środa, 28 grudnia 2022

[142] Przepis Babci

 
Jeszcze przed kilkoma dniami tegoroczne Święta były dla mnie wielką niewiadomą. Martwiłam się, czy dotrwam do nich w zdrowiu i czy rodzice się nie pochorują. Nie dość, że u mnie w pracy rozpętał się prawdziwy pogrom i zarazki powaliły niemal połowę ludzi, to Szczur też zachorował. Dostał gorączki niedługo po przyjeździe do mnie na weekend, choć ani poprzedniego dnia, ani rano nic tego nie zapowiadało. W niedzielę miał się nieciekawie - leżał pod dwoma kołdrami zakatarzony, spocony, z bólem głowy i z czerwonymi, załzawionymi oczami. Szybko stało się jasne, że prędzej niż za kilka dni nie wróci do Nory ani do pracy. Nie wychodził z wyra nawet po to, by pograć w Rimworld. A kiedy Szczur nie ma siły opiekować się swoimi kolonistami, to znak, że naprawdę nie jest dobrze.

Ostatecznie jednak wszystkim nam dopisało szczęście. Szczur doszedł do siebie i z końcem tygodnia pospieszył do stolicy, zabierając swój gwiazdkowy prezent w postaci książek i mydeł. Mnie i rodzicom jakimś cudem udało się nie złapać infekcji ani od niego, ani od nikogo z mojej pracy. W piątek przygotowania do Wigilii ruszyły pełną parą: mama piekła ciasta, ja i tata robiliśmy generalne porządki. A niedługo później zaczęły się Święta. I były dokładnie takie, jakich mi potrzeba: zdrowe i spokojne. Słuchaliśmy kolęd, rozmawialiśmy, jedliśmy pyszne jedzonko. Dużo czytałam i oglądałam z mamą przewidywalne do bólu, ale odprężające filmy. Nie popsuła mi humoru nawet wpadka, która przydarzyła mi się w samą Wigilię, a mianowicie wypalenie dziury w ślicznym świątecznym bieżniku. Jeżeli czegoś brakowało, to chyba tylko śniegu, który trzy dni przed Wigilią stopniał równie widowiskowo, jak się pojawił. Mimo ponurej pogody wieczorami wychodziłam z Piesą na dłuższe spacery i często przystawałam, żeby nacieszyć się świecącymi dekoracjami.

Tylko jedna rzecz w te Święta odbiegała od normy: na stole oprócz zupy grzybowej pojawiła się siemieniotka - tradycyjna śląska zupa z nasion konopi. Kiedy byłam mała, babcia od strony mamy gotowała ją co roku w Wigilię, a ja postrzegałam to jako coś naprawdę magicznego (może dlatego, że małemu dziecku jeden rok wydaje się wiecznością). Sama zupa nigdy mi nie smakowała, przy jedzeniu zawsze się krzywiłam i nie mogłam się doczekać dobrze znanego smaku ryby. Na szczęście nie byłam zmuszana, żeby zjeść cały talerz - wystarczała odrobinka. Gdy byłam w podstawówce, w pewnym momencie siemieniotkę na wigilijnym stole zastąpił barszcz. Od tego czasu nigdy już się w moim domu nie pojawiła.

Od paru lat chodził mi po głowie pomysł, żeby spróbować odtworzyć stary przepis babci, dopóki pokolenie rodziców go pamięta. Oczywiście w Internecie można znaleźć przepisy na siemieniotkę, ale każdy nieco inaczej ją przygotowuje, a mnie zależało, żeby jak najbardziej przypominała zupę babci. Wraz z wiekiem moje upodobania smakowe dość mocno się zmieniły, więc bardzo mnie ciekawiło, czy teraz zasmakowałaby mi ta zupa. Rok temu myślałam o niej już bardziej serio. Niestety, przeszkodził mi Covid, bo po chorobie nikt w domu nie miał głowy do nowości w kuchni. W tym roku zawczasu kupilyśmy z mamą nasiona. Eksperyment odbył się w Wigilię.

Tak jak podejrzewałam, moje kubki smakowe zupełnie inaczej odebrały siemieniotkę niż w dzieciństwie. Choć zupa nie grzeszy urodą - jest szara i gęsta - okazała się smaczna. Zupa przypomina mi troszkę kisiel sezamowy, który dawno temu Mewa przywiozła mi z Chin, ale nie jest aż tak ciemna ani aż tak strasznie słodka. Mama stwierdziła, że wyszła dokładnie taka, jaką robiła babcia. Podobno pamięta ten smak jeszcze ze swojego dzieciństwa (mama i ciocie też jako dzieci nie przepadały za siemieniotką). Tym samym eksperyment można uznać za udany.

Mój blog nie jest i nigdy nie będzie blogiem kulinarnym, ale w drodze wyjątku zostawię tutaj przepis babci. Może ktoś z Was zechce go wypróbować, nawet niekoniecznie w Wigilię.

 
Siemieniotka (według Babci Rosomaka)
 
Z tego przepisu wystarczyło zupy dla trzech osób.
 
Składniki:
- 30 dag nasion konopi,
- kasza jaglana,
- cebula,
- seler,
- marchew,
- pietruszka,
- sól,
- cukier.

Nasiona przepłukać i zostawić na trochę w wodzie, następnie odcedzić wodę i trochę pougniatać (mama użyła zwykłego wałka do ciasta, a nasiona włożyła do woreczka, żeby nie uciekały). Wsypać nasiona do garnka i wlać tyle wody, aby je przykryła (fot. 1). Zagotować. Gdy woda się zagotuje, pognieść nasiona (można to zrobić tłuczkiem). Gotować dalej na mniejszym ogniu. Wkrótce pojawi się charakterystyczny zapach, a woda zmętnieje. Kiedy na powierzchni pojawi się "mleczko" (fot. 2), przelać wodę przez sitko do osobnego garnka (fot. 3). Nasiona znów pognieść, zalać nową wodą i gotować jak poprzednio, aż będzie można odlać "mleczko". Powtórzyć te czynności jeszcze trzy razy.
Do zebranego "mleczka" (fot. 4) dodać warzywa do smaku. W naszym przypadku były to niewielkie ilości - mniej więcej jedna łyżka startej marchwi, pół łyżki selera, pół łyżki pietruszki, połowa dużej cebuli. Gotować na małym ogniu.
Zemleć w młynku trochę kaszy jaglanej - wystarczą 3 łyżeczki. Zalać kaszę odrobiną wody, wlać do gotującej się zupy i zatrzepać. Doprawić solą i cukrem według uznania.
Podawać z ugotowaną kaszą jęczmienną.
 
 




 
W sieci znalazłam sporo wersji przepisu na siemieniotkę. Zauważyłam, że niektórzy zostawiają na noc nasiona w wodzie, żeby zmiękły, podczas gdy moja babcia zawsze gniotła je w Wigilię. Inni podają zupę z kaszą gryczaną, ryżem lub grzankami zamiast kaszy jaglanej. Jeszcze inni dodają do zupy cukier waniliowy czy pieprz. Myślę, że zawsze można poeksperymentować i stworzyć własną wersję. Tak czy siak, rodzinny przepis został ocalony!
 

niedziela, 13 listopada 2022

[141] Halloween i kapsuła czasu

 
Przekroczyłam już trzydziestkę, więc jestem dorosła nie od dziś, ale wciąż nie mogę się nacieszyć niektórymi aspektami dorosłego życia. Na przykład tym, że sama decyduję, jakie święta obchodzę, kiedy i w jaki sposób. Od wielu lat nie potrafię utożsamiać się z katolicyzmem, w katolickich świętach najbliższe mi są tradycje wywodzące się z czasów pogańskich. Kiedyś czułam przez to wyrzuty sumienia. Z czasem nauczyłam się cieszyć życiem po swojemu.
 
Jeśli chodzi o pamięć o zmarłych, pod koniec października odwiedzam groby swoich przodków i innych zmarłych krewnych. Nie jestem przywiązana do dat 1 i 2 listopada, gdy na cmentarzach robi się tłoczno i stresująco. Ogólnie lubię odwiedzać cmentarze, niezależnie od pory roku i nie tylko te, gdzie spoczywają moi krewni. Spacerowanie wśród grobów nie wyzwala we mnie smutku ani lęku, a wręcz przeciwnie, czuję wtedy pewien szczególny rodzaj spokoju. Świadomość swoich korzeni, poczucie przynależności do rodziny są dla mnie ważne nie tylko od święta. W mojej rodzinie to ja jestem osobą, która dba o stare rodzinne zdjęcia, pamiątki po dziadkach i drzewo genealogiczne. Nikt mnie o to nie prosił, po prostu od dziecka czuję taką potrzebę. A pamięć o przodkach w żaden sposób nie kłóci się w mojej głowie z sympatią dla Halloween.
 
Od małego uwielbiałam opowieści o duchach i potworach. Zarazili mnie nimi kuzyni. O tym, czym jest Halloween i jak obchodzą je dzieci w innych krajach, dowiedziałam się jednak dość późno, bo dopiero w IV klasie podstawówki. Pamiętam, jak pewnej jesieni mój przyjaciel C. wkręcił mnie, że wieczorem 31 października będzie chodził w przebraniu od domu do domu, a ja mu zazdrościłam. Na samą myśl przechodziły mnie dreszcze z ekscytacji. Dwadzieścia lat temu w mojej miejscowości rodzice nie pozwoliliby żadnemu dziecku na "cukierek albo psikus". W tamtych czasach nawet nie śniło nam się o halloweenowych przyjęciach czy o "strasznych" dekoracjach dostępnych w supermarketach za kilka złotych. Mimo to Halloween budziło moją ciekawość, jak zresztą wszystko, przed czym przestrzegała katechetka.
 
Teraz, jeśli mam możliwość spędzić 31 października ze Szczurem, urządzamy sobie wieczór w klimatach halloweenowych i jest to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych wieczorów w roku. Dekoruję Norę lub swój pokój u rodziców, zapalam świeczki, czasami Szczur robi lampion z dyni. Nie przebieramy się (a przynajmniej na razie nie próbowaliśmy), ale oglądamy straszno-śmieszne filmy, idziemy na spacer, a później jemy pyszną kolację. Na stół zwykle wjeżdża pizza, nie brakuje też tematycznych słodyczy. Jeżeli do drzwi stukają dzieciaki, otwieramy im i rozdajemy słodycze. 
 
W tym roku było trochę inaczej. Owszem, spędziliśmy razem wieczór, ale nie w domu. Szczur postanowił zabrać mnie w pewne miejsce, które odegrało ważną rolę w pierwszych miesiącach naszej znajomości. Gdzie? Tego nie zdradzę, ponieważ każda para powinna mieć swoje małe tajemnice. 😉 W każdym razie Szczur zaplanował wszystko ze szczegółami, tak że o nic nie musiałam się martwić. Miejsce z naszych wspomnień nic a nic się nie zmieniło, choć nie byliśmy tam razem co najmniej od sześciu lat. Aż trudno uwierzyć, że minęło tyle czasu, bo poczułam się, jakbym nigdy stamtąd nie wychodziła. A przez to - bardzo, bardzo szczęśliwa. Żyjemy w świecie, w którym nic nie jest dane raz na zawsze, a rzeczywistość dookoła nas potrafi zmienić się z dnia na dzień. W takim świecie każda kapsuła czasu, choćby nie wiem jak maleńka, jest nie do przecenienia. Zwłaszcza jeśli otwierasz ją z najbliższą osobą.
 
Długi, czterodniowy weekend na Wszystkich Świętych zdarza mi się raz na kilka lat. Jakby tego było mało, przyszedł w parze z piękną pogodą, słoneczną i ciepłą. Codziennie jeździliśmy z Piękną na spacer do parku lub do Starego Lasu, który obie najbardziej lubimy. Ja dlatego, że nie jest to las gospodarczy i robi wrażenie najdzikszego w okolicy, a Piesa - bo pełno tam leżących pni, idealnych do skakania i wspinania się. W promieniach słońca las wyglądał oszałamiająco pięknie, mienił się wszystkimi barwami jesieni. Dwa razy spotkaliśmy dorodne żaby, ale nie chciały pozować do zdjęć. 
 
 




 
W takiej scenerii zaczął się listopad - chyba najmniej przeze mnie lubiany spośród dwunastu miesięcy. Okres pomiędzy jesienną zmianą czasu a przesileniem zimowym zawsze daje mi się we znaki psychicznie i fizycznie. Coraz zimniej, wilgotno, a przede wszystkim ciemno, ciemno przed wyjściem do pracy i po powrocie z pracy... I to wszechobecne sztuczne światło, od którego bolą mnie oczy i głowa. Parę lat temu bardzo liczyłam, że Unia Europejska przynajmniej zlikwiduje zmianę czasu, lecz przyszła pandemia i dyskusję na ten temat odłożono na świętego nigdy. Z listopadem próbuję więc radzić sobie po swojemu. Właściwie cały okres pomiędzy Halloween a andrzejkami staram się przyprawić odrobiną magii. 
 
Przygotowania do tego czasu zaczęłam już na początku października, szukając chętnych postcrosserów do wymiany halloweenowych pocztówek i biorąc udział w loteryjkach. Gdy pocztówki dotarły, posłużyły mi do zrobienia wystawki na kredensie. Przygotowałam kolejną turę mydełek glicerynowych, tym razem głównie dla siebie i Szczura, z motywami halloweenowymi. Zrobiłam też jesienne potpourri, wyjęłam dawno nie używane świece zapachowe i ulubione ocieplane ciuchy. I najważniejsze: dobrałam się do stosiku książek, które specjalnie odkładałam przez cały rok, żeby sięgnąć po nie dopiero w długie jesienne wieczory. Takich o dawnych wierzeniach, o czarownicach, duchach i istotach demonicznych, a nawet o przerażających zbrodniach. Właśnie teraz jest na nie najlepszy moment w roku.

Gdy światło wygra z ciemnością, nastrój się odmieni.
 
 



 

poniedziałek, 31 października 2022

[140] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe

 
5.08
Piękna bardzo się ucieszyła, że wróciłam z wyjazdu. Na mój widok niemalże stoczyła się ze schodów jak piłka merdająca ogonem. Gdy weszłam do pokoju, od razu zauważyłam dowody na to, że musiała za mną tęsknić i się nudzić: powygryzała dziury w swoim posłaniu.
Niewątpliwie stęsknił się też Bestia, który przyszedł do mnie do łóżka, przytulił się do mojego brzucha i długo pozwolił się miziać. Jeśli nie ma focha, zawsze tak reaguje na mój powrót po dłuższym wyjeździe.

12.08
Tego lata odkryłam Arkadię.
Oczywiście nie tę mityczną ani tę, do której czasami jeździmy w Warszawie na zakupy, tylko Arkadię Heleny Radziwiłłowej.
Właściwie nie wiem, dlaczego w ciągu sześciu lat bywania w stolicy jeszcze tam nie zawędrowałam. Może ze względu na odległość, bo dwugodzinna jazda samochodem, żeby przejść się po "jakimś parku", wydaje się na pierwszy rzut oka niezbyt rozsądna. A może po prostu dlatego, że w Warszawie i okolicach ciekawych miejsc jest bez liku, więc i za kolejnych sześć lat będzie co odkrywać.
Wizytę u Radziwiłłów rozdzieliliśmy na dwa dni: przed wyjazdem do Austrii zwiedziliśmy pałac w Nieborowie i tamtejsze ogrody, a po powrocie przyszła pora na Arkadię. Dzięki temu na drugą wycieczkę mogliśmy zabrać Piękną. Zarówno ogrody w Nieborowie, jak i Arkadia należą do miejsc przyjaznych psom, ale wiadomo, że pałacu pies już nie zwiedzi.
Gdybym napisała, że mojej suni bardzo się podobało, to byłby eufemizm. Piękna na wszelkie dostępne jej sposoby pokazywała nam, jak swobodnie się czuje. Wspinała się na głazy, zaglądała w różne zakamarki, podchodziła blisko wody, próbowała tropić myszy (zaobserwowaliśmy co najmniej dwie). Wykorzystałam jej entuzjazm, żeby poćwiczyć umiejętności, nad którymi pracujemy. Obok akweduktu spotkaliśmy parę zakochanych z maleńkim, dwumiesięcznym labradorem czy może goldenem (zawsze mylę te rasy). Piesa chętnie do niego podeszła, gdy poprosiłam dziewczynę, żeby zrobiła nam zdjęcia. Jedyne, czego wyraźnie nie potrafiła zrozumieć, to dlaczego jej państwo, zamiast normalnie spacerować, co chwilę zatrzymują się i wyczyniają jakieś hopsztosy z telefonami...
 
 


 
14.08
Od dwóch dni nie najlepiej się czuję. Męczy mnie migrena na przemian z bólem stawów, a dzisiaj w południe doszły dziwne duszności. Najpewniej to wina pogody, wyjątkowo nieprzyjemnej. Jest niezwykle duszno i parno, mimo niezłych temperatur i tego, że wczoraj po południu i dziś rano mieliśmy tutaj burze. Co się rzadko zdarza, z własnej inicjatywy włączyłam klimę na pół dnia. Poza tym dwa razy poszłam pod prysznic. Trochę ulgi przyniósł mi dopiero wieczorny spacer po Kampinosie od strony Palmir, gdzie dzięki podmokłym terenom nie czułam duchoty. Po przyjeździe do Nory niestety część dolegliwości wróciła.
Puszcza jest naj naj. I tylko szkoda, że w takie dni jak dziś trzeba ją oPuszczać.

24.08

Zeszłej nocy miałam przygodę nie lada. O piątej obudziłam się, ponieważ coś nade mną brzęczało. Parę sekund później poczułam, że ów intruz po mnie łazi! Byłam półprzytomna i nie potrafiłam logicznie myśleć.
- Aaaaaaa! Aaaaaaaaa! - wrzasnęłam wniebogłosy, i to aż dwa razy, bo poderwany do lotu napastnik ponownie na mnie usiadł.
Szczur wyskoczył z pokoju jak oparzony, przyszła też zaniepokojona Piesa. Dookoła lampy kręciła się zabłąkana osa.
Od trzydziestu lat mieszkam na wsi i jeszcze nigdy mi nie zdarzyło się, aby w nocy do pokoju wleciała osa i zaatakowała mnie. Z kolei w Norze bywam od kilku lat w każde wakacje i mogę przysiąc, że nawet za dnia osa nigdy jeszcze nie wleciała do nas na czwarte piętro. Ćmom się zdarza, czasem pojawi się złotook lub pojedynczy komar. Ta osa musiała być eksploratorką z krwi i kości.

26.08
Ostatni pełny tydzień wakacji upływa mi trochę inaczej niż poprzednie. Niespiesznie. Bardziej refleksyjnie. Więcej czytam i słucham podcastów, a na dwór wychodzę na dłużej dopiero po osiemnastej. Chyba dlatego, że psychicznie jestem już zmęczona temperaturami około trzydziestu stopni, mimo że dobrze wpływają one na stawy. A może i dlatego, że prawie wszystko, co planowałam zrobić poza domem, zrobiłam. Albo dlatego, że potrzebuję naładować baterie przed dwoma spotkaniami w większym gronie, zaplanowanymi na weekend.
W poniedziałek zabraliśmy Piękną na psi plac zabaw. Ależ dała czadu! Bez mrugnięcia okiem pokonała cztery z siedmiu przeszkód, a jak ją to cieszyło! Żałuję, że nie mogłyśmy już w lipcu tam pojechać i bywać regularnie, ale Piesa nie była psychicznie gotowa na przebywanie w większej grupie psów. Gdy podchodziło do niej kilka psów naraz, czuła się zagrożona, warczała i obnażała zęby. Dwa miesiące w Norze przyzwyczaiły ją do częstych spotkań z innymi psami na osiedlu. Ostatnio zaczęliśmy też pojawiać się na polanie, którą nazywam Polanką Psiarzy, bo codziennie o dwudziestej gromadzą się tam okoliczni psiarze ze swoimi podopiecznymi. Piękna nie czuje się jeszcze swobodnie, kiedy grupa psów biega i bawi się energicznie. Siada w pewnym oddaleniu i obserwuje. Zdarza jej się przerazić jakiegoś nowego w towarzystwie psa (na przykład pewnego beagle'a o imieniu Lucky - spotkanie z Luckym niestety nie przyniosło mi szczęścia, gdyż Piękna mnie podrapała). Do niczego jej nie zmuszam, daję czas, żeby oswajała się z nowymi sytuacjami we własnym tempie. Przynosi to efekty, bo z wieloma psiakami z okolicy wita się entuzjastycznie i wzajemnie obwąchuje. Obnażanie zębów ustąpiło miejsca wesołemu szczekaniu. Piesa uwielbia też spacery w stadzie, gdy wszyscy razem wracają na osiedle.
Wczoraj i dziś (tzn. w czwartek, a nie w piątek, który dopiero się zaczyna, gdy to piszę) wzięło mnie na pichcenie. Udało mi się nawet skłonić Szczura do współpracy, dzięki czemu szybciej uporaliśmy się z jedzonkiem. Dzieląc się zadaniami, przygotowaliśmy naleśniki z warzywami, ciasto czekoladowe i kurczaka z ryżem dla Piesy. Z kolei dzisiaj upiekłam babeczki, tym razem czekoladowe ze skórką pomarańczową.
Kupiłam swój pierwszy zestaw do robienia świec zapachowych. Zapachów, które najbardziej chciałam wybrać, sklep na razie ma na stanie, więc zgodziłam się na pomarańczę i miętę. Ciekawa jestem, co z tego będzie.
 
 


3.09
Zaczął się rok szkolny. Nie wiem, czy na mojej intuicji można polegać, ale coś szepcze mi do ucha, że to będzie dobry rok.
W pracy trochę się pozmieniało i póki co mam wrażenie, że na lepsze. Nastąpiło "nowe rozdanie" stanowisk, a grono pedagogiczne poszerzyło się o kolejne osoby. Nie wiem, jak długo to się utrzyma, ale atmosfera od pierwszych dni jest inna, ludzie chodzą jakby weselsi i bardziej rozluźnieni.
Na lepsze zmieniły się też... dojazdy. Wprowadzono linię, która zastąpiła mój wieloletni autobus. Nowy autobus jeździ częściej i szybciej, a jakby tego było mało, daje możliwość bezpośredniego dojazdu do miasta, gdzie mieszka mój przyjaciel. O takich dojazdach marzyłam przez wszystkie lata edukacji. Niestety zdążyłam ukończyć szkoły i przepracować parę lat, zanim to marzenie się spełniło. Ale może choć teraz będzie łatwiej.
Tymczasem w domu Bestia coraz częściej domaga się pieszczot. Wczoraj dał się namówić na przytulanko w łóżku, co jest najlepszym sygnałem, że powoli nadchodzi jesień. A skoro jesień tuż tuż, czas zacząć pielgrzymki do pani weterynarz. Na pierwszy ogień poszła Piękna, którą za dwa tygodnie czeka zabieg sterylizacji. Choć wiem, że to powszechny zabieg, codzienność dla naszej wetki, trochę się boję oddać Piesę pod nóż. Na szczęście jej przybyło odwagi. W gabinecie tym razem nie drżała ani nie warczała, a na zewnątrz obszczekała wszystkie psy. Małe to, a najbardziej głośne.
 
 



6.09
Tegoroczna Industriada znowu przypadła na początek września. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby organizatorzy imprezy wrócili do zwyczajów sprzed pandemii, kiedy to Industriada odbywała się późną wiosną i trwała dwa dni. Jak na złość, w pierwszy weekend września zawsze organizowana jest też Parada Równości w Katowicach. Ale jak się nie ma tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Bardziej sympatycznie jest zaczynać wrzesień, zwiedzając zabytki techniki, niż siedząc w domu i ubolewając nad gwałtownym nadejściem jesieni.
Tym razem nie pojechaliśmy w nowe miejsce, tylko do kopalni Guido w Zabrzu, którą poznaliśmy już kilka lat temu. Szczur przyjechał do mnie dość późno, ponieważ rano kiepsko się czuł, a ja po pierwszym tygodniu pracy zaliczyłam spadek energii. Nie chciało mi się daleko jeździć. Namówiłam Szczura na Guido, może dlatego, że mam bardzo dobre wspomnienia związane z tą kopalnią. Właśnie tam wybraliśmy się na naszą pierwszą śląską randkę (a ogólnie drugą, po randce warszawskiej). Lepiej nie pytajcie, kiedy to było... stare z nas zwierzaki.
Z wycieczki zapamiętałam więcej niż poprzednim razem. Może to kwestia "motyli w brzuchu" albo tego, że wtedy koncentrowałam się na pokonaniu strachu przed zjazdem na głębokość 320 metrów pod ziemią. A może przewodnika, bo w sobotę trafił nam się rewelacyjny Pan, z poczuciem humoru i sypiący ciekawostkami jak z rękawa. Przy maszynach zatrzymywaliśmy się na dłużej, przewodnik pokazał nam je z bliska. Gdy przeszliśmy trasę turystyczną, na zwiedzających czekała jeszcze mała niespodzianka - ekspozycja o życiu śląskich górników po szychcie. Jeśli chodzi o zdjęcia, zrobiłam tylko kilka i do tego smartfonem. Dużo więcej fotografował nastoletni syn znajomej, którego zaprosiłam na wycieczkę. Chłopakowi wyraźnie podobało się w kopalni - zafascynowany oglądał ściany, filmował pracę maszyn. Kto wie, może niebawem uda nam się wybrać w tym składzie na kolejną wycieczkę, do sztolni?

 

 
15.09
Dzięki postcrosserowi z Niemiec udało mi się zdobyć pocztówki z dwóch rzadkich państw: Kiribati i Tuvalu. 😍 Musiałam za nie zapłacić około siedemdziesięciu złotych, ale nie żałuję, bo taka okazja może się już nie powtórzyć. Pocztówki zostały kupione i ostemplowane w tych państwach, po czym wysłane we wspólnej kopercie z Niemiec. W przypadku ekstremalnie rzadkich państw (tzn. takich, gdzie nie mieszka żaden postcrosser i gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa nikt znajomy nie pojedzie) jest to najbezpieczniejszy sposób, by kartka dotarła bezpiecznie do kolekcjonera. Można mieć pewność, że nikt jej nie ukradnie ani nie oderwie znaczków (a rarytasom to się niestety częściej przytrafia).
Kiribati i Tuvalu leżą jeszcze dalej niż Nowa Zelandia, w Oceanii. Składają się z wysp, z których nie wszystkie zamieszkują ludzie. Poczytałam o nich trochę w sieci i dowiedziałam się, że zaludnione wyspy są atolami, a bezludne to wyspy rafowe (nie jestem pewna, czy dobrze to tłumaczę na polski). W Kiribati mieszka ponad sto dziewiętnaście tysięcy osób, w Tuvalu zaledwie jedenaście tysięcy. Różnią się też politycznie - pierwsze jest republiką, a drugie podlega Wielkiej Brytanii, więc właśnie zyskało nowego króla. Kiribati jako pierwsze państwo świata wita Nowy Rok. Pocztówka z Tuvalu nie informuje, jaką dokładnie wyspę przedstawia zdjęcie. Na kartce z Kiribati jest wyspa Kiritimati, której nazwa pochodzi od słowa "Christmas".

20.09
Kiedy pewnego dnia po powrocie z pracy zobaczyłam, że czeka na mnie przesyłka z Łodzi, w pierwszej chwili nie wiedziałam, co to może być. Ani nie mam bliskich znajomych w Łodzi, ani nic stamtąd nie zamawiałam... Zdążyłam już zapomnieć o bazarku charytatywnym, gdzie w sierpniu wylicytowałam halloweenowe podkładki pod kubki. Sprzedająca miała urlop, ja miałam urlop, więc przesyłka dotarła w połowie września i zrobiła mi niespodziankę. Na widok tych podkładek zawsze mam banana na twarzy.
W tym roku szybko przestawiłam się na chodzenie do pracy, aż trudno mi uwierzyć, że rok szkolny zaczął się zaledwie trzy tygodnie temu. Póki co nie czuję się depresyjnie, za to wcześnie pojawiła się u mnie tęsknota za magiczno-strachowymi klimatami. Najchętniej już zaczęłabym dekorować pokój na Halloween i andrzejki!



 
22.09
No i się zaczęło... W pracy tradycyjny o tej porze roku nawał mrówczej roboty, między innymi na komputerze. A ponieważ praca z komputerem pogarsza stan stawów, nagle zrobiło się bardzo bólowo. Z powodu roboty (i bólu) w tym czasie zwykle mało piszę dla siebie. Mam nadzieję, że uda mi się jednak choć czasami coś zanotować. Zwłaszcza drobne przyjemności dnia codziennego, które później miło się wspomina, wracając do nich na blogu.
Taką przyjemnością był ostatni na pewien czas długi spacer, na który poszłam z Piękną. Zabrałam ją na tereny, gdzie kiedyś, podczas budowy autostrady, zorganizowano tymczasowy objazd. Obecnie ta droga to ślepa uliczka prowadząca tylko na pola i łąki. Wiał dość silny wiatr. Piękna hasała, tarzała się w skoszonej trawie i wspinała się na zbocza, nawet takie niemalże pionowe (do tej pory szokuje mnie, jak ona potrafi się wspinać!). Obie byłyśmy szczęśliwe.




Jutro na czternastą zawożę Piesę na sterylizację. Stresuję się, jakbym sama szła pod nóż, a najbardziej ze wszystkiego martwi mnie, jak ona zniesie to psychicznie, czy nie nastąpi regres jej zaufania do mnie i ogólnie do człowieka. Wiem, że dla wetki to rutynowy zabieg, ale dla mnie to zabieg na mojej przyjaciółce. Trzymajcie bardzo mocno kciuki, żeby wszystko poszło dobrze i żeby Piesa szybko dochodziła do siebie.

26.09
Piękna bardzo dzielnie zniosła sterylizację. Nastawiałam się, że pierwsza noc po zabiegu może być trudna, że może mnie budzić skomlenie, że Piesa może załatwić się w domu.  Nic z tych rzeczy się nie wydarzyło. Trochę tylko majstrowała przy wenflonie. Odpuściła po tym, jak mama założyła jej na łapę skarpetkę. Zostawiłam na noc włączone światło, na wypadek gdyby Piękna chodziła po całym pokoju, ale ona spokojnie spała.
Z nas dwóch ja byłam zdecydowanie mniej dzielna. Wetka powiedziała w sobotę moim rodzicom, że widziała po mnie stres, gdy przywiozłam Piesę na zabieg. Trochę mi ulżyło, iż mogłam być przy niej w czasie przygotowań do operacji, aż zaczęła działać narkoza. Głaskałam ją przez cały czas zakładania wenflonu, golenia podbrzusza, podawania leków. Widziałam, jak powoli odpływa. Później, w domu, siedziałam jednak jak na szpilkach. Po głowie chodziły mi czarne myśli ("a jeśli się nie wybudzi?"), a jelita zastrajkowały. Na szczęście już po dwóch godzinach odebraliśmy telefon z dobrymi wiadomościami od wetki.
Z każdym kolejnym dniem Piękna czuje się lepiej i nabiera sił. W sobotę była słabiutka, ale dzisiaj - trzeciego dnia po sterylizacji - muszę jej już bardzo pilnować na dworze, żeby nie zaczęła szaleć. Niezbyt jej się podoba, że spacery na razie są krótkie, a po schodach jest znoszona na rękach. W przeciwieństwie do poprzedniej naszej Piesy, która nocami wciągała tylne łapy do kubraczka i poruszała się po pokoju niczym syrena, Piękna nie próbuje zdjąć ubranka. Psoci na swój sposób, biorąc do pyska różne Niepożądane Obiekty znalezione na ulicy (które ja uparcie z tegoż pyska wyjmuję).
Wczoraj Piesa dostała ode mnie legowisko na jesień i zimę. Uznałam, że przyszedł na to czas, bo ostatnio często widywałam ją zwiniętą w kłębek na macie węchowej. Błyskawicznie załapała, do czego służy legowisko, mimo że do tej pory używała kocyków. Wystarczyło raz położyć ją w "gniazdku" na próbę, żeby zaczęła wchodzić sama i spędzać w nim większość dnia. Wygląda na zadowoloną z nowego, cieplejszego wyrka.

29.09
W sobotę pogoda była taka piękna, że bardzo tęskniłam do spaceru po lesie ze Szczurem i z Piękną. Niestety Szczur rozchorował się akurat na weekend, a Piesa była świeżo po operacji. Poszłam więc na spacer sama, wprawdzie nie do lasu, ale poszłam. Tego dnia jesienne barwy i zapachy wydawały się wyjątkowo intensywne. Szukałam kasztanów, znalazłam jednak tylko kilka, bo w mojej miejscowości kasztanowce rosną obok podstawówki i po południu wszystko jest już wyzbierane.
Każdego dnia Piękna wychodzi ze mną na odrobinę dłużej, choć poruszamy się na razie w granicach dwóch sąsiednich ulic. Przedwczoraj wpadłam na genialny pomysł, żeby wykorzystać nocny spacer na zbieranie kasztanów. Przez ostatnie trzy dni każdego popołudnia grzmiało i padał deszcz, więc po dwudziestej drugiej na ulicach nie spotkałyśmy nikogo. Kasztanów natomiast zebrałam pełne kieszenie! Trudno nawet mówić o szukaniu, kiedy leżały dookoła i same wpadały w oko. Wystarczyło sprawdzić, które nie są pęknięte ani rozjechane przez samochody. Piękna dziarsko pomagała, wskazując je nosem. Wczoraj poszłyśmy w to samo miejsce. Zbieranie kasztanów przed snem wprawiło mnie w dobry nastrój - czasami tak niewiele mi potrzeba do szczęścia...




poniedziałek, 26 września 2022

[139] W ziemi sandomierskiej (cz. II)

 
[Jeśli chcesz przeczytać poprzednią część posta, kliknij tutaj.]
  

Dzień czwarty
Trzeciego dnia pobytu w Sandomierzu wyjątkowo wcześnie (przynajmniej jak na nas, bo większość turystów budzi się o barbarzyńskiej porze) wstaliśmy i przygotowaliśmy się do wyjścia. Zdecydowaliśmy więc ze Szczurem, że pojedziemy zobaczyć najbardziej charakterystyczne miejsca na Starym Mieście za dnia, a ja postanowiłam przy okazji kupić pocztówki oraz kilka drobnych pamiątek dla bliskich.
Zwiedzanie Starego Miasta zaczęliśmy od obowiązkowego sfotografowania Bramy Opatowskiej, po czym skierowaliśmy swoje kroki na ulicę Oleśnickich. Znajduje się tam wejście na Podziemną Trasę Turystyczną. Szczur, który uwielbia podziemne atrakcje turystyczne, nie wyobrażał sobie, że mógłby być w Sandomierzu i się tamtędy nie przejść. Był jednak bliski zrejterowania, kiedy u wejścia zastał liczną grupę turystów i dowiedział się od sprzedawczyni biletów, że zwiedzanie odbywa się tylko w grupach, z przewodnikiem. Przekonałam go, żebyśmy mimo wszystko kupili bilety. Sama miałam ochotę zobaczyć podziemia, a poza tym nie chciałam, żeby później żałował. I myślę, że dobrze zrobiłam.
Przez pandemię minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz byłam w podobnym miejscu, i już prawie zapomniałam, jak to jest. Gdyby nie Szczur, nie pomyślałabym, aby zabrać bluzę. Wędrówka wilgotnymi korytarzami w temperaturze około dwunastu stopni pozwoliła nam odpocząć od upału, a sympatyczny przewodnik zdradził niejedną ciekawostkę o mieście. To od niego dowiedziałam się o akcji ratowania Sandomierza w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. System piwnic, które w przeszłości pełniły rolę magazynów, z powodu właściwości lessu zaczął się zapadać. Ratowania starówki podjęli się górnicy z Bytomia, a więc z moich rodzinnych stron. Z miasta, gdzie przyszłam na świat.
 
 





Kiedy znowu znaleźliśmy się na powierzchni, przespacerowaliśmy się dookoła rynku. Wstąpiłam na chwilę do kościoła świętego Ducha, lecz wizytę w katedrze zostawiłam sobie na inny raz, widząc, że Szczura nieco poirytowało moje długie chodzenie po kościele z aparatem. Zobaczyliśmy różnokolorowe kamienice,  ratusz (nie jest udostępniony do zwiedzania, ale warto zwrócić uwagę na zegar słoneczny), instalację "Zakotwiczenie Nieba", pomnik ofiar II wojny światowej z ziemi sandomierskiej, pomnik krzemienia pasiastego i rzeźbę linoskoczka. Ten ostatni wywodzi się z legendy "O czworaczkach flisaka, co Wisłą drewno spławiał", którą znalazłam w książeczce "Pani Mróweczka w Sandomierzu" w naszym pokoju. Z kolei krzemień pasiasty jest - obok wina i krówek - jednym z symboli Sandomierza. Występuje tylko i wyłącznie w ziemi sandomierskiej, przez co miasto bywa nazywane "światową stolicą krzemienia pasiastego". ❤️ Oczywiście musiałam kupić przynajmniej jeden do swojej kolekcji i jeden do noszenia na szyi! Na dłużej zatrzymaliśmy się też obok słynnej furty Ucho Igielne, gdzie prawie zawsze ktoś robi sobie zdjęcia. My również fotografowaliśmy innych i sami byliśmy fotografowani.
Podczas zwiedzania Starego Miasta udało mi się nawet zaciągnąć Szczura na wystawę o serialu "Ojciec Mateusz". Kto mnie zna, ten wie, że generalnie rzadko oglądam seriale i jeśli już jakieś uwielbiam, najczęściej są to starocie (m.in. "Przystanek Alaska", "LOST" i "Przyjaciele") albo anime. Nie jestem wielką fanką "Ojca Mateusza", ale ogólnie lubię detektywów i zdarzało mi się obejrzeć jakiś odcinek do kolacji. Miałam frajdę, pozując do śmiesznych zdjęć z bohaterami serialu. Muszę przyznać, że figury woskowe naprawdę robią wrażenie - z daleka trudno rozpoznać, że nie są prawdziwymi ludźmi. Coraz bardziej kusi mnie, żeby wybrać się kiedyś do muzeum figur woskowych. Oczywiście najlepiej w Londynie.
 
 




 
 
Tymczasem w pokoju czekała na nas nieprzyjemna niespodzianka...
Ledwie otworzyliśmy drzwi, nasze nozdrza zaatakował paskudny odór. Jego źródło namierzyliśmy od razu: Piesa pierwszy raz od adopcji (!) załatwiła się w domu. Dopadła ją biegunka, może spowodowana stresem, a może zmianą wody do picia (w Sandomierzu woda z kranu jest bardzo niesmaczna, więc kupowaliśmy mineralną niegazowaną) lub zjedzeniem czegoś z miski Loli. Biedulka nie kręciła się jak zwykle pod drzwiami, by nas przywitać. Z podkulonym ogonem i spuszczoną głową siedziała pod stołem, a spojrzenie brązowych oczu wyrażało lęk przed naszą reakcją. Natychmiast pospieszyliśmy ją pocieszyć, żeby zobaczyła, że nie gniewamy się. Wiem, że Piękna nigdy by się nie załatwiła w domu, gdyby mogła tego uniknąć - ona nawet w ogrodzie woli się nie załatwiać. Szczur zabrał ją na dwór, a ja zajęłam się sprzątaniem. Pani sprzątająca pokoje zobaczyła, co się dzieje, i przyszła mi z pomocą. Wkrótce na wykładzinie nie było ani śladu po nagłym wypadku. Osowiałej suni podałam węgiel. Długo i uważnie go wąchała, ale posłusznie połknęła.
Wieczorem Piękna czuła się już lepiej i okazywała nam, że ma ochotę na dłuższy spacer. Zaproponowałam, żebyśmy pojechali zobaczyć na własne oczy słynne sandomierskie wąwozy lessowe. I pojechaliśmy. Przeszliśmy najpierw wąwozem Królowej Jadwigi, a następnie wąwozem świętego Jacka Odrowąża.
Gdyby ktoś mi powiedział, że jest w Polsce miejsce, gdzie można poczuć się jak bohater powieści Tolkiena, chyba nie uwierzyłabym. A jednak. Tak właśnie poczułam się w wąwozie Królowej Jadwigi - jakbym przemierzała jakiś tajemniczy, znany tylko nielicznym zakątek Śródziemia. Mimo że miejsce to znajduje się w centrum miasta, musiałam mocno wytężyć słuch, żeby usłyszeć dźwięki z zewnątrz. Cisza była porównywalna do tej, jaką znam z Puszczy Kampinoskiej. Miała w sobie coś kojącego, ale zarazem nieuchwytnego, jakby pochodzącego ze świata przed wiekami. Po obu stronach wąwozu, na wysokich i stromych zboczach wznosiły się imponujące drzewa, które tworzyły sklepienie nad naszymi głowami. Pośrodku tego sklepienia, w okrągłym okienku o ramach z liści, mrugała pojedyncza gwiazda. Korzenie niektórych drzew sięgały od dna wąwozu do kilku metrów w górę. Pogłaskałam kilka z nich - były twarde i w dotyku przypominały korę. Piesa radośnie wspinała się po zboczach, jakby wśród przodków miała taternika.
Tej nocy spałam jak kamień, zmęczona i szczęśliwa.
 
 

 
Dzień piąty
W piątek obudziliśmy się w zupełnie innych nastrojach niż w czwartek, jakby ktoś nas podmienił. Szczur nie najlepiej się rano czuł, a ja nie umiałam powstrzymać się od gderania z byle powodu, bo upał dawał mi się już mocno we znaki. O ile wcześniejsze dni były gorące, ale znośne, piątek wydawał się żywcem przeniesiony z pustyni. Podziwiam Szczura, że ze mną wytrzymał, chociaż przeszkadzało mi prawie wszystko.
Pierwotnie każde z nas miało swój własny pomysł na ten ostatni dzień. Szczur zachęcał mnie, żebyśmy wybrali się we trójkę do Lasów Janowskich. Mnie najbardziej marzyła się dłuższa wycieczka do Puław, by pochodzić śladami Izabeli Czartoryskiej. Z obu pomysłów zrezygnowaliśmy z uwagi na upał i konieczność jazdy samochodem przez ponad godzinę. Zamiast tego wróciliśmy na Stare Miasto, gdzie poprzedniego dnia nie udało nam się skorzystać z tarasu widokowego na szczycie Bramy Opatowskiej. W bramie odbywała się bowiem akcja ratownicza. Ratownicy medyczni przygotowywali starszego mężczyznę, który doznał urazu podczas zwiedzania, do transportu karetką. Później punkt widokowy na pewien czas zamknięto. Dopiero drugie podejście zakończyło się sukcesem. Wspięliśmy się po schodach na samą górę, a stamtąd zobaczyliśmy znane nam już miejsca z nowej perspektywy.
 
 
 

Wracając na obiad, spotkaliśmy pana sprzedającego pawie pióra. Już dzień wcześniej bardzo mnie kusiło, by kupić parę piór, ponieważ Bestia uwielbia się nimi bawić. Ku mojemu zaskoczeniu Szczur kupił mi cały bukiet, bo nie chciało mu się tracić czasu na rozmienianie pieniędzy. Zachwycony tym sprzedawca - człowiek gadatliwy i cokolwiek rubaszny - zaczął namawiać nas na jeszcze więcej piór. Od słowa do słowa powiedział nam, że pochodzi ze Śląska jak ja, a potem pokrótce opowiedział swoją historię. Okazało się, że w młodości był sztygarem i przyjechał do Sandomierza jako jeden z górników zatrudnionych przy ratowaniu Starego Miasta. Czegoś takiego się nie spodziewałam! Dopiero dzień wcześniej opowiadał nam o tym przewodnik, a tutaj zupełnie przypadkowo spotkaliśmy jednego z tych górników! Mężczyzna został w Sandomierzu i ułożył sobie tam życie, gdyż spodobało mu się to miasto. Obecnie hoduje pawie, których ma osiem. Rozmowa z nim zajęła nam dłuższą chwilę. Na kwaterę wróciliśmy z bukietem piór, kontaktem do emerytowanego górnika, a Szczur także z oryginalną radą. Na pożegnanie usłyszał:
- Musi pan dbać o sprawność ogona, bo ładniejszego niż paw pan mieć nie będzie! 🤣
Na zakończenie niezbyt długiego, ale pełnego przygód pobytu, jeszcze raz spędziliśmy wieczór w wąwozach. Piękna towarzyszyła nam z typowym dla siebie entuzjazmem. Na szczęście nie miała już więcej problemów żołądkowych. Wyjazd do Sandomierza był jej pierwszą kilkudniową podróżą poza Śląsk i Warszawę. Dla nas z kolei pierwsze wakacje z psem stanowiły rodzaj egzaminu. Myślę, że ten egzamin zdaliśmy na szóstkę.
 
 

 

wtorek, 6 września 2022

[138] W ziemi sandomierskiej (cz. I)

 
Województwo świętokrzyskie ma w sobie coś takiego, że zawsze znajduję tam spokój ducha. W okolicy Kielc już trochę pozwiedzałam, więc przyszła pora na nowe miejsce - ziemię sandomierską. Krainę, którą upodobał sobie Kazimierz Wielki. A na wakacje po raz pierwszy pojechaliśmy we trójkę.
 
 
Dzień (a właściwie wieczór) pierwszy i dzień drugi
Trudno jechało nam się do Sandomierza. Samochód Szczura musiał zostać oddany do naprawy, więc Szczur pożyczył wóz od swojego ojca. Bez czujników, do których jest przyzwyczajony, gorzej mu się manewruje, a po zmroku doszedł kolejny kłopot - słaba widoczność. Dopiero parę godzin później, już na miejscu, Szczur zorientował się, że widział tak kiepsko, bo jego ojciec zostawił włączoną lampkę nad przednimi siedzeniami. Przede wszystkim jednak wyszliśmy za późno z Nory, przez co podróż spędziliśmy w wyjątkowo nerwowej atmosferze. Stresowaliśmy się, czy dotrzemy na czas, żeby się zameldować, ponieważ czasu mieliśmy dosłownie "na styk". Wystarczyłoby trochę pobłądzić albo natrafić na roboty drogowe, a nie zdążylibyśmy. Martwiliśmy się też, żeby w tym pośpiechu nie wpaść do jakiegoś rowu i nie spowodować zagrożenia na drodze. Na szczęście dojechaliśmy cali i zdrowi... za dziesięć dwudziesta druga.
Aby opadł z nas stres, musiała minąć prawie cała doba. Szczur dopiero następnego dnia wieczorem poczuł się odprężony. Ja co prawda rewelacyjnie się wyspałam, ale po przebudzeniu męczyłam się z rozdrażnionym brzuchem i ze stanem lękowym. Piękna zapewne czuła nasze emocje, bo pierwszy wieczór spędziła pod stołem.
Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będziemy jechali samochodem pod taką presją czasu. Wiem, że nie powinno tak być, ale wciąż nie umiem w funkcje wykonawcze, gdy trzeba wyjeżdżać z Nory. Mimo że dokładnie planuję każdą podróż, pakuję się według listy, a wszystko, co się da (gotowanie dla siebie i Piesy, zakup "prowiantu", mycie włosów itp.) staram się zrobić już dzień wcześniej, to nadal przytłacza mnie ilość czynności, jakie przed wyjazdem należy wykonać w Norze.
Szczur wpadł na pomysł, by na pierwszą tutejszą wycieczkę zabrać Piękną. Pojechaliśmy więc na spacer po rezerwacie Góry Pieprzowe, do którego mamy raptem kilka minut jazdy. Tam od razu poczuliśmy się lepiej. Nad naszymi głowami krążyło kilka jaskółek, a w trawie roiło się od owadów. Niedaleko przebiegła sarna. Od ludzi mogliśmy odpocząć, bo spotkaliśmy tylko jedną spacerowiczkę i dwóch wędkarzy nad rozlewiskiem. 
 
 

 
 
Przymierzaliśmy się też do czerwonego szlaku, ale szybko zawróciliśmy, bo było bardzo ślisko, a ja nie mam tutaj odpowiednich butów. Bezustannie zsuwałam się ze wzniesienia, nie miałam się czego chwycić i czułam, że powoli ogarnia mnie panika. Szczur zdołał pomóc mi w odzyskaniu równowagi, co nie było łatwe, ponieważ jednocześnie musiał trzymać smycz. Przez moment leżałam nawet na ziemi, a mimo to nadal się zsuwałam. Podczas tej skomplikowanej operacji upaćkałam sobie cały zadek, a dżinsy Szczura przybrały na kolanach intensywnie brązowy kolor. Cóż... Prawdę mówiąc, w tym roku nie planowałam wyjazdu w góry. Spakowałam za to kostium kąpielowy - tutaj mógłby mi posłużyć do kąpieli błotnych 🤣
Wieczorem pojechaliśmy do centrum Sandomierza, żeby przespacerować się po starówce. Chodząc po kocich łbach między zabytkowymi budynkami z różnych epok, poczułam atmosferę tego miejsca. Po ciemku najpiękniej wyglądał ratusz. Kiedy robiłam mu zdjęcie telefonem, obok nas znienacka zatrzymali się jacyś chłopcy na rowerach.
- Czemu pani robi temu zdjęcie? - zapytał jeden z nich.
W pierwszej chwili czułam się zaskoczona tym pytaniem i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież nie ma żadnego zakazu fotografowania starówki. Szczur dopomógł mi, wyjaśniając, że robię zdjęcie ratusza, bo to zabytek.
- Aaa, to państwo są przyjezdni... - zrozumiał nagle chłopak. - Ja tędy codziennie przechodzę i nie zwracam na niego uwagi.
Trochę się pośmialiśmy, a gdy ruszyliśmy dalej, przypomniało mi się powiedzenie: "Cudze chwalicie, swego nie znacie" 😀

 


 
Właściciele domu, w którym wynajmujemy pokój, są bardzo sympatyczni. Nie tylko w takim sensie, że można się do nich zwrócić z każdym pytaniem i nie robią problemów z kłopotów dnia codziennego. Można z nimi również dłużej porozmawiać, gdy pracują w ogrodzie. Nie ma dystansu typowego dla relacji klient-hotelarz - czuję się bardziej jak w agroturystyce. Szczególnie pan gospodarz chętnie opowiada o Sandomierzu, swojej młodości, doświadczeniach zawodowych, psach... w zasadzie o wszystkim, co mu akurat myśl przyniesie. Żona go mityguje, że "może państwo chcieliby teraz odpocząć", a ja chętnie słucham. I to jest fajne.
Jest też włochata suczka w bardzo już podeszłym wieku, Lola. Spaceruje swobodnie po ogrodzie, nawiązując kontakty z gośćmi. Podbiega radośnie do wjeżdżających samochodów, chętnie daje się pogłaskać. Szczura chyba wyjątkowo sobie upodobała, bo kładzie się przed nim na plecach i chce, by miział ją po brzuchu. Piękna też zaprzyjaźniła się z Lolą. Nowa koleżanka ma spokojne usposobienie psiej babuni, szaleństwa się jej nie trzymają, więc Piesa czuje się swobodnie w jej towarzystwie. Bawią się razem.

Dzień trzeci
Wyjazd do Sandomierza nie mógł oczywiście obyć się bez zwiedzenia zamku królewskiego, kolejnego na mojej liście. Z prawdziwą ulgą schroniliśmy się w zamkowych murach, gdzie nie mógł nas dosięgnąć upał.
Może powinnam być wdzięczna Kazimierzowi Wielkiemu za to, że "zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną", ale wiedza o pewnych epizodach z jego życia budzi we mnie silną odrazę. Owszem, z perspektywy współczesnego człowieka każdy z polskich królów miał coś na sumieniu. Ocenianie ich według naszych standardów moralnych nie ma większego sensu. Nie wszyscy jednak traktowali kobiety aż tak haniebnie jak Kazimierz. A po drugie, zamek tyle przeszedł, że z murów ufundowanych przez Kazika nic się tak naprawdę nie ostało. Został wysadzony w powietrze przez Szwedów, ponownie zniszczony przez wojska rosyjskie, był kilka razy przebudowywany. Pełnił nawet rolę więzienia, i to przez ponad sto lat.
Nieswojo się czułam, patrząc na zachowane klucze do cel i oglądając zdjęcia grupowe pracowników więzienia wspólnie obchodzących święta. W tym samym czasie za kratami przebywali naukowcy, prawnicy, nauczyciele, duchowni i inni wykształceni ludzie, którzy sprzeciwiali się panującemu systemowi. Wśród nich nie brakowało powstańców i żołnierzy Armii Krajowej. W zamku dokonywano również egzekucji, a więźniów podobno mogło być nawet dziesięć tysięcy. Przez dłuższą chwilę nie umiałam oderwać wzroku od kluczy. Myślałam, jak ulotna jest wolność i jak łatwo ją stracić. Równie łatwo jak życie.
Obecnie w zamku mieści się siedziba Muzeum Zamkowego w Sandomierzu (do niedawna funkcjonowało jako Muzeum Okręgowe). Prezentowane zbiory należą do różnych dziedzin nauki i sztuki, na zasadzie "dla każdego coś miłego". Łączy je związek z ziemią sandomierską. Wystawy są nieduże i moim zdaniem niektóre warto byłoby rozbudować, bo zaledwie zarysowują dany temat. Szczególnie dotyczy to ekspozycji o Jarosławie Iwaszkiewiczu - o jego życiu właściwie niczego konkretnego się nie dowiedziałam poza faktem, że lubił tworzyć w Sandomierzu. Moją uwagę przykuwało tam głównie sporych rozmiarów słońce z ludzką twarzą, które natychmiast skojarzyło mi się z "Teletubisiami". Najbardziej podobała mi się natomiast wystawa archeologiczna "Ziemia sandomierska w pradziejach i wczesnym średniowieczu", zwłaszcza różnorodność obrzędów pogrzebowych w społecznościach wczesnotradycyjnych. Tam spędziłam najwięcej czasu i gdybym mogła, zostałabym jeszcze dłużej. Drugie miejsce w moim małym rankingu zajęła wystawa o dawnej wsi sandomierskiej, a trzecie - o krzemieniu pasiastym.
 
 



 

Jeśli chodzi o poszczególne eksponaty, z Muzeum Zamkowego na pewno zapamiętam trzy:
- Korona sandomierska - nie wiadomo, kto ją nosił, bo dostępne źródła milczą na ten temat. Według naukowców, prawdopodobnie to Kazimierz Wielki używał jej w czasie podróży. Tak naprawdę korona wyeksponowana w sandomierskiej baszcie to replika, ale o tym dowiedziałam się dopiero w domu. Prawdziwa jest przechowywana w muzeum w Krakowie.
- Szachy sandomierskie - prawie kompletny zestaw średniowiecznych szachów odkryty przez archeologów w latach 60-tych. Brakuje tylko trzech figur. Podobnych zestawów znaleziono w Europie kilka.
- Nautilus - luksusowy puchar do wina z czaszą z wypolerowanej muszli łodzika. Nigdy dotąd takiego nie widziałam i zaskoczyła mnie informacja, że w XVI i XVII wieku była na nie moda. Ten konkretny nautilus powstał w Rydze w pierwszej połowie XVII wieku.
 
 



 
Po zmroku znowu wybraliśmy się do rezerwatu Góry Pieprzowe, tyle że od innej strony. Szczur wpadł na pomysł, żebyśmy zobaczyli Sandomierz nocą z punktu widokowego. Był to strzał w dziesiątkę! Okazało się, że dobrze stamtąd widać niebo, więc usiedliśmy na ławach i zadarliśmy głowy. W ciągu kilkudziesięciu minut, może trzydziestu, udało mi się zaobserwować co najmniej trzy Perseidy. Podkład muzyczny zapewniły świerszcze, tworząc romantyczną atmosferę. Chyba zbyt romantyczną jak na gust Piesy, bo akurat wtedy wyślizgnęła się z szelek. Poczułam błyskawiczny wyrzut adrenaliny, jakbym znalazła się w filmie, gdzie wątek romantyczny ewoluuje w pełnokrwisty thriller. Na szczęście udało mi się zachować spokój. Zawołałam Piękną najweselszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć. Przybiegła od razu. Koniec końców Piesa wyjątkowo nie była z wycieczki zbyt zadowolona, bo resztę czasu musiała spędzić na ławce, na moich kolanach. Zachciało się panience wrażeń...


piątek, 26 sierpnia 2022

[137] Pamiętniki lipcowe

 
11.07
Pierwsze dni wakacji w Norze spędziliśmy w tym roku nietypowo - głównie na oswajaniu Piesy z mieszkaniem i okolicą. Podróż samochodem we trójkę przebiegła bez większych problemów, chociaż Piękna dwa razy zwymiotowała. W mieszkaniu początkowo czuła się bardzo niepewnie. Przez cały czas leżała w przedpokoju, obawiając się wejść dalej. Martwiłam się trochę, co to będzie, ale niepotrzebnie. Już następnego dnia Piękna zaczęła stopniowo eksplorować Norkę. Po tygodniu swobodnie porusza się po moim pokoju, warsztacie i dużym pokoju z kuchnią, a także wychodzi na balkon łapać promienie słońca.
Rutyna dnia Piesy nie zmieniła się w mieście jakoś diametralnie. Zmieniła się natomiast częstotliwość jej kontaktów z ludźmi i z innymi psami. Na wsi widuje na co dzień te same osoby, więc zdążyła się do nich przyzwyczaić, a interakcje z psami odbywają się głównie przez ogrodzenie. Tutaj prawie każdy spacer to okazja do spotkania z kimś nowym. Piesa wyraźnie interesuje się ludźmi i chętnie podchodzi do nich, merdając ogonem, ale nie jest natrętna. Jeszcze bardziej ciekawią ją psy. Tych dużych i szczególnie energicznych się boi, zdarza jej się najeżyć sierść na karku czy obnażyć zęby. Z kilkoma mniejszymi zawarła bliższe znajomości, przy czym najszybciej zaprzyjaźniła się z suczką owczarka szetlandzkiego - dziewczyny wesoło się razem bawiły. Niestety, tę suczkę spotkałyśmy tylko raz.
Na piątek zaplanowałam wyjście do Muzeum Azji i Pacyfiku, gdzie po wielu latach starań otwarto nową wystawę stałą: "Podróże na wschód". W Norze dopięłam wszystko na ostatni guzik, żebyśmy zdążyli zwiedzić wystawę: ugotowałam obiad poprzedniego dnia, przygotowałam jedzenie dla Pięknej, wcześniej zjadłam i wyprowadziłam psa. Niestety, sytuacja na drogach uniemożliwiła nam sprawny dojazd do muzeum. Przez pół godziny pełznęliśmy w korku zaledwie pięć kilometrów od celu, po czym okazało się, że w okolicy muzeum panuje wyjątkowy chaos i trudno znaleźć miejsce do zaparkowania. Kiedy wreszcie przybyliśmy do muzeum, zostało nam tylko pół godziny na zwiedzanie. Przeszłam od razu do sal poświęconych Indonezji, która interesowała mnie najbardziej, ale w tak krótkim czasie nawet tam nie udało mi się wszystkiego przeczytać. 
 
 

  

Wyszłam z muzeum ze łzami w oczach. Dopadł mnie potężny żal, że wszystkie moje wysiłki związane z organizacją dnia poszły na marne. W drodze powrotnej oboje ze Szczurem byliśmy na krawędzi meltdownu. Niewiele brakowało do kłótni. Na szczęście w Norze udało nam się uspokoić. Później zabraliśmy Piękną na długi wieczorny spacer po fortach, gdzie wyciszyliśmy się już na dobre. To właśnie wtedy Piesa poznała ową miłą suczkę owczarka szetlandzkiego.
W sobotę po obiedzie Szczur, Piękna i ja pojechaliśmy na wycieczkę nad rzekę Świder. Można powiedzieć, że karma się odwróciła - Piesa tym razem dobrze zniosła jazdę samochodem, a do tego dotarliśmy punktualnie na stację kolejową. Tam byliśmy umówieni na siedemnastą z Asią, Tomaszem i ich synami (dwoma z trzech), którzy też dojechali bez przeszkód. Następne cztery godziny zleciały tak szybko, że nawet się nie obejrzałam. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki, jedliśmy smakołyki nad jej brzegiem oraz dużo, duuużo rozmawialiśmy. Szczur odważył się zamoczyć nogi w Świdrze. Piękna dość szybko zaakceptowała rodzinę Asi i Tomasza, a szczególnie upodobała sobie Michała. Od początku podchodziła do niego częściej niż do pozostałych osób i wąchała jego buty. Ku mojemu zaskoczeniu, parę godzin później pozwoliła mu się głaskać, i to nie tylko dookoła głowy, ale wszędzie. Rozciągnęła się jak długa na kocyku i zaczęła przysypiać z miną tak błogą, jakby zapomniała o bożym świecie. Słowo daję, stuprocentowy chill! Moim zdaniem, była to dla niej przełomowa chwila, bo wcześniej tylko przy mnie i mojej mamie w takim stopniu otworzyła się na kontakt z człowiekiem. ♥️
Nad rzeką zaobserwowałam piękną ćmę, niestety już martwą, w pajęczej sieci. Moją uwagę przykuły też namiotniki - spotkałam zarówno imago, jak i larwy tłoczące się w upapranym "namiocie". Wspólnie z Asią zauważyłyśmy małe, pomarańczowe grzybki rosnące na powalonym pniu, a kiedy wypadł mi z ręki wafel ryżowy, dwa ślimaki nagie podeszły do niego i zaczęły zajadać. Nie miałam pojęcia, że zwykły wafel ryżowy z czekoladą może tak przyciągnąć ślimaki.






 
12.07 
W aplikacji Duolingo stuknął mi jubileusz - pięćset dni nauki.




13.07
We wtorek pierwszy raz od początku pandemii spotkałam się z Lav, moją przyjaciółką poznaną w czasach gimnazjum dzięki potteromanii. Poszłyśmy razem na wystawę czasową na Zamku Królewskim "Botticelli opowiada historię". O malarstwie wiem znacznie mniej niż Lav, ale i ja byłam pod wrażeniem.
Najważniejszy obraz na wystawie, "Historia Wirginii" Botticellego, przedstawia jednocześnie osiem scen, które składają się na historię Wirginii. Żyjąca w starożytnym Rzymie dziewczyna odrzuca awanse bogatego urzędnika, przez co zostaje fałszywie oskarżona o bycie zbiegłą niewolnicą i skazana w niesprawiedliwym procesie. Ojciec, aby nie dopuścić do pohańbienia córki, zabija ją na oczach tłumu. Staje się to początkiem rozruchów, które ostatecznie doprowadzają do zmiany ustroju państwa.
Moim faworytem wśród stałych eksponatów został natomiast niepozorny obraz "Martwa natura z globusem Nieba, czaszką, muszlami, gałązkami korala, klepsydrą i motylami". Nie dość, że są na nim niedźwiedziówka i paź, to jeszcze zaintrygowała mnie kompozycja. Motyl dzienny został przedstawiony po ciemnej stronie globusa, a ćma - po tej zwróconej w stronę światła. ♥️
Można powiedzieć, że Lav to (jak mawiała panna Kornelia Bryant w "Wymarzonym domu Ani") "człowiek znający Józefa", jeśli chodzi o zwiedzanie. W muzeach zachowuje się podobnie jak ja i Szczur: uważnie ogląda każdy eksponat, zwraca uwagę na detale i czyta każdy opis. Nie zdziwiło mnie więc, że na zamku zabawiłyśmy tak długo, iż rodzice Lav musieli dwa razy przedłużać parkowanie. Mimo opóźnienia wylądowałyśmy jeszcze w muzealnym sklepiku i napełniłyśmy brzuchy w Pizza Hut. Cóż... raz się żyje. Książki i pizza powinny być zagwarantowane w prawach człowieka.
 
 



 
14.07
Wczoraj niechcący zrobiłam samą siebie w bambuko.
Siedziałam sobie rozciągnięta na kanapie w dużym pokoju, słuchając audiobooka - ot, typowy wieczór w Norze. Nagle zachciało mi się pić. Zaparzyłam herbatę, posłodziłam ją odrobinę i odstawiłam na pewien czas. Gdy przestała być gorąca, upiłam łyk. Bardzo się zdziwiłam, bo herbata smakowała osobliwie. W pierwszej chwili pomyślałam, że może pomyliłam torebki i zrobiłam sobie jakąś ziołową. Zerknęłam na torebkę, ale niczym się nie wyróżniała. Upiłam kolejny łyk i dopiero wtedy mnie olśniło, co jest grane: zamiast pół łyżeczki cukru wsypałam do herbaty pół łyżeczki soli, która stała na blacie kuchennym.
Najlepsze, że jako nastolatka bardzo lubiłam robić kumplom dowcip z posoloną herbatą. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka...

15.07
Ale miałam pracowity dzień! Pranie, zmywanie, wyjście po pieczywo, odbiór paczki z paczkomatu, pieczenie i gotowanie... Jedzenia przyrządziłam tyle, żeby starczyło na większość weekendu, także dla Pięknej: ryż, kaszę, pieczone mięsa (polędwicę wieprzową i nieco indyka), gotowane jajka i warzywa. Do tego kupiony wczoraj orzech kokosowy okazał się zepsuty, więc upiekłam borówkowe mufinki z płatkami czekoladowymi. Szczur też działał w kuchni - zrobił sobie warzywa po meksykańsku. W przerwie między kuchennymi szaleństwami zabraliśmy Piękną na dłuższy spacer po Lesie Bemowskim.
Na jutro zaplanowałam całkowity spokój od gotowania, ponieważ będziemy mieli w Norze gości, a wieczorem pojedziemy z jednym z nich do escape roomu. I to jest piękne w wakacjach. Nie mogę się doczekać!

 


 
17.07
Od pewnego czasu przeszkadzały mi zbyt długie włosy, szczególnie grzywka, ale nie zdążyłam przed wyjazdem do Nory pójść do fryzjera. Z kolei umówić się do zupełnie obcego fryzjera zawsze się obawiam, zwłaszcza że moja fryzura jest nietypowa i nie chcę, aby ktoś ją popsuł. Z pomocą przyszła Asia, która wzięła mnie pod nóż... a właściwie nożyczki. Szczurza łazienka zmieniła się w mały salon fryzjerski. Ja z pełnym zaufaniem oddałam się w ręce Asi, Szczur też się nie obawiał o stan mojej łepetyny i beztrosko poszedł się zdrzemnąć. Niepokoiła się tylko Piękna, która plątała się w okolicy łazienki, jakby w obawie, czy przypadkiem nie zamierzają mi tam uciąć głowy. Zupełnie niepotrzebnie. Asia obcięła mnie lepiej niż co niektórzy fryzjerzy. Znowu czuję się sobą i jest mi wygodnie.
O dwudziestej Szczur, ja i Piotr pożegnaliśmy Asię i udaliśmy się do escape roomu. Tym razem wylądowaliśmy w samym środku Mordoru, gdzie zawsze czuję się nieco przytłoczona widokiem setek identycznych biur za szklanymi ścianami wieżowców. Pokój "Nautilus" wybrałam, bo którejś pandemicznej zimy (dokładnie nie pamiętam) obejrzałam z gryzoniem film "20 000 mil podmorskiej żeglugi" z lat 50-tych i zostałam fanką Nautilusa. Nie było łatwo wyjść - pokój okazał się bardzo "techniczny", a my na długo zawiesiliśmy się na jednej zagadce. Mimo wszystkich przeszkód w ostatnich minutach doprowadziliśmy nasz statek do celu.
PS Przed grą zastanawialiśmy się, czy na naszym statku będą organy. Były.

20.07
Nadeszła fala upałów, która przyniosła mi migreny i słabsze samopoczucie psychiczne. Jeszcze wczoraj rano planowałam przejazd na wieś, ale po analizie wszystkich za i przeciw postanowiłam zaczekać z tym co najmniej kilka dni. Kiedy już przeniesiemy się na Śląsk, dobrze byłoby skorzystać z okazji, by powierzyć Piesę rodzicom i wyjechać dalej na kilka dni. Tymczasem obecna pogoda nie zachęca mnie do dalszych podróży. Wszystkie mniejsze i większe kryzysy psychiczne, jakie miałam w ciągu ostatnich kilku lat, zaczęły się od złego samopoczucia w upalne dni, najczęściej poza domem. Wolałabym nie powtórzyć tego schematu. Parę dni w tę czy we w tę nie powinno robić różnicy.
W Norze próbujemy radzić sobie z upałem, wietrząc przez całą noc, zostawiając rolety zasunięte i doraźnie wspomagając się klimą. Piękna częściej wyleguje się na chłodnej podłodze. Wieczorami najbardziej lubię chodzić po lesie, gdzie można poczuć prawdziwą ulgę od gorąca. Dzisiaj padło na Kampinos.
 



 
W Kampinosie zaobserwowaliśmy wiewiórkę biegającą po drzewach (drugą tego lata) i muchomor czerwony, ale przede wszystkim natrafiliśmy na Dzień Skrzydlatych Mrówek. Mam do nich sentyment i zawsze muszę zatrzymać się choć na chwilę, żeby na nie popatrzeć. Gdy byłam mała, schody do domu mojej rodziny nie były jeszcze pokryte kafelkami. W tych betonowych schodach mieszkały sobie mrówki. Miałam kilka lat, kiedy zauważyłam, że raz w roku, w słoneczny letni dzień, wśród naszych "zwykłych" mrówek pojawiają się osobniki ze skrzydłami. Czułam, że to fascynujące, wręcz magiczne.
Piękna dobrze czuje się w Norze, w ciągu dwóch tygodni zrobiła ogromne postępy. Przede wszystkim nareszcie przekonała się do Szczura - wychodzi z nim na krótkie spacery, pozwala mu się głaskać i zapinać szelki, je z ręki. Z własnej inicjatywy towarzyszy mu w warsztacie, a od dwóch dni także przychodzi do niego w nocy spać obok łóżka. Piesa poznała wielu nowych ludzi: rodziców Szczura i ich sąsiadów, kilkoro naszych przyjaciół i znajomych. Niektórym pozwala na głaski. Cieszy się, gdy słyszy dzwonek domofonu, ponieważ kojarzy jej się z dostawą pizzy. Najtrudniej przychodzą jej kontakty z innymi psami. Z mniejszymi i w miarę spokojnymi wita się chętnie, chce się bawić, ale dużych i hałaśliwych się boi. Nauczyła się zeskakiwać z kanapy. Na spacerach biega za szyszkami.
Korzystając z urlopu, staram się karmić Piesę bardziej różnorodnie niż moja mama. Robię sobie nadzieje, że dzięki temu przestanie mieć ochotę na zjadanie... no, wiecie czego. Na razie efekt jest taki, że Piękna zaczęła kaprysić przy jedzeniu - zazwyczaj nie chce suchej karmy, bo przyzwyczaiła się do moich bardziej różnorodnych obiadków. Niestety, nadal kradnie to, co wyniucha. Przedwczoraj przeszła samą siebie. Kiedy na chwilę wyszłam z pokoju, ukradła mi z talerza cały kawał pieczonego indyka.

22.07
Zeszłej nocy do Nory wleciała ważka. Nie wiem, jakiego gatunku, gdyż nie znam się na ważkach. Wyraźnie ciągnęło ją do światła. Odłowiłam biedaczynę, kiedy usiadła na żyrandolu. Noc spędziła u mnie, a po przebudzeniu poszłam wypuścić ją nad fosą. Zanim odleciała, pozwoliła mi się wziąć na palec.


 
 
28.07
Tyle się u mnie działo w ciągu siedmiu dni, że wydarzeniami z tego jednego tygodnia spokojnie mogłabym obdzielić kilka tygodni w roku szkolnym. W piątek zrobiliśmy sobie ze Szczurem dłuższą wycieczkę do Nieborowa, gdzie zwiedziliśmy pałac Radziwiłłów wraz z otaczającymi go ogrodami (to może być dobry materiał na osobny post na blogu). Następnego dnia przyjechali do Norki Alex, Marcin i Piotr na urodzinową domówkę Szczura. Rozmowy jak zwykle przeciągnęły się do późnych godzin nocnych, a goście zostali z nami jeszcze przez pół niedzieli. Domówce towarzyszyła solidna burza, dzięki której na ponad dobę się ochłodziło - to naprawdę miło ze strony Peruna, że przysłał Szczurowi taki prezent! W poniedziałek zabraliśmy Piękną na długi wieczorny spacer po lesie, a we wtorek wysprzątaliśmy mieszkanie, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na Śląsk.
Właściwie jesteśmy tutaj tylko na chwilę, żeby ogarnąć najważniejsze sprawy przed podróżą za granicę (na razie nie zapeszam - kto wie, ten wie, gdzie się wybieramy). Przepakowałam walizki, Szczur obczaił trasę, wymieniliśmy pieniądze... Od dawna marzy mi się ten wyjazd, a jednak na razie cieszę się bardziej na poziomie poznawczym niż emocjonalnym. Z pewnym niepokojem przyglądam się swojemu nastrojowi.
Odkąd opuściliśmy Norę, tęsknię za poczuciem bezpieczeństwa, które mi ona daje, trudno mi zebrać myśli i częściej czuję ukłucia lęku. Dzisiaj nawet trochę zbuntował mi się brzuch, co nie zdarzyło się od ponad miesiąca. Na skutek kryzysu nad morzem mam problem z dalszymi podróżami (a przez "dalszą podróż" rozumiem jazdę samochodem dłuższą niż cztery godziny...) - pragnę podróżować, pracuję nad tym, ale jednocześnie się boję. Jeśli chcę zwiedzić pewne magiczne miasto, wyjście ze strefy komfortu jest nieuniknione. Najbardziej obawiam się problemów z jedzeniem oraz tego duszącego poczucia samotności, które dopada mnie nocami poza domem. Jestem spokojniejsza, gdy mam obok siebie Piękną, ale tam, gdzie jedziemy, spędzałaby większość dnia samotnie w pokoju, więc nie byłaby szczęśliwa.
Wieczorem wyciągnęłam Szczura i Piesę na długi spacer, mając nadzieję na poprawę samopoczucia całej naszej trójki. Odkąd wyjechaliśmy z Nory, wszyscy jesteśmy podobnie apatyczni. I faktycznie, ruch i wieczorny chłód dobrze nam zrobiły, bo Szczura przestała boleć głowa, a ja póki co wyciszyłam negatywne myśli... przynajmniej na chwilę. Tym razem padło na pobliski park. Woda kojąco falowała, nad stawem ścigały się trzy nietoperze, od czasu do czasu przeleciała ćma. Wysłałam w eter prośbę: niech podróż będzie spokojna i bez problemów ze zdrowiem (fizycznym i psychicznym). Tylko i aż tyle.