sobota, 28 października 2023

[158] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe

 
4.08
W parku, niedaleko furtki, znalazłam leżącego na środku ścieżki mieniaka strużnika. Chwilami wydawało mi się, że żyje, a już na pewno nie było po nim widać, by miał jakąś część ciała uszkodzoną. Skrzydła przepiękne, jakby niedawno wyszedł z poczwarki. Wzięłam go na rękę i migiem do Nory. 
Akurat dzisiaj kupiłam truskawki, więc wycisnęłam najbrzydszą (strużniki lubią jeść różne paskudztwa) i próbowałam reanimować motyla sokiem. Ostrożnie rozwinęłam ssawkę, ale nie zareagował. Niestety okazało się, że jednak nie żyje. Bardzo mi go żal... Prześliczny motyl.



 
5.08
Co przynosi Wam ulgę w duszne, upalne dni? Ja od paru lat kiepsko znoszę taką pogodę, dlatego w ciągu dnia niechętnie wyściubiam nos z domu. Wieczorami staram się to nadrabiać i jak najwięcej czasu spędzać na dworze. Preferowane opcje są dwie: spacer po lesie albo odpoczynek nad wodą. Częściej bywam w lasach, ale w środę zdecydowałam się na tę drugą opcję - namówiłam Szczura, żebyśmy we trójkę pojechali nad Pilicę.
Ze szczurzego osiedla nad Pilicę jedzie się samochodem przez około godzinę. Dobrze, że Szczur nieźle zna ten rejon, więc uniknęliśmy błądzenia. Miejsce, gdzie zaparkowaliśmy, znajduje się naprzeciwko kąpieliska, tyle że na drugim brzegu rzeki. Bez wątpienia inni ludzie też korzystają z jego uroków, o czym świadczą pozostałości ognisk i liczne śmieci. Na szczęście im dalej od drogi, tym mniej śmieci. Jest cicho, spokojnie - spotkaliśmy tylko wędkarzy i parę zakochanych.

 


 
Nad rzeką każde z nas skoncentrowało się na tym, co sprawia mu przyjemność. Szczur szukał miejsca, gdzie mógłby następnym razem się wykąpać, ja oglądałam rośliny w poszukiwaniu gąsienic, a Piękna... Piękna niestety, jak to ona, przede wszystkim rozglądała się za czymś, co mogłaby ukradkiem wszamać. Ledwie pogrzebała w szuwarach, a z triumfalną miną wyciągnęła stamtąd mocno przypieczoną kiełbasę. Była niepocieszona, gdy zabrałam jej to znalezisko. (Możliwe, że kiełbasę po prostu zgubili wędkarze, ale nigdy nie wiadomo, czy jakiś zwyrodnialec jej nie zatruł albo nie nadział gwoździami.)
Gąsienic nie widziałam, ale bez problemu pozyskałam liście dębu dla małej, zielonej larwy z lasu. Znalazłam też nieco skarbów: śliczne muszle i pióra bażanta (GreenU, dziękuję za rozpoznanie).





 
11.08
Na nocnym spacerze Piesa znalazła jeża. Tego lata znajduje je wszędzie: w mojej miejscowości, w Warszawie, nad morzem... Zanim poznałam Piękną, nie wiedziałam, że jeży jest aż tyle!


 
 
15.08
Dzisiaj idealny dzień na pranie. O siódmej rano, gdy obudziłam się na chwilę, wywiesiłam na balkonie pierwszą turę prania z wyjazdu. Wyszłam o jedenastej - wszystko suche jak wiór.
Spałam bez kołdry i przy otwartym oknie, co w moim przypadku zdarza się naprawdę rzadko, najwyżej parę razy w roku.
Cała nasza trójka jest bardzo zmęczona po siedmiogodzinnej podróży z Błot do Warszawy. Jak zwykle spędziliśmy dużo czasu w korku na obwodnicy Trójmiasta. Najbardziej dokuczliwe były jednak upał i ostre słońce. Klima ledwie wyrabiała. Tym razem po drodze nic nie zwiedzaliśmy, bo zostawienie w tak nagrzanym samochodzie jedzenia, leków i owadów nie wchodzi w grę. Zresztą, nie mielibyśmy siły. Najlepiej świadczy o tym fakt, że na postoju Piękna pierwszy raz napiła się wody z miski. 😮 Nigdy dotąd nie chciała pić w podróży, mimo że próbowałam różnych sztuczek. Na szczęście dziś możemy odpoczywać.
Z wyjazdu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Widzę, że Szczur też. Mieliśmy trudną wiosnę, przygniatają nas emocje związane z chorobą nowotworową u najbliższych. Nad morzem udało mi się dużo mniej o tym wszystkim myśleć. Pierwszy raz spędziliśmy aż dwa tygodnie urlopu w jednym miejscu, ale czuję, że tego właśnie potrzebowaliśmy. Znaleźliśmy domki, w których odpoczynek jest przyjemnością, a nie karą. Morze koiło nasze nerwy, nawet mój brzuch w końcu się wyciszył. Zobaczyłam też mnóstwo miejsc, gdzie wcześniej nie byłam, no i zwiedziłam pięć latarni morskich.
Jeśli chodzi o Piesę, ona doskonale odnalazła się w nowym miejscu. Lekko zdezorientowała ją zmiana domku, jednak za drugim razem szybciej uznała domek za swój. Bawiła się z niektórymi psami, tarzała i godzinami wylegiwała na trawie. Jeździła z nami na wycieczki wszędzie, gdzie to było możliwe, i oczywiście na "psią plażę". Nie odważyła się zamoczyć łap, ale na otwartej przestrzeni wyraźnie była w swoim żywiole. 🙂 Na wyjeździe kilka razy spuściliśmy ją ze smyczy (szelki z adresówką ma zawsze, ma również wszczepiony czip) i byliśmy pod wrażeniem, jak ładnie się nas trzyma. Ćwiczę to z nią od zimy. Piękna szybko się uczy.

16.08
Upał źle robi na mózg, a w połączeniu z migreną - jeszcze gorzej. Po śniadaniu poszłam do sklepu po bułki i dopiero przy kasie uprzytomniłam sobie, że nie wzięłam ani gotówki, ani karty płatniczej. Na tym jednak nie koniec. Później w ciągu dnia jeszcze:
- próbowałam wysiąść z windy na niewłaściwym piętrze,
- szukałam kluczy do Nory, które sama włożyłam do torby,
- niechcący schowałam czepek tak zmyślnie, że nie umiałam go znaleźć.
Może to i lepiej, że nie oddalałam się dzisiaj od domu...

19.08
Po kilku dniach upałów duchota daje się we znaki, zwłaszcza w mieszkaniu. I to pomimo klimy, którą włączamy na większość dnia. Klima do niektórych pomieszczeń w ogóle nie dochodzi i tak się składa, że należy do nich mój pokój. Przed osiemnastą trudno mi się zmusić do wychodzenia na dłużej na dwór, a jednocześnie szkoda mi (wolnego jeszcze) czasu na siedzenie w domu i nicnierobienie. Niedługo koniec wakacji, słońce zachodzi już około dwudziestej. Staram się więc korzystać z dobrych stron pogody. Wyprałam wszystko, co się dało, a na sobotę zaplanowałam kąpiel Pięknej. W upalny dzień nie trzeba się martwić suszeniem psa, wystarczy zabrać go na dwór i słońce zrobi swoje.
Trochę się tej kąpieli obawiałam, ponieważ Piękna bardzo boi się wody. Poprzednim razem na sam widok wody w Piesę wstąpiła niezwykła siła. Napierała na mnie całym ciałem, aż klapnęłam na tyłek. Musiałam wejść do kabiny prysznicowej, ale i tam trudno mi było Piękną umyć, bo przerażone psie nieszczęście robiło wszystko, by wcisnąć się w kąt kabiny.
We dwoje ze Szczurem rozegraliśmy kąpiel inaczej. Przede wszystkim zamiast prysznica wykorzystaliśmy wannę. Mój chłopak założył kąpielówki i wszedł do wanny razem z Piesą, a ja stałam obok. Piękna wtuliła się w szczurzą nogę. Myliśmy ją razem, co znacznie ułatwiło nam zadanie. Na początku Piękną ogarnął lęk: cała zesztywniała, zaczęła mocno drżeć i nerwowo mlaskać. Kiedy jednak przeszliśmy do spłukiwania szamponu, wyraźnie się rozluźniła. Przestała drżeć, nawet na chwilę usiadła w wodzie. Cały czas do niej mówiliśmy i mizialiśmy ją.
Po kąpieli Piesa była przeszczęśliwa, zapewne dlatego, że zrozumiała, iż już po wszystkim. Jej pyszczek jakby śmiał się do nas. Biegała po Norze, radośnie machając ogonem i otrząsając się. Dostała smaczki, a później poszłam z nią na spacer, podczas gdy Szczur zajął się przywróceniem łazienki do stanu używalności (sam też musiał się wykąpać). Wieczorem zabraliśmy Piękną na psi plac zabaw, żeby wynagrodzić jej cały ten stres.
Jestem z nas wszystkich dumna, a z Pięknej najbardziej. Rok temu zachowywała się zupełnie inaczej, choć podeszłam do kąpieli z taką samą delikatnością. Dzisiaj, zamiast próbować uciec i odsuwać się od nas jak najdalej, przycisnęła się mocno do "swojego" człowieka. Nie może być chyba lepszego dowodu, że teraz nam ufa - i mnie, i Szczurowi, którego tak długo się obawiała. Zdobyć zaufanie lękliwego zwierzaka to moim zdaniem jedno z najwspanialszych doświadczeń na świecie 💙

20.08
Z cyklu "Normalny związek, normalna rozmowa":
Jem właśnie obiad, gdy Szczurowi przychodzi chęć na niezbyt wyrafinowane żarty.
- Jak myślisz, czy ryby dwudyszne oddychają dwa razy krócej?
- Cóż... - przeżuwam właśnie makaron.
- A wiesz, że jest jakieś zwierzę, które oddycha d**ą? Chyba żółw.
- Zwierzu, ja teraz jem! - wołam z oburzeniem.
- No i co? Ty mi możesz ciągle opowiadać o rybach, a jak ja chcę opowiadać ciekawostki o biologii, to nie mogę?
- Ale ja ci opowiadałam przy jedzeniu o trujących rozdymkach, a nie o d**ie!
- A trucie to coś lepszego od oddychania d**ą??

24.08
Od kilku dni ja, Szczur i Piękna kursujemy tam i z powrotem między domem rodziców gryzonia a Norą. Wszystko dlatego, że tym razem to ojciec Szczura miał operację. Początkowo obawiałam się, jak to będzie, ale wkrótce zaczęłam dobrze się czuć się w tym miejscu. Z mamą Szczura nie jest trudno się dogadać, Piesa może bez ograniczeń szaleć w ogrodzie, otoczenie jest przytulne, a łóżko bajecznie wygodne. Znacznie gorzej ma Szczur, który jeździ na przemian do rodziców, do Nory, do pracy i do szpitala. Po trzech dniach funkcjonowania w takim trybie widać po nim zmęczenie. Na szczęście operacja przebiegła pomyślnie i tata Szczura niebawem wróci do domu.
Skutkiem ubocznym całej sytuacji jest to, że Piękna w końcu jakoś dogadała się z suczką rodziców Szczura. Jak - nie wiem, ale wydaje się, że wspólnie ustaliły pewne zasady życia pod jednym dachem. Wcześniej Misia nieustannie zaczepiała Piękną, a Piękna na wszelkie możliwe sposoby (od odwracania się tyłem do odsłaniania zębów) okazywała jej niechęć. Po kilku wieczorach i porankach piesy zaczęły wylegiwać się obok siebie na słońcu. Utarczki i pyskówki zdarzają się coraz rzadziej. Wczoraj zastałam Piękną na legowisku koleżanki, a rano odpoczywały tam obie. Na razie niestety nie umieją bawić się razem - przeszkadza im to, że choć są w podobnym wieku i obie po przejściach, mają skrajnie różne temperamenty. Są jak yin i yang - nawet kolory się zgadzają.

27.08
Od trzech dni na pobliskim lotnisku trwa festiwal hip-hopu. Do tej pory mieliśmy farta, że akurat nie nocowaliśmy w Norze. Większość tej wątpliwej atrakcji nas ominęła. Przedwczoraj wyjechaliśmy na tyle późno, że hałas zdążył trochę nas poirytować na spacerze, ale w nocy mieliśmy ciszę. Dzisiaj śpimy już tu i powiem szczerze, że jak dla mnie ta impreza to przegięcie. Martwię się, czy Szczur się wyśpi, a tydzień miał wyjątkowo ciężki.
Ja rozumiem, że sobota, że koniec wakacji, ludzie chcą się bawić. Chleba i igrzysk - ludzie różnych kultur od wieków mają taką potrzebę, szczególnie na przełomie pór roku. Do dwudziestej trzeciej, do północy jeszcze ujdzie. Ale gdy jest dziesięć po pierwszej i od dziewiętnastej przez cały czas z okien sączą się dźwięki basów, wiwaty i oklaski, to już naprawdę jest przegięcie. Nie każdy lubi te same gatunki muzyki, a ja do słuchania moich ulubionych bynajmniej nikogo nie zmuszam.

2.09
Wysłałam priorytetem paszport miłośnika latarni morskich do Towarzystwa Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Tam rozpatrywane są wnioski o wydanie odznaki "Bliza". Myślę, że nie ma sensu z tym zwlekać, bo w pracy jesienią jest dużo roboty i mogłabym zapomnieć.
Jestem bardzo ciekawa, kiedy dostanę odpowiedź. Ze strony internetowej TPNMM wynika, że co miesiąc przyznawanych jest kilka tysięcy odznak. Mam jednak nadzieję, że nie będzie trzeba czekać do następnego lata.



 
23.09
Minęły prawie cztery tygodnie od mojego powrotu z Nory. W tym czasie kontaktowałam się z nielicznymi osobami, a sama dla siebie właściwie nic nie pisałam. Pochłaniały mnie głównie praca i adaptacja do innego niż wakacyjny trybu funkcjonowania. No i do zmian.
Początek roku szkolnego zawsze przynosi zmiany - mniejsze lub większe. Pojawiają się nowi uczniowie, powstają nowe klasy, a w istniejących czasem zmienia się skład osobowy. Ktoś zostaje przyjęty do pracy, odchodzi na emeryturę albo zaczyna urlop macierzyński. Trochę trwa, zanim zostanie ustalony ostateczny grafik. Nauczyciele na nowo dzielą się dodatkowymi obowiązkami, wypełniają dzienniki, tworzą dokumentację. W szkole jest głośniej i bardziej nieprzewidywalnie niż zazwyczaj, bo uczniowie muszą przywyknąć do szkolnej rutyny i do wszystkich zmian. To normalne.
Dopiero po miesiącu od powrotu czuję się jako tako zorganizowana. Sala jest dość dobrze uporządkowana, najważniejsze sprawy ogarnięte, dzienniki i plany pracy gotowe. Mam zajęcia z fajnymi dzieciakami. Mimo to nadal pod koniec każdego tygodnia jestem bardzo zmęczona. Prawie zawsze dopada mnie wtedy migrena i najchętniej przespałabym weekend. Męczy mnie głównie multitasking - jednocześnie muszę ogarniać dużo rzeczy, a dodatkowo ciągle ktoś czegoś nowego ode mnie chce. Na szczęście wiem z doświadczenia, że za kolejny miesiąc w pracy powinno zrobić się spokojniej. I bardzo na ten moment czekam. 
Wczoraj wsiadłam w pociąg, by po raz pierwszy od czterech tygodni zobaczyć się ze Szczurem. Wcześniej nie miałam łyżeczek na dłuższą podróż, a umówiliśmy się, że tym razem ja przyjadę. Jestem więc teraz w Norze. Po przyjeździe ugotowałam sobie obiad na dwa dni, pobieżnie się rozpakowałam i padłam jak kłoda. Spałam do dziesiątej z paroma krótkimi przerwami. Dzisiaj - wyspana, najedzona i przewietrzona - czuję się już bardziej wypoczęta. Do pełni szczęścia brakuje tylko Pięknej, ale ona została w domu z rodzicami, bo to za krótki wypad, żeby stresować ją kilkuetapową podróżą.
Pierwszy dzień jesieni uczciliśmy ze Szczurem wycieczką do Kampinosu. Nigdy nie byłam w Kampinosie jesienią i postanowiłam, że najwyższy czas to zmienić. Najbardziej marzy mi się taka wycieczka w jakiś słoneczny dzień październikowy, gdy liście mienią się wszystkimi barwami jesieni. Na razie większość liści jest jeszcze zielona, ale i tak jest co oglądać. ❤️ Jako pierwsze zaczęły opadać żółte liście topoli, a dęby sprawiają wrażenie, jakby lada chwila miały do nich dołączyć. Fotografowałam mchy i grzyby. Pomimo deszczu spotkaliśmy też parę owadów i około kilkunastu ludzi, których pogoda nie zniechęciła do spaceru lub jazdy po lesie. Na jednym z drzew zauważyliśmy dziwaczną, pomarańczową narośl. Szliśmy od parkingu w Palmirach w stronę Truskawia, aż napotkaliśmy informację o tymczasowym zamknięciu szlaku z powodu renowacji. (Przypuszczam, że trzeba przygotować do zimy drewniane mostki, które tak lubię.) Odbiliśmy więc w prawo i dopiero tam deszcz na tyle się nasilił, że skłonił nas do powrotu.
Spośród pór roku jesień zawsze najmniej lubiłam, z dość oczywistych powodów (szkoła, infekcje, pogoda, temperatura...). Dopiero od paru lat radzę z nią sobie psychicznie znacznie lepiej, przez co uczę się ją akceptować i doceniać. Koncentruję się na momentach i na zjawiskach, które są przewidywalne, bo wydarzają się każdego roku. Wydobywam z jesieni to, co daje przyjemność moim zmysłom, ukojenie ciału. Staram się dostroić do niej duchem, sięgając do starych zwyczajów, do opowieści z pogranicza życia i śmierci, do przeszłości swojej rodziny.
Niech się zacznie.







 
 
25.09 
Towarzystwo Przyjaciół Narodowego Muzeum Morskiego przysłało mi brązową odznakę "Bliza". Jest malutka, mniejsza niż sądziłam, ale śliczna!
Razem z odznaką dostałam legitymację i "Latarnika" Henryka Sienkiewicza, pięknie wydanego z okazji jubileuszu Towarzystwa. Książkę zilustrowano reprodukcjami starych pocztówek z polskimi latarniami, co samo w sobie jest dla mnie frajdą. Taki upominek dostają wszyscy zdobywcy odznaki, ale akurat w moim przypadku to wyjątkowo trafione.
Myślę, że moje przygody z latarniami na tym się nie skończą, bo złapałam bakcyla. Każdy, kto odwiedzi wszystkie udostępnione do zwiedzania latarnie w Polsce, może złożyć wniosek o srebrną odznakę. I choć potrwa to prawdopodobnie kilka lat, zamierzam to zrobić... o ile oczywiście dożyję!





niedziela, 22 października 2023

[157] Szlakiem polskich latarni

 
Dzień pierwszy: Znów nad morzem 
 
Jesteśmy znowu nad polskim morzem. Tym razem pogoda nie rozpieszcza - poprzedniej nocy mocno wiało i padało, a dzisiaj padało z małymi przerwami na przejaśnienia. Jest zimno. W nocy temperatura spadła do dziesięciu stopni. W dzień podniosła się co prawda do dwudziestu jeden, ale wkrótce znowu zaczęło intensywnie padać i spadła. Momentami deszcz tak bębnił o dach werandy, że Piękna bała się tego dźwięku. Późnym popołudniem kilka razy zagrzmiało. Dwa razy widzieliśmy też tęczę - najpierw w drodze po spożywcze zakupy, a później na plaży.

Szczura bolała dziś głowa, a mnie stawy. Starość nie radość. 

W związku z powyższym spędziliśmy dzień głównie na odpoczywaniu i czytaniu w domku. Piękna poznawała psy gości z sąsiednich domków, które chętnie się z nami witały. Wieczorem wykorzystaliśmy przejaśnienie, żeby pojechać na niedługi spacer po plaży. Tam, ku naszemu zdziwieniu, było bardzo przyjemnie. Morze nie było tak wzburzone, jak się spodziewaliśmy. Po plaży spacerował kormoran, który w ogóle nie bał się ludzi i pozwalał się fotografować. W piasku leżało dużo połamanych muszli. W pewnym momencie zagapiłam się i podeszłam zbyt blisko morza, przez co fala całkowicie zalała mi buty. Na szczęście mieliśmy już blisko do wejścia na plażę, a stamtąd do samochodu, więc uniknęłam długiego chodzenia w przemoczonych butach. Przed odwrotem załapaliśmy się jeszcze na cudowny zachód słońca.
 
 

 
 
Dzień drugi: Hel

Po wycieczce do Słowińskiego Parku Narodowego nie sądziłam, że coś mnie jeszcze tego lata zaskoczy. Chyba nie doceniłam Pomorza, z którym jak dotąd miałam niewiele do czynienia. Wystarczyło wybrać się na Hel, a tam... do lasu. Głównym celem naszego wypadu na Hel była latarnia morska, jednak największe wrażenie zrobił na mnie właśnie las, do którego trafiliśmy przy okazji.

Jako miłośniczka lasów uważam, że prawie każdy z nich ma w sobie "to coś", pewien rys indywidualny. Znam też kilka miejsc, gdzie dociera tak mało dźwięków z zewnątrz, że można tam zapomnieć o całym świecie. Takim niemal magicznym miejscem jest dla mnie Kampinos. W lesie na Helu zetknęłam się jednak z atmosferą, której póki co nie mogę porównać do żadnego znanego mi miejsca. Tak mógłby wyglądać las z Eldaryi albo z innego uniwersum fantasy, gdyby istniał naprawdę - tajemniczy, mroczny bór, pełen niewidocznych gołym okiem niebezpieczeństw. Atmosferę niepokoju tworzą już same drzewa - poskręcane, powyginane pod dziwacznymi kątami sosny. Pomiędzy nimi roi się od krzewinek, mchów i porostów w różnych odcieniach zieleni. Wśród roślin ukrywają się bunkry, idealnie wtapiające się w tło. Najbardziej niesamowicie wyglądają jednak sosny, których gałęzie nie mają wcale igieł i są całe w porostach. Dookoła jest cicho i jakoś tak... duszno, jakby zewsząd obserwowały intruza czujne oczy magicznych stworzeń. 
 
 




 

Niedługo po wejściu do lasu na jednym z pni dostrzegłam biało-czarną samicę brudnicy mniszki. Pomyślałam, że mam szczęście - pierwszy raz spotkałam w naturze tę bliską krewną moich nieparek. Wkrótce jednak na innej sośnie zauważyłam kolejną, a później następną i jeszcze jedną... Po kilku minutach stało się jasne, że ten niezwykły las cierpi na inwazję brudnicy mniszki. Na większości pni siedziała przynajmniej jedna ćma. Prawdopodobnie to właśnie larwy mniszki całkowicie ogołociły z igieł niektóre sosny. Samca widziałam tylko raz. Przypuszczam, że leśnicy założyli pułapki feromonowe, żeby w okresie rójki wyeliminować jak najwięcej samców. Samice, podobnie jak u nieparki, mają skrzydła, ale praktycznie nie latają.

Gdy wyszliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, Szczur uświadomił mi, że jeśli nie chcę wracać na parking tą samą drogą, został nam jeszcze spory odcinek do przejścia. Obawiałam się trochę, czy nie zaskoczy nas ulewa. Mimo wszystko wolałam dalej iść przed siebie niż wracać tą samą drogą (średnio to lubię). I ostatecznie nie żałowałam. Znaczna część naszej trasy biegła przez plażę, którą raz po raz oświetlały przebijające się przez chmury, złociste promienie słońca. Pojawiła się również tęcza. Była to naprawdę ładna trasa na spacer, nie zmokliśmy, a ciepły polar skutecznie chronił mnie przed chłodem i wilgocią.
 
 

 

Dzień trzeci: Rozewie
 
Z Helu wróciliśmy późno w nocy, więc dziś potrzebowaliśmy więcej czasu na poranny rozruch. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy się spieszyć, a zwiedzać pojedziemy dopiero po moim obiedzie i tym razem niedaleko - na Rozewie. Wpadłam też na pomysł, abyśmy zabrali Piesę i wchodzili na szczyt latarni w dwóch turach. Poprzedniego dnia Piękna spędziła kilka godzin sama w domku. Po naszym powrocie miała lekkiego focha. Leżała w swoim ulubionym kąciku, ostentacyjnie udając, że wcale nie cieszy się na nasz widok. Nie chciałam więc zostawiać jej samej przez dwa dni z rzędu.

Czynną ("starą") latarnię na Rozewiu ja i Szczur raz już zwiedziliśmy, jeszcze przed pandemią. Druga latarnia, nazywana "nową", nie była wtedy udostępniona do zwiedzania. Niedawno jednak przeczytałam w Internecie, że w 2022 roku została otwarta dla zwiedzających. Można więc teraz odwiedzić dwie latarnie za jednym zamachem... i zdobyć dwie pieczątki na odznakę. Tak też zrobiliśmy. Podczas gdy ja wchodziłam na górę, Szczur czekał z Piękną na zewnątrz, a później zmienialiśmy się. Okazało się, że nie tylko mnie przyszedł do głowy ten pomysł - w parku spotkaliśmy inne psy. Piękna trochę się niepokoiła, kiedy znikaliśmy jej z oczu, ale szybko przekonała się, że zawsze wracamy.

W "starej" latarni byłam krótko, bo poprzednim razem obejrzałam tamtejszą ekspozycję bardzo dokładnie. Dzisiaj wspięłam się po schodach właściwie tylko po to, żeby dostać pieczątkę. Poza tym czas nas gonił - na miejscu dowiedzieliśmy się, że mamy go mniej niż sugerowały godziny otwarcia podane w Internecie. Pognaliśmy więc na złamanie karku w kierunku "nowej" latarni. Po rewitalizacji naprawdę wygląda ona jak nowa. Aż trudno uwierzyć, że stała zamknięta przez sto dwanaście lat! Z tarasu widokowego można zobaczyć zarówno morze, jak i czynną latarnię. Co ciekawe, na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku obie latarnie działały jednocześnie. Latarnicy dbali, by światło w żadnej z nich nigdy nie zgasło. Dzięki temu żeglarze potrafili odróżnić Rozewie od niedalekiego Czołpina, gdzie latarnia emitowała pojedyncze światło.
 
 

 

Z Rozewia pojechaliśmy prosto na "psią plażę". Pogoda wciąż pozostawia wiele do życzenia - jest chłodno, około piętnastu stopni. Nawet Szczur, który jest stworzeniem wybitnie zimnolubnym, włożył dzisiaj ocieplaną bluzkę. Ja czułam się w miarę komfortowo tylko dlatego, że zapakowałam się w cztery warstwy ubrań, włącznie z grubym polarem. Mimo wszystko uważam, że skoro tu jesteśmy, dzień bez kontaktu z morzem byłby dniem straconym. Posiedzieliśmy więc na kocyku, obserwując fale. W tym czasie Piękna zawarła znajomość z niedużym łaciatym kundelkiem. Tak z nim szalała, że nie mogłam się nadziwić, iż to ta sama Piesa, która niekiedy potrafi bać się psów mniejszych od siebie. Widocznie psy też wyczuwają swoje bratnie dusze.


Dzień czwarty: Stilo

Dzisiaj odwiedziłam kolejną latarnię morską i zdobyłam czwarty stempel w "paszporcie" miłośnika latarni. W Stilo już kiedyś byłam, podobnie jak w Rozewiu, ale pandemia przerwała mi zbieranie stempli na brązową odznakę. A ponieważ w tym celu trzeba odwiedzić pięć latarni w ciągu dwóch lat, dotychczasowe stemple przestały się liczyć.

Wycieczka do Stilo to był prawdziwy wyścig z czasem. Kiedy Szczur zaparkował samochód, mieliśmy mniej niż czterdzieści pięć minut do zamknięcia kasy z biletami. Szczur zaproponował, żebym poszła przodem, najszybciej jak potrafię, a on opłaci parking i mnie dogoni. Cóż było robić? Potruchtałam w kierunku latarni. Nie lubię takiej presji czasu, ale w tym przypadku pretensje mogę mieć tylko do samej siebie, bo nie słyszałam rano budzika... W efekcie spaliśmy prawie do południa, a trzeba było jeszcze zrobić drobne zakupy i zjeść obiad. 

Do Stilo prowadzi przyjemna, choć wymagająca nieco wysiłku droga przez las. Włażąc pod górę, spotkałam owada, który na chwilę usiadł mi na rękawie, lecz nie miałam czasu dokładnie mu się przyjrzeć. Skupiłam całą uwagę na tym, żeby iść miarowym krokiem i nie zatrzymywać się bez potrzeby. Przez drzewa prześwitywała już latarnia, gdy dogonili mnie Szczur i Piękna - oboje zasapani na całego. Szczur stwierdził potem, że chyba nie dałby rady, gdyby nie Piesa, która na mój widok dostała powera i ciągnęła go niczym pies pociągowy.

Na obecną chwilę - a mam na koncie dopiero cztery latarnie polskiego wybrzeża - Stilo jest moją ulubioną. Najbardziej podoba mi się wizualnie i daje najwięcej satysfakcji. Pewnie w dużej mierze przyczynia się do tego nagły wyrzut endorfin, który następuje po wzmożonym wysiłku, ale na górze mam ochotę krzyczeć z radości. Nie bez znaczenia jest też fakt, że z balkonu latarni można popatrzeć na okolicę w pełni swobodnie, wdychając świeże powietrze. Nie przeszkadzają w tym żadne szyby.
 
 

 

Dzień piąty: Nowy Port i Westerplatte
 
To już pewne: nareszcie będę mogła złożyć wniosek o brązową odznakę "Bliza". W Gdańsku zdobyłam stempel z piątej latarni!

Latarnia w Nowym Porcie dość mocno wyróżnia się na tle pozostałych, które dotychczas zwiedziłam. Niższa, wybudowana w zupełnie innym stylu, jako jedna z kilku latarni na świecie wciąż posiada na szczycie kulę czasu. Z wystawy można dowiedzieć się, że urządzenie to wykorzystywano od XIX wieku do ustawiania chronometrów okrętowych. Z tarasu widokowego rozciąga się przepiękny widok na Zatokę Gdańską, Westerplatte i latarnię w Porcie Północnym. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie okno, z którego 1 września 1939 roku padły pierwsze strzały w kierunku Westerplatte. Stojąc przy nim, poczułam mimowolny dreszcz, co czasem mi się zdarza w miejscach silnie oddziałujących na wyobraźnię. Historię postrzegam przede wszystkim przez pryzmat ludzkich losów, więc pytania same napłynęły mi do głowy. Kim był człowiek, który oddał te strzały? O czym myślał? Gdzie wtedy byli jego bliscy? 






 
Postanowiliśmy ze Szczurem, że na razie nie będziemy pakować się do centrum Gdańska. Upał i środek weekendu generują tłok, a w domku zostawiliśmy Piękną, która trochę niedomagała. Chciałabym zobaczyć Stare Miasto, zwłaszcza piękne, kolorowe kamienice brylujące na pocztówkach z Gdańska. W czasie jazdy samochodem moją ciekawość wzbudził też Park Oliwski i jego okolice. Myślę jednak, że co się odwlecze, to nie uciecze. Do Błot na pewno nieraz wrócimy. 
 
Plan na dziś miałam taki, żeby zwiedzić latarnię i znajdującą się niedaleko twierdzę Wisłoujście. Niestety, Szczur wyczytał, że twierdza tymczasowo nie jest dostępna dla zwiedzających. Pojechaliśmy więc spontanicznie na Westerplatte - jak się okazało, od Nowego Portu to niecały kwadrans drogi samochodem. Przespacerowaliśmy się po półwyspie, oglądając zachowane wartownie, ruiny koszar i Cmentarz Żołnierzy Wojska Polskiego, gdzie spoczywają obrońcy Westerplatte. Cmentarz jest nietypowy, zaprojektowany na planie okręgu - nigdy wcześniej takiego nie widziałam.  W pobliżu znajdują się pozostałości willi oficerskiej, które wyeksponowano pod przeszkleniem. 

Jednym z pierwszych skojarzeń, jakie przychodzą mi do głowy na myśl o Gdańsku, jest Pomnik Obrońców Wybrzeża. Pamiętałam go wzrokowo z pocztówek kuzyna, zanim jeszcze dowiedziałam się czegokolwiek o drugiej wojnie światowej. Zdziwiło mnie troszkę, że pomnik, choć góruje nad okolicą, zobaczyliśmy dopiero pod koniec spaceru. Spodziewałam się, że będzie rzucał się w oczy z daleka, tymczasem zasłaniały go drzewa. Po drodze natknęliśmy się na inny charakterystyczny obiekt - ogromny napis "Nigdy więcej wojny". Jakże bym chciała, żeby druga wojna światowa była ostatnią...