sam, którego przed kilkoma miesiącami szukałam we wszystkich kieszeniach i torbach. I ten sam, który ostatecznie spisałam na straty. Musiał wypaść mi kiedyś z kieszeni kurtki, gdy się przebierałam. Takiej niespodzianki dawno nie miałam.
 

niedziela, 7 stycznia 2024

[160] Z dnia na dzień

 
Ostatnio nie jest mi łatwo wyrażać swoje myśli słowami - ani pisząc, ani tym bardziej wypowiadając je na głos. W nowy rok weszłam w dobrym nastroju i w gronie przyjaciół, ale kilka dni później zdałam sobie sprawę, że pod tym dobrym nastrojem czaił się strach. Dawno aż tak się nie bałam, co przyniesie kolejny rok. I nie tylko on - ogólnie bardzo, ale to bardzo boję się przyszłości.

Mój tata odzyskał siły po operacji, dobrze zareagował na wdrożony latem lek, a jesienne badania wykazały, że przerzuty zmniejszyły się o dwie trzecie. W grudniu pojawily się jednak inne problemy zdrowotne - prawdopodobnie skutki uboczne terapii onkologicznej - które stawiają pod znakiem zapytania dalsze leczenie tym lekiem. Zbliżają się terminy kolejnych badań. Atmosfera w domu jest raczej minorowa. Tata ma lepsze i gorsze dni, w te drugie chodzi rozdrażniony i wpada w złość z błahych powodów. Mama w wyniku przewlekłego stresu ma objawy psychosomatyczne, za mało sypia i traci na wadze. Namawiam ją na wizytę u mojej lekarki.

Jeśli chodzi o mnie, obiektywnie nieźle funkcjonuję, dopóki biorę sertralinę, mam co robić i nie muszę wybiegać myślami zbyt daleko. Szczur bardzo mnie wspiera. Moja praca, gdzie znam każdy kąt i czuję się jak u siebie, spacery z Piękną, czytanie książek czy zajmowanie się zainteresowaniami pozwalają mi na dłuższy czas odpędzać negatywne myśli. Staram się za wszelką cenę utrzymywać się na powierzchni, ale wychodzi mi to właśnie pod warunkiem, że koncentruję się na chwili obecnej. Planuję kolejny dzień, tydzień, co najwyżej miesiąc. Jeżeli coś wymusza na mnie myślenie o przyszłości, momentalnie paraliżuje mnie strach. Boję się, żeby tata nie został pozbawiony możliwości leczenia - jeśli nie obecnym lekiem, to innym. Boję się stracić tatę. Jak mam cokolwiek planować? Skąd mogę wiedzieć, czy w określonym momencie będę w stanie coś zrobić, czy nie, skoro nie wiem, co wtedy będzie się działo z tatą i jak będę się czuć?
 
 
Grafika wygenerowana przez Bing AI według moich wskazówek


Kiedy nie czuję się dobrze w towarzystwie słów, obrazy pozwalają powiedzieć więcej. Sama niewiele potrafię narysować, ale od czasu do czasu sięgam po generator grafiki AI, który odkryłam jesienią dzięki Dagmarze. Zbieram siły, żeby zacząć publikować te grafiki, między innymi tutaj. Obrazek dołączony do tego posta również został wygenerowany przez sztuczną inteligencję według moich wskazówek. W pierwszych dniach nowego roku wpadłam na jeszcze jeden pomysł. Ponieważ z moim poczuciem sprawczości jest ostatnio niezbyt dobrze, a z energią do działania niewiele lepiej, zrobiłam listę rzeczy, z których jestem dumna. Będę do niej wracać, gdy czuję się szczególnie beznadziejnie przez to, że nie mam obecnie siły być tak aktywna, produktywna i zaangażowana we wszystko jak inni.

 
 
 Rzeczy, z których jestem dumna

Jestem dumna z tego, jak wygląda moje życie pomimo ciągłej walki z lękami i ich somatycznymi objawami, a także innych problemów zdrowotnych. Ile wysiłku w to wkładam, wie tylko kilka osób. Nie raz i nie dwa dosłownie uczyłam się od nowa wychodzić z domu, zaczynając od kilku minut na dworze i stopniowo wydłużając ten czas.
 
Jestem dumna, że zbudowaliśmy ze Szczurem związek, o jakim kiedyś nie miałam odwagi marzyć. Taki oparty na wzajemnym zrozumieniu, wsparciu i szacunku, w którym czujemy się bezpiecznie, nie musimy niczego sobie udowadniać ani udawać. Nie jesteśmy idealni - zdarza nam się pokłócić, nawalić w komunikacji albo mieć trudności z pogodzeniem skrajnie różnych potrzeb. Ani razu jednak nie żałowałam, że jestem ze Szczurem, a niedługo stuknie nam osiem lat razem.
 
Jestem dumna, że przygarnęłam zwierzaki po przejściach - agresywnego kota i lękliwego psa - i zmieniłam ich życie na lepsze.

Jestem dumna, że przetrwałam dwanaście lat edukacji w szkole masowej. Gdybym mogła zamienić te lata na edukację domową, na sto procent byłabym dziś zdrowsza fizycznie i psychicznie. Ale przetrwałam.

Jestem dumna, że odważyłam się ponownie otworzyć na nowych ludzi po tym, jak kilkoro bliskich osób zawiodło moje zaufanie.

Jestem dumna, że poszłam na studia na kierunku, który sama wybrałam, a nie na politechnikę, jak chcieli moi rodzice.

Jestem dumna, że ukończyłam studia, mimo że był to dla mnie bardzo trudny czas, gdy miałam kilka silnych kryzysów psychicznych.

Jestem dumna, że od ładnych kilku lat pracuję w zawodzie, w którym chciałam pracować. Kiedy zaczynałam, niektórzy głośno wyrażali powątpiewanie w moje możliwości. Parę razy usłyszałam, że się do tego nie nadaję albo nie dam sobie rady. Owszem, początki nie były łatwe, czasem po powrocie do domu płakałam w poduszkę, ale podobne doświadczenia w nowej pracy miało sporo moich krewnych i znajomych. Po tych kilku latach niczego nie żałuję. Praca nauczyła mnie o wiele więcej niż studia.

Jestem dumna, że nie bagatelizuję problemów dzieci i zawsze reaguję, gdy mam do czynienia z przemocą. Zawsze chciałam być takim dorosłym, jakiego ja i C. nie spotkaliśmy w naszej podstawówce.
 
Jestem dumna, że w ciągu kilku lat nauczyłam się przygotowywać posiłki i nie najgorzej ogarniać dom, mimo że wydawałam się być przypadkiem beznadziejnym w dziedzinie gospodarstwa domowego. 

Jestem dumna, że na miarę swoich możliwości podróżuję, mimo lęków związanych z wyjazdami odkrywam nowe miejsca, a nawet (przy ogromnym wsparciu Szczura) zaczęłam trochę chodzić po górach.

Jestem dumna, że wykorzystałam najtrudniejsze miesiące pandemii, żeby się rozwijać. I że odważyłam się poprosić lekarkę o pomoc, gdy moja psychika i ciało bardzo jej potrzebowały.

Jestem dumna, że mimo swoich deficytów i słabości postanowiłam jeszcze raz podejść do nauki jazdy, a później nie zrezygnowałam, gdy nie widziałam żadnych postępów. Teraz postępy są już widoczne, a instruktor coraz częściej mnie chwali. Chcę jeździć dobrze i bezpiecznie. Wierzę, że w końcu zostanę kierowcą, choć potrzebuję więcej czasu na naukę niż przeciętna osoba.


niedziela, 3 grudnia 2023

[159] Podsumowanie lata

 
Ależ jestem z siebie dumna, że mimo mnóstwa zajęć udało mi się tym razem podsumować wakacje na początku grudnia! To o całe dwa miesiące wcześniej niż w zeszłym roku!
 
 


1. Tegoroczne wakacje spędziłam w całości w Polsce, głównie w Norze, ale także u rodziców moich i Szczura. Jeśli chodzi o podróże, podjęliśmy ze Szczurem bezprecedensową decyzję, by dwa razy pojechać w to samo miejsce nad morzem.

2. Tata rozpoczął leczenie onkologiczne. 

3. Piękna spędziła z nami całe wakacje i poczyniła kolejne postępy. Przede wszystkim bardzo przywiązała się do Szczura. Kiedy długo nie ma go w domu, wyraźnie tęskni - kładzie się w jego pokoju, a nawet zaczęła z własnej inicjatywy wskakiwać na jego łóżko. Częściej się odzywa i ma cały repertuar dźwięków, którymi komunikuje swoje potrzeby. Stała się też bardziej pozytywnie nastawiona wobec innych psów, z niektórymi chętnie się bawi. Rok temu nie spuściłabym jej ze smyczy nawet na strzeżonym osiedlu, a tego lata robiłam to często (oczywiście tylko w bezpiecznych miejscach).
 
4. Znalazłam dwie najbardziej niezwykłe gąsienice spośród występujących w Polsce: widłogonkę siwicę i zmrocznika gładysza. W dodatku obie tuż przed przepoczwarczeniem. Wiosną przekonamy się, czy ćmy wyjdą z kokonów. 
 
 
 

5. (Tu będzie punkt o motylach, kiedy już dokładnie wszystko przeanalizuję.)

6. Wyhodowałam hybrydę rusałki kratkowca. Wzory na jej skrzydłach były połączeniem wzorów z obu pokoleń: wiosennego i letniego.

7. Codziennie chodziłam na spacery z Piesą, czasami nawet po trzy razy. Łaziłyśmy po parkach, nad fosę i do ogrodu społecznościowego, a w niektóre wieczory Szczur zabierał nas samochodem gdzieś dalej, na przykład do lasu albo na wieś do swoich rodziców.
 
 
 
 
8. Komarów było w tym roku niewiarygodnie mało, zwłaszcza w porównaniu do moich wspomnień z dzieciństwa. W ciągu dwóch miesięcy ukąsiły mnie raptem kilka razy. W zamian do Nory wpadało sporo os.

9. Na obu wyjazdach nad morze sama gotowałam obiady. W domku mieliśmy zarówno lodówkę z zamrażarką, jak i kuchenkę indukcyjną. Dało mi to ogromny komfort psychiczny, ponieważ w podróżowaniu najtrudniejsze jest dla mnie jedzenie w obcych miejscach. W Norze zwykle też gotowałam. Jeśli chodzi o nowości, razem ze Szczurem upiekliśmy papryki nadziewane kaszą, serem i warzywami. 

10. Odwiedziłam pięć latarni morskich: Gdańsk Nowy Port, Hel, Stilo, Rozewie I i II. Tym samym wróciłam do zbierania stempli na odznakę turystyczną "Bliza". 

11. Byłam w dwóch parkach narodowych: Kampinoskim (parę razy) i Słowińskim.

12. Pierwszy raz zobaczyłam Hel. Zawsze ciekawiło mnie, czy w drodze do Helu z obu okien samochodu widać morze. Okazało się, że nie, bo drzewa zasłaniają je przynajmniej z jednej strony. Może o innej porze roku?

13. Przez dziesięć dni spędzałam część popołudnia lub wieczoru na plaży. Morze za każdym razem wyglądało inaczej. To był cudowny czas i nawet ruchliwy Szczur przekonał się do takiej formy odpoczynku.
 
14. Pierwszy raz w życiu pojechałam do Trójmiasta. A później jeszcze dwa razy. W Gdyni zwiedziłam okręty-muzea i Akwarium Gdyńskie, a w Gdańsku - latarnię w Nowym Porcie i Westerplatte. 
 
 
 

15. Miałam okazję zobaczyć najdłuższy blok mieszkalny w Polsce - falowiec w Gdańsku. Rozpoznałam go natychmiast. Niestety, z samochodu nie miałam jak zrobić zdjęcia. W artykule z zeszłego roku znalazłam informację, że w falowcu mieszka 5990 ludzi.

16. Przekonałam się, że znalezienie w lesie konkretnego głazu narzutowego nie należy do łatwych zadań, nawet jeśli jest on pokaźnych rozmiarów pomnikiem przyrody.  

17. Na Pomorzu załapałam się na maksimum roju Perseidów. Obserwowałam niebo z leżaka obok naszego domku. Nie mogłam zbyt długo zostać na dworze, bo następnego dnia musieliśmy wcześniej wstać. Mimo to zobaczyłam siedem meteorów, w tym jeden naprawdę spektakularny, który przeleciał przez pół nieba. 

18. Zaobserwowałam kilka jeży, dwa lisy (w ogrodzie społecznościowym i na łące w Głoskowie), zająca (w ogrodzie botanicznym), jelenia (przebiegł nam przed samochodem w drodze powrotnej z Helu), sporo maleńkich ropuszek, zaskrońca i padalca (w Kampinosie). W domku nad morzem odwiedziły nas ogromna ważka i równie dorodny pasikonik zielony. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak rodzina dzików w Parku Młocińskim - dwa dorosłe osobniki z całą gromadą warchlaków, które podeszły bardzo blisko ludzi i obserwowały ich zza krzaków. 

19. Wzięłam udział w treningu Tai Chi w plenerze. Tai Chi spodobało mi się już w zimie, ale zajęcia w ogrodzie trenera... to było coś naprawdę wyjątkowego. Zaczęły się o dwudziestej, a był początek lipca, więc w czasie ćwiczeń stopniowo zapadał zmrok. Nad głowami krążyły nam jaskółki, trochę później zaroiło się od chrabąszczy i ciem. Zjawił się nawet samiec brudnicy. 

20. Zwiedziłam jaskinię w Mechowie. A właściwie jej mały fragment, bo większość jest dostępna tylko dla speleologów. 

21. Poznałam dziewczynę Marcina, Anię, która przyjechała do Polski na urlop. Wybraliśmy się we czwórkę do escape roomu, co pomogło nam przełamać lody. Po wspólnej grze rozwiązały nam się języki i zniknęły wszelkie krępacje związane z mówieniem po angielsku.

22. Zorganizowałam Szczurowi urodzinową domówkę - bardziej huczną niż zwykle, bo okrągłe urodziny wypadają raz na dziesięć lat. Gości też mieliśmy więcej niż zwykle - przyjechali Alex, Paulina, Piotr, Emily, Asia, Tomasz, Maciej i Łukasz. Był tort, a nawet dwa, urodzinowy quiz i balony w kształcie cyfr.
 
 
 

23. Spędziłam cały dzień z Alex, która po domówce została w Norze na resztę weekendu. Ponieważ Alex interesuje się street artem, pokazałam jej Fort Bema, gdzie swoje mniej lub bardziej udane dzieła pozostawiło wielu graficiarzy. Tak jak myślałam, zachwyciło ją to miejsce. Żałuję, że piękny mural z zielonym ptakiem, który Szczur pokazał mi na pierwszym wspólnym spacerze, już od dawna nie istnieje.

24. Kupiłam Szczurowi na urodziny kolejny zestaw Lego: łazik marsjański Perseverance. Złożenie go zajęło gryzoniowi tylko dwa wieczory. W międzyczasie ja bawiłam się o wiele mniejszym zestawem 12 w 1, który dostaliśmy gratis w sklepie Lego. 

25. Razem ze Szczurem i Piękną odwiedziłam Magdę i Maćka na wsi. W domu mamy Magdy zobaczyłam różne dziwy, między innymi gigantyczną pluszową gąsienicę czy model ludzkiego szkieletu z różowym kapelusikiem na głowie. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak to, jak otwartą osobą jest mama Magdy - mało kto może porozmawiać ze swoim rodzicem bez żadnego tabu. Tradycyjnie mogliśmy posłuchać, jak Magda śpiewa i gra na kilku różnych instrumentach. Poszliśmy też całą gromadą na spacer po okolicy.
 
 
 

26. Ulubiona płyta, bluzka czy poduszka to rzecz normalna, ale raczej niewielu ludzi ma swój ulubiony statek. A ja tak, od sierpnia. Nazywa się CS Standard, ma czternaście lat i zwykle kursuje pomiędzy Rosją a Panamą. Zobaczyłam go w porcie w Gdyni i od tej pory lubię sprawdzać na VesselFinder, gdzie się w danym momencie znajduje. Gdybym mieszkała w mieście portowym, pewnie śledziłabym w ten sposób losy statków, bo spodobała mi się ta zabawa. 
 
 
 

27. Dwa razy wybrałam się ze Szczurem i z Piesą na wycieczkę nad rzekę. Nad Świdrem umówiliśmy się z Asią, Tomaszem i Łukaszem. Mimo tak miłego towarzystwa i ciekawych rozmów nie do końca udało mi się tam wypocząć. Tym razem nad rzeką zastaliśmy dzikie tłumy, a znalezienie cichego miejsca tylko dla nas graniczyło z cudem. Znacznie spokojniej było na drugiej wycieczce, nad Pilicą, gdzie pojechaliśmy sami. Na spacerze znalazłam piękne pióra bażanta i muszle ślimaków z jakiegoś gatunku, którego nie znałam. Niestety, nad obydwoma rzekami roiło się od śmieci. Nie pojmuję, dlaczego trudniej jest zabrać puste butelki czy puszki niż przynieść pełne.  

28. Wspólnie z rodzicami i kuzynami świętowałam urodziny mamy. Dzieci kuzyna wyjechały na wakacje do dziadków, więc pierwszy raz od sześciu lat widzieliśmy się tylko w gronie dorosłych. Coś niebywałego!

29. Pojechałam też ze Szczurem i Piękną na "warszawskie" urodziny Gai. Spotkanie z Asią i Gają w drugiej połowie lata stało się już wakacyjną tradycją.

30. Nad morzem nasza trójka spotkała się z Aśką i Arkiem. Jednego dnia umówiliśmy się na plaży, a innym razem zaprosiliśmy ich do naszego domku na oglądanie Perseidów. (Wiem, że czytelnik nie ma szans połapać się w tych wszystkich Asiach. Mam pięć znajomych o imieniu Joanna.)

31. Dowiedziałam się, że Szczur potrafi robić boski masaż ramion. Taki, w trakcie którego staję się jednym wielkim dreszczem. Moim zdaniem ma jakiś naturalny talent do masażu i powinien go rozwijać. Gdyby nie Tai Chi, możliwe, że nigdy bym tego nie odkryła, bo zwyczajnie nie przyszłoby mi do głowy.

32. Korzystałam z plenerowej biblioteczki niedaleko szczurzego osiedla. Można tam zostawić niepotrzebne książki, żeby posłużyły komuś innemu. Nie przestaje mnie zaskakiwać, że każda z nich błyskawicznie znajduje nowego właściciela - nawet podręczniki akademickie czy stare przewodniki. Książek, które zostawiłam, następnego dnia już nie było. W zamian upolowałam parę kryminałów Agatki, "Ptaśka" czy drugi tom "Buddenbrooków". 

33. Namówiłam mamę Szczura na wieczorne oglądanie rodzinnych albumów. Przy okazji dowiedziałam się co nieco o dalszej rodzinie Szczura. Trochę mi wstyd, że wciąż nie pamiętam imion jego krewnych, podczas gdy on zna moich.

34. Kupiłam sobie nowe, wygodne adidasy, idealne do nauki jazdy samochodem.

35. Zgubiłam się w Warszawie, i to wcale nie w jakiejś obcej dzielnicy, tylko niecałe dwa kilometry od Nory. Wysiadłam z autobusu w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc: ciemno, bezludnie, żadnych punktów charakterystycznych. Jak na złość nawigacja odmówiła posłuszeństwa i nie miałam pojęcia, jak się stamtąd wydostać. Wyratował mnie taksówkarz, który znalazł mnie, mimo że nie wiedziałam, gdzie jestem.

36. Zgubiłam też swoją latarkę czołową. Kiedy, gdzie i jak - nie mam pojęcia. Musiało się to jednak stać w przedostatnim tygodniu wakacji, którejś nocy, gdy wyprowadzałam psy. Niestety, latarki nie udało się znaleźć. Do dziś nie mogę tego odżałować, bo porządna czołówka trochę kosztuje, a bez niej czuję się mniej bezpiecznie. W dodatku dostałam ją w prezencie od Szczura.

37. Dwa razy zabrałam Piękną na psi plac zabaw. Piesa chętnie pokonuje przeszkody i jest w tym niezła, ale na razie nie czuje się komfortowo, gdy na placu jest kilka innych psów biegających luzem. 

38. Polubiłam suczkę rodziców Szczura. W czasie krótkich wizyt zazwyczaj drażniło mnie jej obskakiwanie i ciągłe zaczepianie Pięknej. Dłuższy pobyt pozwolił mi poznać ją od innej strony. To naprawdę kochane psisko, mądre i złaknione kontaktu z człowiekiem.

39. Greenu polecił* mi Seek, aplikację do oznaczania gatunków roślin i zwierząt. Apka nieźle radzi sobie z motylami, o ile zdjęcie jest dobrej jakości. Może być pomocna, zwłaszcza gdy podobny wzór na skrzydłach ma kilkanaście różnych gatunków albo gdy trzeba jak najszybciej zidentyfikować larwę, żeby dać jej właściwe rośliny. 

40. Największym czytelniczym odkryciem tego lata była dla mnie książka Helen Scales "Ryby mają głos". Tak mnie wciągnęła, że prawie wszystkie wspomniane gatunki googlowałam, by zobaczyć, jak wyglądają. Nigdy przedtem nie dowiedziałam się tylu ciekawych rzeczy o rybach. Biedny Szczur musiał o nich słuchać dzień w dzień, a o najbardziej niesamowitej (moim zdaniem) rybie - Macropinna microstoma - usłyszeli chyba wszyscy znajomi.

41. Skończyłam drugą część "Sekretu Henry'ego", w którą grałam od poprzednich wakacji. Zżyłam się z bohaterami i podobało mi się, że w drugiej części poruszono kilka poważnych problemów. Zirytowały mnie tylko dwa wątki: kilkudniowa śpiączka głównej bohaterki oraz związek Amelie z chłopakiem, który rok wcześniej ją prześladował. Śpiączka to wyjątkowo tanie, oklepane zagranie. Pojawia się w wielu serialach i grach, gdy twórcy chcą szybko rozwiązać problemy bohaterów, w dodatku przedstawiona do bólu nierealistycznie. 

42. W Gdyni pierwszy raz zobaczyłam w realu działający trolejbus. Obecnie w Polsce funkcjonują tylko trzy sieci trolejbusowe: w Gdyni, Tychach i Lublinie. 

43. Szczur pokazał mi, jak interpretować swój kosmogram, czyli horoskop urodzeniowy. Jeśli zamierzacie mieć dziecko, warto zapisać sobie dokładną godzinę jego narodzin, na wypadek gdyby chciało kiedyś wykonać taki horoskop.

44. Uporządkowałam w Norze kilka miejsc, które bardzo tego potrzebowały. Szczególnie dumna byłam z posprzątania balkonu Augiasza (ku mojemu ubolewaniu, wrony postrzegają go jako swoją toaletę). 

45. Zrobiłam potpourri z muszli. 

46. Wciągnęłam Szczura w słuchanie podcastów true crime. A to dlatego, że Justynie Mazur wyjątkowo się udał audioserial "Dźwięk ciszy" o życiu i śmierci sławnych muzyków. Alex nie byłaby zachwycona...

47. Pierwszy wakacyjny wieczór przeznaczyłam na... badania profilaktyczne u ginekologa. Kiedyś trzeba. 

48. Obejrzałam film kinowy o Violet Evergarden. Miałam pewne obawy, jak twórcy postanowili zakończyć tę historię, ale niesłusznie. Lepszego zakończenia nie mogłabym Violet życzyć.

49. Wyruszyłam na poszukiwanie skrzynki pocztowej w okolicy Nory. Wrzucając kartki do skrzynki, zyskałabym na czasie, bo do najbliższej poczty jest dość daleko. Według  wykazu na stronie Poczty Polskiej skrzynka powinna się znajdować na pobliskim strzeżonym osiedlu. Cóż... kilka razy okrążyłam wskazany blok, inne też - skrzynki ani śladu. Może to jakiś lokalny odpowiednik peronu 9 i 3/4?
 
 
 

50. Przez czternaście godzin prowadziłam samochód. Na razie niestety tylko jako kursant, i to niezbyt pojętny, ale od czegoś trzeba zacząć. I w tym miejscu zaczyna się już zupełnie inna przygoda.


sobota, 28 października 2023

[158] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe

 
4.08
W parku, niedaleko furtki, znalazłam leżącego na środku ścieżki mieniaka strużnika. Chwilami wydawało mi się, że żyje, a już na pewno nie było po nim widać, by miał jakąś część ciała uszkodzoną. Skrzydła przepiękne, jakby niedawno wyszedł z poczwarki. Wzięłam go na rękę i migiem do Nory. 
Akurat dzisiaj kupiłam truskawki, więc wycisnęłam najbrzydszą (strużniki lubią jeść różne paskudztwa) i próbowałam reanimować motyla sokiem. Ostrożnie rozwinęłam ssawkę, ale nie zareagował. Niestety okazało się, że jednak nie żyje. Bardzo mi go żal... Prześliczny motyl.



 
5.08
Co przynosi Wam ulgę w duszne, upalne dni? Ja od paru lat kiepsko znoszę taką pogodę, dlatego w ciągu dnia niechętnie wyściubiam nos z domu. Wieczorami staram się to nadrabiać i jak najwięcej czasu spędzać na dworze. Preferowane opcje są dwie: spacer po lesie albo odpoczynek nad wodą. Częściej bywam w lasach, ale w środę zdecydowałam się na tę drugą opcję - namówiłam Szczura, żebyśmy we trójkę pojechali nad Pilicę.
Ze szczurzego osiedla nad Pilicę jedzie się samochodem przez około godzinę. Dobrze, że Szczur nieźle zna ten rejon, więc uniknęliśmy błądzenia. Miejsce, gdzie zaparkowaliśmy, znajduje się naprzeciwko kąpieliska, tyle że na drugim brzegu rzeki. Bez wątpienia inni ludzie też korzystają z jego uroków, o czym świadczą pozostałości ognisk i liczne śmieci. Na szczęście im dalej od drogi, tym mniej śmieci. Jest cicho, spokojnie - spotkaliśmy tylko wędkarzy i parę zakochanych.

 


 
Nad rzeką każde z nas skoncentrowało się na tym, co sprawia mu przyjemność. Szczur szukał miejsca, gdzie mógłby następnym razem się wykąpać, ja oglądałam rośliny w poszukiwaniu gąsienic, a Piękna... Piękna niestety, jak to ona, przede wszystkim rozglądała się za czymś, co mogłaby ukradkiem wszamać. Ledwie pogrzebała w szuwarach, a z triumfalną miną wyciągnęła stamtąd mocno przypieczoną kiełbasę. Była niepocieszona, gdy zabrałam jej to znalezisko. (Możliwe, że kiełbasę po prostu zgubili wędkarze, ale nigdy nie wiadomo, czy jakiś zwyrodnialec jej nie zatruł albo nie nadział gwoździami.)
Gąsienic nie widziałam, ale bez problemu pozyskałam liście dębu dla małej, zielonej larwy z lasu. Znalazłam też nieco skarbów: śliczne muszle i pióra bażanta (GreenU, dziękuję za rozpoznanie).





 
11.08
Na nocnym spacerze Piesa znalazła jeża. Tego lata znajduje je wszędzie: w mojej miejscowości, w Warszawie, nad morzem... Zanim poznałam Piękną, nie wiedziałam, że jeży jest aż tyle!


 
 
15.08
Dzisiaj idealny dzień na pranie. O siódmej rano, gdy obudziłam się na chwilę, wywiesiłam na balkonie pierwszą turę prania z wyjazdu. Wyszłam o jedenastej - wszystko suche jak wiór.
Spałam bez kołdry i przy otwartym oknie, co w moim przypadku zdarza się naprawdę rzadko, najwyżej parę razy w roku.
Cała nasza trójka jest bardzo zmęczona po siedmiogodzinnej podróży z Błot do Warszawy. Jak zwykle spędziliśmy dużo czasu w korku na obwodnicy Trójmiasta. Najbardziej dokuczliwe były jednak upał i ostre słońce. Klima ledwie wyrabiała. Tym razem po drodze nic nie zwiedzaliśmy, bo zostawienie w tak nagrzanym samochodzie jedzenia, leków i owadów nie wchodzi w grę. Zresztą, nie mielibyśmy siły. Najlepiej świadczy o tym fakt, że na postoju Piękna pierwszy raz napiła się wody z miski. 😮 Nigdy dotąd nie chciała pić w podróży, mimo że próbowałam różnych sztuczek. Na szczęście dziś możemy odpoczywać.
Z wyjazdu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Widzę, że Szczur też. Mieliśmy trudną wiosnę, przygniatają nas emocje związane z chorobą nowotworową u najbliższych. Nad morzem udało mi się dużo mniej o tym wszystkim myśleć. Pierwszy raz spędziliśmy aż dwa tygodnie urlopu w jednym miejscu, ale czuję, że tego właśnie potrzebowaliśmy. Znaleźliśmy domki, w których odpoczynek jest przyjemnością, a nie karą. Morze koiło nasze nerwy, nawet mój brzuch w końcu się wyciszył. Zobaczyłam też mnóstwo miejsc, gdzie wcześniej nie byłam, no i zwiedziłam pięć latarni morskich.
Jeśli chodzi o Piesę, ona doskonale odnalazła się w nowym miejscu. Lekko zdezorientowała ją zmiana domku, jednak za drugim razem szybciej uznała domek za swój. Bawiła się z niektórymi psami, tarzała i godzinami wylegiwała na trawie. Jeździła z nami na wycieczki wszędzie, gdzie to było możliwe, i oczywiście na "psią plażę". Nie odważyła się zamoczyć łap, ale na otwartej przestrzeni wyraźnie była w swoim żywiole. 🙂 Na wyjeździe kilka razy spuściliśmy ją ze smyczy (szelki z adresówką ma zawsze, ma również wszczepiony czip) i byliśmy pod wrażeniem, jak ładnie się nas trzyma. Ćwiczę to z nią od zimy. Piękna szybko się uczy.

16.08
Upał źle robi na mózg, a w połączeniu z migreną - jeszcze gorzej. Po śniadaniu poszłam do sklepu po bułki i dopiero przy kasie uprzytomniłam sobie, że nie wzięłam ani gotówki, ani karty płatniczej. Na tym jednak nie koniec. Później w ciągu dnia jeszcze:
- próbowałam wysiąść z windy na niewłaściwym piętrze,
- szukałam kluczy do Nory, które sama włożyłam do torby,
- niechcący schowałam czepek tak zmyślnie, że nie umiałam go znaleźć.
Może to i lepiej, że nie oddalałam się dzisiaj od domu...

19.08
Po kilku dniach upałów duchota daje się we znaki, zwłaszcza w mieszkaniu. I to pomimo klimy, którą włączamy na większość dnia. Klima do niektórych pomieszczeń w ogóle nie dochodzi i tak się składa, że należy do nich mój pokój. Przed osiemnastą trudno mi się zmusić do wychodzenia na dłużej na dwór, a jednocześnie szkoda mi (wolnego jeszcze) czasu na siedzenie w domu i nicnierobienie. Niedługo koniec wakacji, słońce zachodzi już około dwudziestej. Staram się więc korzystać z dobrych stron pogody. Wyprałam wszystko, co się dało, a na sobotę zaplanowałam kąpiel Pięknej. W upalny dzień nie trzeba się martwić suszeniem psa, wystarczy zabrać go na dwór i słońce zrobi swoje.
Trochę się tej kąpieli obawiałam, ponieważ Piękna bardzo boi się wody. Poprzednim razem na sam widok wody w Piesę wstąpiła niezwykła siła. Napierała na mnie całym ciałem, aż klapnęłam na tyłek. Musiałam wejść do kabiny prysznicowej, ale i tam trudno mi było Piękną umyć, bo przerażone psie nieszczęście robiło wszystko, by wcisnąć się w kąt kabiny.
We dwoje ze Szczurem rozegraliśmy kąpiel inaczej. Przede wszystkim zamiast prysznica wykorzystaliśmy wannę. Mój chłopak założył kąpielówki i wszedł do wanny razem z Piesą, a ja stałam obok. Piękna wtuliła się w szczurzą nogę. Myliśmy ją razem, co znacznie ułatwiło nam zadanie. Na początku Piękną ogarnął lęk: cała zesztywniała, zaczęła mocno drżeć i nerwowo mlaskać. Kiedy jednak przeszliśmy do spłukiwania szamponu, wyraźnie się rozluźniła. Przestała drżeć, nawet na chwilę usiadła w wodzie. Cały czas do niej mówiliśmy i mizialiśmy ją.
Po kąpieli Piesa była przeszczęśliwa, zapewne dlatego, że zrozumiała, iż już po wszystkim. Jej pyszczek jakby śmiał się do nas. Biegała po Norze, radośnie machając ogonem i otrząsając się. Dostała smaczki, a później poszłam z nią na spacer, podczas gdy Szczur zajął się przywróceniem łazienki do stanu używalności (sam też musiał się wykąpać). Wieczorem zabraliśmy Piękną na psi plac zabaw, żeby wynagrodzić jej cały ten stres.
Jestem z nas wszystkich dumna, a z Pięknej najbardziej. Rok temu zachowywała się zupełnie inaczej, choć podeszłam do kąpieli z taką samą delikatnością. Dzisiaj, zamiast próbować uciec i odsuwać się od nas jak najdalej, przycisnęła się mocno do "swojego" człowieka. Nie może być chyba lepszego dowodu, że teraz nam ufa - i mnie, i Szczurowi, którego tak długo się obawiała. Zdobyć zaufanie lękliwego zwierzaka to moim zdaniem jedno z najwspanialszych doświadczeń na świecie 💙

20.08
Z cyklu "Normalny związek, normalna rozmowa":
Jem właśnie obiad, gdy Szczurowi przychodzi chęć na niezbyt wyrafinowane żarty.
- Jak myślisz, czy ryby dwudyszne oddychają dwa razy krócej?
- Cóż... - przeżuwam właśnie makaron.
- A wiesz, że jest jakieś zwierzę, które oddycha d**ą? Chyba żółw.
- Zwierzu, ja teraz jem! - wołam z oburzeniem.
- No i co? Ty mi możesz ciągle opowiadać o rybach, a jak ja chcę opowiadać ciekawostki o biologii, to nie mogę?
- Ale ja ci opowiadałam przy jedzeniu o trujących rozdymkach, a nie o d**ie!
- A trucie to coś lepszego od oddychania d**ą??

24.08
Od kilku dni ja, Szczur i Piękna kursujemy tam i z powrotem między domem rodziców gryzonia a Norą. Wszystko dlatego, że tym razem to ojciec Szczura miał operację. Początkowo obawiałam się, jak to będzie, ale wkrótce zaczęłam dobrze się czuć się w tym miejscu. Z mamą Szczura nie jest trudno się dogadać, Piesa może bez ograniczeń szaleć w ogrodzie, otoczenie jest przytulne, a łóżko bajecznie wygodne. Znacznie gorzej ma Szczur, który jeździ na przemian do rodziców, do Nory, do pracy i do szpitala. Po trzech dniach funkcjonowania w takim trybie widać po nim zmęczenie. Na szczęście operacja przebiegła pomyślnie i tata Szczura niebawem wróci do domu.
Skutkiem ubocznym całej sytuacji jest to, że Piękna w końcu jakoś dogadała się z suczką rodziców Szczura. Jak - nie wiem, ale wydaje się, że wspólnie ustaliły pewne zasady życia pod jednym dachem. Wcześniej Misia nieustannie zaczepiała Piękną, a Piękna na wszelkie możliwe sposoby (od odwracania się tyłem do odsłaniania zębów) okazywała jej niechęć. Po kilku wieczorach i porankach piesy zaczęły wylegiwać się obok siebie na słońcu. Utarczki i pyskówki zdarzają się coraz rzadziej. Wczoraj zastałam Piękną na legowisku koleżanki, a rano odpoczywały tam obie. Na razie niestety nie umieją bawić się razem - przeszkadza im to, że choć są w podobnym wieku i obie po przejściach, mają skrajnie różne temperamenty. Są jak yin i yang - nawet kolory się zgadzają.

27.08
Od trzech dni na pobliskim lotnisku trwa festiwal hip-hopu. Do tej pory mieliśmy farta, że akurat nie nocowaliśmy w Norze. Większość tej wątpliwej atrakcji nas ominęła. Przedwczoraj wyjechaliśmy na tyle późno, że hałas zdążył trochę nas poirytować na spacerze, ale w nocy mieliśmy ciszę. Dzisiaj śpimy już tu i powiem szczerze, że jak dla mnie ta impreza to przegięcie. Martwię się, czy Szczur się wyśpi, a tydzień miał wyjątkowo ciężki.
Ja rozumiem, że sobota, że koniec wakacji, ludzie chcą się bawić. Chleba i igrzysk - ludzie różnych kultur od wieków mają taką potrzebę, szczególnie na przełomie pór roku. Do dwudziestej trzeciej, do północy jeszcze ujdzie. Ale gdy jest dziesięć po pierwszej i od dziewiętnastej przez cały czas z okien sączą się dźwięki basów, wiwaty i oklaski, to już naprawdę jest przegięcie. Nie każdy lubi te same gatunki muzyki, a ja do słuchania moich ulubionych bynajmniej nikogo nie zmuszam.

2.09
Wysłałam priorytetem paszport miłośnika latarni morskich do Towarzystwa Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Tam rozpatrywane są wnioski o wydanie odznaki "Bliza". Myślę, że nie ma sensu z tym zwlekać, bo w pracy jesienią jest dużo roboty i mogłabym zapomnieć.
Jestem bardzo ciekawa, kiedy dostanę odpowiedź. Ze strony internetowej TPNMM wynika, że co miesiąc przyznawanych jest kilka tysięcy odznak. Mam jednak nadzieję, że nie będzie trzeba czekać do następnego lata.



 
23.09
Minęły prawie cztery tygodnie od mojego powrotu z Nory. W tym czasie kontaktowałam się z nielicznymi osobami, a sama dla siebie właściwie nic nie pisałam. Pochłaniały mnie głównie praca i adaptacja do innego niż wakacyjny trybu funkcjonowania. No i do zmian.
Początek roku szkolnego zawsze przynosi zmiany - mniejsze lub większe. Pojawiają się nowi uczniowie, powstają nowe klasy, a w istniejących czasem zmienia się skład osobowy. Ktoś zostaje przyjęty do pracy, odchodzi na emeryturę albo zaczyna urlop macierzyński. Trochę trwa, zanim zostanie ustalony ostateczny grafik. Nauczyciele na nowo dzielą się dodatkowymi obowiązkami, wypełniają dzienniki, tworzą dokumentację. W szkole jest głośniej i bardziej nieprzewidywalnie niż zazwyczaj, bo uczniowie muszą przywyknąć do szkolnej rutyny i do wszystkich zmian. To normalne.
Dopiero po miesiącu od powrotu czuję się jako tako zorganizowana. Sala jest dość dobrze uporządkowana, najważniejsze sprawy ogarnięte, dzienniki i plany pracy gotowe. Mam zajęcia z fajnymi dzieciakami. Mimo to nadal pod koniec każdego tygodnia jestem bardzo zmęczona. Prawie zawsze dopada mnie wtedy migrena i najchętniej przespałabym weekend. Męczy mnie głównie multitasking - jednocześnie muszę ogarniać dużo rzeczy, a dodatkowo ciągle ktoś czegoś nowego ode mnie chce. Na szczęście wiem z doświadczenia, że za kolejny miesiąc w pracy powinno zrobić się spokojniej. I bardzo na ten moment czekam. 
Wczoraj wsiadłam w pociąg, by po raz pierwszy od czterech tygodni zobaczyć się ze Szczurem. Wcześniej nie miałam łyżeczek na dłuższą podróż, a umówiliśmy się, że tym razem ja przyjadę. Jestem więc teraz w Norze. Po przyjeździe ugotowałam sobie obiad na dwa dni, pobieżnie się rozpakowałam i padłam jak kłoda. Spałam do dziesiątej z paroma krótkimi przerwami. Dzisiaj - wyspana, najedzona i przewietrzona - czuję się już bardziej wypoczęta. Do pełni szczęścia brakuje tylko Pięknej, ale ona została w domu z rodzicami, bo to za krótki wypad, żeby stresować ją kilkuetapową podróżą.
Pierwszy dzień jesieni uczciliśmy ze Szczurem wycieczką do Kampinosu. Nigdy nie byłam w Kampinosie jesienią i postanowiłam, że najwyższy czas to zmienić. Najbardziej marzy mi się taka wycieczka w jakiś słoneczny dzień październikowy, gdy liście mienią się wszystkimi barwami jesieni. Na razie większość liści jest jeszcze zielona, ale i tak jest co oglądać. ❤️ Jako pierwsze zaczęły opadać żółte liście topoli, a dęby sprawiają wrażenie, jakby lada chwila miały do nich dołączyć. Fotografowałam mchy i grzyby. Pomimo deszczu spotkaliśmy też parę owadów i około kilkunastu ludzi, których pogoda nie zniechęciła do spaceru lub jazdy po lesie. Na jednym z drzew zauważyliśmy dziwaczną, pomarańczową narośl. Szliśmy od parkingu w Palmirach w stronę Truskawia, aż napotkaliśmy informację o tymczasowym zamknięciu szlaku z powodu renowacji. (Przypuszczam, że trzeba przygotować do zimy drewniane mostki, które tak lubię.) Odbiliśmy więc w prawo i dopiero tam deszcz na tyle się nasilił, że skłonił nas do powrotu.
Spośród pór roku jesień zawsze najmniej lubiłam, z dość oczywistych powodów (szkoła, infekcje, pogoda, temperatura...). Dopiero od paru lat radzę z nią sobie psychicznie znacznie lepiej, przez co uczę się ją akceptować i doceniać. Koncentruję się na momentach i na zjawiskach, które są przewidywalne, bo wydarzają się każdego roku. Wydobywam z jesieni to, co daje przyjemność moim zmysłom, ukojenie ciału. Staram się dostroić do niej duchem, sięgając do starych zwyczajów, do opowieści z pogranicza życia i śmierci, do przeszłości swojej rodziny.
Niech się zacznie.







 
 
25.09 
Towarzystwo Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego przysłało mi brązową odznakę "Bliza". Jest malutka, mniejsza niż sądziłam, ale śliczna!
Razem z odznaką dostałam legitymację i "Latarnika" Henryka Sienkiewicza, pięknie wydanego z okazji jubileuszu Towarzystwa. Książkę zilustrowano reprodukcjami starych pocztówek z polskimi latarniami, co samo w sobie jest dla mnie frajdą. Taki upominek dostają wszyscy zdobywcy odznaki, ale akurat w moim przypadku to wyjątkowo trafione.
Myślę, że moje przygody z latarniami na tym się nie skończą, bo złapałam bakcyla. Każdy, kto odwiedzi wszystkie udostępnione do zwiedzania latarnie w Polsce, może złożyć wniosek o srebrną odznakę. I choć potrwa to prawdopodobnie kilka lat, zamierzam to zrobić... o ile oczywiście dożyję!