niedziela, 27 sierpnia 2023

[155] Motyle: Z miernikowcami za pan brat

 
Oprócz gąsienic, których szukam w celu dłuższej obserwacji, na co dzień zwracam też uwagę na spotykane dorosłe owady. Staram się być uważna na spacerach, a gdy do pokoju wpada ciekawa ćma, łapię ją i przed wyniesieniem na dwór próbuję zrobić jej zdjęcie. Niestety, nagminnie zapominam o identyfikowaniu zaobserwowanych motyli - jakoś zawsze brakuje czasu, a później samo wylatuje mi to z głowy. 

W zeszłym tygodniu sporo czasu musiałam spędzić w samotności, więc postanowiłam zająć się oznaczeniem motyli ze zdjęć. Chciałabym wstawić tutaj przynajmniej część z nich. A ponieważ ostatni raz przysiadłam nad tym dwa lub trzy lata temu, zdjęć nazbierało się naprawdę dużo. Oprócz strony Lepidoptera Mundi korzystałam z aplikacji Seek od iNaturalist, poleconej mi przez GreenU. Apka może i nie jest niezawodna - nie wszystkie motyle potrafi rozpoznać - ale pomogła mi z kilkoma gatunkami o mniej charakterystycznych wzorach na skrzydłach.
 
Na pierwszy ogień pójdą ćmy z rodziny miernikowcowatych (Geometridae). Spotykam je zdecydowanie najczęściej i nic w tym dziwnego, bo do miernikowcowatych należy kilkanaście tysięcy gatunków, w tym ponad czterysta żyjących w Polsce. 😀
 
 
Abraxas grossulariata - Plamiec agreściak 
Dzisiejsze zestawienie rozpoczyna ćma, która moim zdaniem należy do najpiękniejszych w Polsce - plamiec agreściak. Zaobserwowałam ją 13 lipca, na pierwszym w tym roku spacerze na plażę. Odpoczywała na liściu jednego z krzewów i najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że bardzo rzuca się w oczy.



Lomaspilis marginata - Plamiec nabuczak
Zaobserwowany w ubiegłoroczne wakacje, 25 lipca 2022 roku. Wleciał przez okno do Nory.



Abraxas sylvata - Plamiec leśniak 
Zaobserwowany 14 czerwca w Najbliższym Lesie, w drodze nad zalew. Tego motyla spotykam na spacerach po okolicy przynajmniej raz w roku.



Chiasmia clathrata - Witalnik nostrzak
Gdy byłam na wakacjach nad morzem, kilkakrotnie wleciał do mojego pokoju - zarówno w lipcu, jak i w sierpniu. Co ciekawe, wyczytałam, że w Internecie utrwalił się błąd w zapisie polskiej nazwy tego gatunku i występuje on nawet na Lepidoptera Mundi ("naostrzak" zamiast "nostrzak").




Peribatodes rhomboidaria - Przylepek kruszyniak
Zaobserwowałam go w tym roku dwa razy: 14 czerwca i 17 sierpnia. Za pierwszym razem w środku dnia na własnym podwórku, gdy odpoczywał na balustradzie schodów prowadzących do domu. Za drugim razem światło zwabiło go do Nory.
Z rozpoznaniem tego motyla miałam spory kłopot. Pomogła dopiero aplikacja Seek.


 
Mesoleuca albicillata - Paśnik maliniak 
Kolejna bardzo charakterystyczna ćma z rodziny miernikowcowatych. Zdjęcie zrobiłam 9 sierpnia 2020 roku w swoim domu.



Geometra papilionaria - Miernik zieleniak
Zdjęcie pochodzi z sierpnia 2019 roku, ale jak dotąd nie pojawiło się na blogu. Według Lepidoptera Mundi, zieleniak żywi się sokiem z opadłych owoców i ze skaleczonych drzew. 



Plagodis pulveraria - Nakreślik iwiniak
Zaobserwowany 17 czerwca 2021 roku w mojej miejscowości. Wleciał do domu.



Timandra comae - Walgina rdestniak
Motyl, którego spotykam stosunkowo często. Zdjęcie zrobiłam 18 lipca 2021 roku i jest na nim samica. 
W tym roku zaobserwowałam podczas wakacji nad morzem, 12 sierpnia, samca z pięknymi pierzastymi czułkami, ale zdjęcie wyszło poruszone.
 
 

Idaea seriata - Krocznik rzędzik
Nieduży, delikatny motyl, który przypomina mi... dalmatyńczyka. Zaobserwowany 3 lipca roku na spacerze po mojej miejscowości. 



Idaea muricata - Krocznik zorzak
Zaobserwowany 14 lipca 2022 roku. Ten gatunek również zaliczam do swojego prywatnego rankingu najpiękniejszych polskich ciem. Gdyby nie postrzępione brzegi skrzydeł, trudno byłoby mi uwierzyć, że to bliski krewny krocznika rzędzika. Są jak ogień i woda!



środa, 16 sierpnia 2023

[154] Morskie opowieści [cz. III]


Dzień piąty: Słowiński Park Narodowy

O istnieniu ruchomych wydm dowiedziałam się, kiedy miałam siedem lat. Byłam wtedy pierwszy raz na prawdziwych wczasach - rodzice zabrali mnie na dwa tygodnie nad morze. Chociaż wszystko tam mnie fascynowało i nigdy się nie nudziłam, nie zapominałam o swoich ulubionych czasopismach. Większość ukazywała się raz w tygodniu, więc w konkretne dni tygodnia pilnowałam taty, by kupił je w kiosku. Tak też było ze "Zwierzakami", w których akurat znalazła się rozkładówka o polskich parkach narodowych. Możliwe, że to była jedna z gier planszowych, jakie czasem pojawiały się w gazetkach dla dzieci. Każdy z parków był krótko opisany i zilustrowany zabawnym rysunkiem. Najbardziej zapadła mi w pamięć antropomorficzna wydma. Oczywiście miała oczy, uśmiechniętą buzię, ręce i nogi. I biegła. 😀

Bardzo mi się marzyło pojechać kiedyś do Słowińskiego Parku Narodowego. Nigdy jednak nie było ku temu okazji, bo w dzieciństwie jeździłam na Pomorze Zachodnie, a na pierwszym wyjeździe nad morze ze Szczurem wydawało mi się to nierealne. Podróż samochodem z okolic Karwi do parku narodowego trwa dość długo, nawet do dwóch godzin. Dwie godziny tam i z powrotem w aucie to już wycieczka z tych bardziej męczących. Tym razem postanowiliśmy jednak zaryzykować. Założyłam, że możemy wrócić późno, więc w nocy ugotowałam obiad dla siebie i Piesy. Obie zjadłyśmy dużo wcześniej niż zwykle, ale dzięki temu miałyśmy już na starcie pełne żołądki. I całe szczęście, bo Piękna musiała zostać w domu, a wycieczka rzeczywiście pochłonęła większość dnia.

Co to był za dzień! 

Zaraz na początku szlaku, który przez kilkanaście minut prowadził przez las, zobaczyłam przy ścieżce zaskrońca. Później było tylko coraz bardziej i bardziej niesamowicie. Oczywiście już w lesie wypatrywałam między drzewami wydm. Gdy do nich dotarliśmy, przerosły moje wyobrażenia pod każdym względem: rozmiarów, piękna, a także... poziomu trudności. Szczur zdecydował, że wybierzemy się na Wydmę Czołpińską, gdyż jest to mniej wymagająca z dwóch tras udostępnionych turystom. Nie spodziewałam się więc, że wchodzenie na kilka pagórków i schodzenie z nich zajmie nam godzinę, a już na pewno nie tego, jak męczące będzie. Ilekroć wydawało mi się, że wzniesienie przed nami będzie tym ostatnim i z góry zobaczymy już morze, wyrastało za nim kolejne, jeszcze wyższe. 😮 Słońce akurat przygrzało i musiałam często robić postoje, żeby się napić. Przy okazji bawiłam się piaskiem, który miał cudownie jasny kolor - przesypywałam go przez palce i gładziłam. Wszędobylski piasek sprawiał, że co krok przypominała nam się "Diuna". Dużo żartowaliśmy o Fremenach, filtrakach i czerwiach.
 
 




 
 Z wydm zeszliśmy na plażę, gdzie w okamgnieniu zrobiło się chłodno i wietrznie. Założyłam kilka warstw ubrań, by chronić spocone ciało przed chłodem. Mimo ciepła czułam lekki niepokój, gdyż nad wydmami wisiały złowieszcze granatowe chmury. Martwiłam się, że nie unikniemy burzy. Do latarni morskiej w Czołpinie, bo tam właśnie zmierzaliśmy, została godzina człapania brzegiem morza - a właściwie więcej niż godzina, jeśli wziąć pod uwagę moje sfatygowane nogi. Szczur uspokoił mnie jednak, iż wiatr wieje w inną stronę. I rzeczywiście, burza przeszła bokiem, a my tylko przez pewien czas szliśmy w deszczu. Plaża w tym miejscu wygląda zupełnie inaczej niż w okolicach naszej "bazy". Pełno na niej otoczaków o fascynujących kolorach i wzorach, aż trudno skupić uwagę na przebieraniu nogami. Czułam wręcz przymus zatrzymywania się i podziwiania kamieni. 

Ucieszyłam się, gdy po wszystkich trudach tego długiego spaceru wyrosła przed nami latarnia w Czołpinie. Zastaliśmy otwarte drzwi, więc Szczur poszedł kupić bilety. Ku naszemu zaskoczeniu, wewnątrz nikogo nie było, choć tablice na ścianach informowały, że wstęp jest płatny. Poczekaliśmy kilkanaście minut, ale ponieważ nikt się nie zjawił, poszliśmy dalej w stronę parkingu. Trochę tego żałuję. Gdybym była sama, pewnie zostawiłabym pieniądze gdzieś obok recepcji i weszłabym na górę, ale Szczur nie czuje się komfortowo z łamaniem zasad i nie chciałam go stresować.
 
 
 

 

Do domku wróciliśmy bardzo późno, dopiero około dwudziestej. Padałam z nóg. Odgrzałam sobie drugi tego dnia obiad i obiecałam Pięknej, że kolejny dzień spędzimy razem. Biedaczka długo była sama i stęskniła się za nami.

Słowiński Park Narodowy to miejsce nie z tej ziemi, zupełnie inne niż wszystko, co dotychczas widziałam. Rozmiary wydm i niesamowity, prawie biały kolor piasku sprawiły, że czułam się jak na innej planecie. Warto było czekać tyle lat na taką wycieczkę. 🙂


Dzień szósty: Odpoczynkowo
 
Rano obudziły mnie... zakwasy. Potężne zakwasy. Zdziwiłam się, ponieważ na co dzień sporo chodzę. W maju nie miałam w ogóle zakwasów po wycieczce do Samotni, choć po zimie na ogół jestem słabsza. A tu proszę - potwierdziło się, że chodzenie po piasku jest bardziej męczące.

Postanowiliśmy ze Szczurem, również zmęczonym, przeznaczyć ten dzień na odpoczynek. Leniwie gotowałam obiad, słuchając audiobooka Agnieszki Krawczyk. Szczur próbował złapać trochę Internetu na werandzie. Piękna korzystała z pogody, wygrzewając się przed domkiem i tarzając się na trawniku. Po obiedzie pojechaliśmy wszyscy na plażę, tym razem wcześniej, bo następnego dnia mieliśmy w planach pobudkę około szóstej.

Nad morzem było chłodniej niż w poprzednich dniach i wiał porywisty, głośny wiatr. Szybko włożyłam na grzbiet kilka warstw ubrań, nie obyło się też bez kaptura. Rozłożyliśmy nasz kocyk, po czym zimnolubny Szczur poszedł się wykąpać. Wkrótce przekonałam się, iż leżenie na kocyku, a tym bardziej zjedzenie tam banana, nie jest najlepszym pomysłem. Za sprawą silnego wiatru piasek był dosłownie wszędzie. Wciskał się do oczu i uszu, w zakamarki ubrań, do butów. Zgrzytał między zębami. Ostatecznie zjadłam na stojąco, a później poszłam szukać muszelek i ładnych kamieni. I właśnie tego dnia znalazłam ich najwięcej. W muszelkach można było przebierać, tyle ich leżało na plaży. Morze wspólnie z wiatrem dało mi prezent na pożegnanie.
 
 
 
 
Dzień siódmy: Puszcza Darżlubska

W środę musieliśmy wcześnie wstać, by wymeldować się około dziesiątej. Czekał nas dzień spędzony w większości w samochodzie, co działa raczej demotywująco. Zaproponowałam więc Szczurowi, żebyśmy w drodze powrotnej coś jeszcze zwiedzili - coś, co nie będzie wymagało dużo czasu ani znacznego nakładania drogi. Padło na dwa pomniki przyrody: Grotę Mechowską i głaz narzutowy Boża Stopka. Obydwa znajdują się na terenie Puszczy Darżlubskiej.

Od parkingu do groty mieliśmy zaledwie kilka minut spaceru. Drugie tyle wystarczyłoby, żeby przejść wyznaczoną w jaskini trasę, która jest króciutka. Ja jednak oglądałam ją bez pośpiechu, podziwiając nacieki i robiąc zdjęcia (sztuczne oświetlenie jaskini bardzo to ułatwia). W rzeczywistości korytarze Groty Mechowskiej mają podobno 61 metrów długości, ale większość jest dostępna tylko dla speleologów. Kiedy zwiedzałam, Piękna czekała ze Szczurem na zewnątrz. Później zamieniliśmy się i to ja zostałam z Piesą.
 
 



 
O ile do jaskini dotarliśmy od razu, o tyle Bożej Stopki długo nie umieliśmy znaleźć. Nawigacja wskazywała, że głaz powinien znajdować się na rozstaju dróg. Kluczyliśmy po lesie przez godzinę, ale żadnego nietypowego kamienia nie spotkaliśmy. W dodatku coraz mocniej padał deszcz. Byłam pewna, że Szczur lada chwila zarządzi koniec poszukiwań. W końcu trafiliśmy na wydeptaną między krzewami ścieżkę, która prowadziła do głazu. Co zabawne, jest on oznakowany dużą tablicą i ogrodzony. Trudno go jednak zauważyć, bo od strony drogi roślinność wszystko zasłania. Poza tym Boża Stopka, choć występuje w miejscowych legendach i w średniowiecznych dokumentach, wygląda zupełnie niepozornie. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia spośród innych głazów rozsianych po lesie - ani rozmiarami, ani kształtem.

Jedynym mankamentem tego dnia była męcząca, przedłużająca się podróż samochodem. Ponad godzinę straciliśmy na samej obwodnicy Trójmiasta... ale to norma, jeśli nie jedziemy nocą.


 
 

niedziela, 6 sierpnia 2023

[153] Morskie opowieści [cz. II]

 
Dzień czwarty
: Akwarium w Gdyni

Nocą odwiedził nas kolejny (po ćmach, osach i ważce) owadzi gość. Siedząc sobie opatulona na tarasie, usłyszałam intrygujący dźwięk, jakby skrobanie o ścianę domku. Okazało się, że po ścianie skacze duży pasikonik zielony. Złapałam go na chwilę, żeby zrobić zdjęcia. Zawsze gdy spotykam takiego dorodnego pasikonika, przypomina mi się, jak w dzieciństwie przy zbieraniu malin nastraszyłam ciocię podobnym okazem. Co ciekawe, wypuszczony owad nigdzie się nie spieszył. Musiał spędzić całą noc na tarasie naszego domku, bo rano znalazły go dzieci z mieszkania obok.

Na dzisiejszą wycieczkę pojechaliśmy w dość oblegane miejsce, bo do Akwarium Gdyńskiego. Pogoda sprawiała bardziej nieprzewidywalne wrażenie niż w poprzednich dniach, dlatego stwierdziłam, że najlepiej wybrać coś pod dachem.

Jeśli patrzenie na zwierzęta i czytanie o nich sprawia komuś przyjemność, moim zdaniem na Akwarium Gdyńskie spokojnie może przeznaczyć cały dzień. Do zwiedzenia jest kilka (bodajże siedem?) przestronnych sal, wypełnionych po brzegi ciekawostkami o morskich roślinach i zwierzętach. My musieliśmy chodzić w nieco przyspieszonym tempie, bo brak obiadu dawał mi się we znaki, a w domku zostawiliśmy psa. Pomimo tego zobaczyliśmy ogromną różnorodność morskiej fauny, od maleńkich skorupiaków po największe na świecie ssaki. Część z nich znałam z egzotarium w Sosnowcu, z ogrodów zoologicznych lub po prostu z filmów. Inne widziałam pierwszy raz w życiu.
 
 





Mój prywatny ranking najciekawszych mieszkańców 🐠:
- Żabnica - była o wiele mniejsza i bardziej kolorowa niż się spodziewałam. Zabawnie "dmuchała" na piasek przed sobą - być może szukała pożywienia, ale głowy nie dam.
- Czworooki - ryby pływające przy powierzchni wody, które mają wyłupiaste oczy o nietypowej budowie. Oko składa się z dwóch części: górna jest przystosowana do odbierania bodźców z powietrza, a dolna - z wody.
- Aksolotle.
- Ślepczyk jaskiniowy - odmiana tej ryby żyjąca w podwodnych jaskiniach przychodzi na świat z oczami, które stopniowo zanikają.
- Pyszczaki - przechowują ikrę i młody narybek w pysku.
- Niszczuka krokodyla - żyła już ponad 150 milionów lat temu. Wygląda moim zdaniem bardzo niepokojąco, chyba za sprawą oczu.
- Murena - przez większość czasu miała otwarty pysk.
- Szkaradnica - czy ja wiem, czy ona taka szkaradna... Raczej interesująca.
- Rozgwiazdy - potrafią odbudować swoje ciało, nawet gdy zostaje tylko jedno ramię.
- Żółw jaszczurowaty - został przekazany do Akwarium przez osobę, która znalazła go w lesie. Prawdopodobnie wypuścił go tam jakiś nieodpowiedzialny hodowca. 
 
 

 

Bardzo zaskoczyła mnie informacja, że foki mają tak samo zbudowany kościec przednich kończyn jak ludzie. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam, co foka ma wewnątrz płetwy. A ma tam kości analogiczne do naszych przedramion i dłoni, włącznie z pięcioma palcami. Pozostałe kości kończyn są ukryte pod skórą.

W Akwarium przeżyłam też małe rozczarowanie. Odkąd przeczytałam "Inne umysły", marzę, by zobaczyć na żywo ośmiornicę. Kiedy szukałam w sieci informacji, czy w Polsce jest to możliwe, dowiedziałam się z różnych artykułów, że kilka lat temu Akwarium Gdyńskie nabyło ośmiornicę Luizę. I właśnie z jej powodu nie mogłam się doczekać wycieczki do Gdyni. Niestety, zwiedziliśmy wszystkie wystawy, ale nigdzie nie było ani Luizy, ani choćby wzmianki o niej. Po powrocie przekopałam Internet - znowu nic. Nie wiem, co ostatecznie stało się z tym zwierzęciem - czy zwiedzający tymczasowo nie mogą jej oglądać, czy może umarła albo trafiła w inne miejsce. Jakby rozpłynęła się w powietrzu. Żałuję, jak zwykle, gdy się na coś mocno nastawię, a rzeczywistość robi mnie w balona.

Osobną kwestią, która dotyczy chyba wszystkich ogrodów zoologicznych i innych miejsc ze zwierzętami, jest zachowanie zwiedzających. W Akwarium rozmieszczono sporo tabliczek z prośbą, by nie hałasować i nie płoszyć zwierząt. Tymczasem ludzie, również dorośli, zachowują się tam bardzo głośno. Nietrudno zrozumieć, że dzieci na widok zwierząt przeżywają silne emocje. To normalne. Trudno natomiast zaakceptować, iż niektórzy dorośli nie reagują w żaden sposób na niewłaściwe zachowania swoich dzieci, na przykład wielokrotne uderzanie zabawką w ściany akwarium. Zamiast rozmawiać z dziećmi o potrzebach zwierząt, tłumaczyć im pewne sprawy, wręcz odwracają się do nich plecami i z nosami w smartfonach ignorują całą sytuację. Rozemocjonowane ludzkie głosy nakładają się na siebie, tworząc ciągły szum.

Z Akwarium wróciliśmy zadowoleni, z głowami pełnymi ciekawostek, ale też dość zmęczeni innymi ludźmi. Odpuściliśmy sobie morze i spędziliśmy wieczór w domku. Osobiście byłam zmęczona nawet nie tyle ilością ludzi, co wspomnianym szumem. Taki szum, jeśli muszę znosić go długo, potrafi mnie solidnie przebodźcować. Szczura bardziej męczył tłok i wymijanie się z innymi na małej przestrzeni. Przypuszczam, że poza sezonem, szczególnie w dni robocze, w Akwarium jest spokojniej. Jeśli jesteście w spektrum lub macie bliskich w spektrum (zwłaszcza dzieci), doradzam Wam wziąć to pod uwagę przy planowaniu wycieczki. 
 
 



 

czwartek, 3 sierpnia 2023

[152] Morskie opowieści (cz. I)

 
Dzień pierwszy: Powitanie morza

W nocy ze środy na czwartek przyjechaliśmy nad morze. Cieszę się i jestem z siebie dumna, że się odważyłam. Po tym, jak w 2020 roku w czasie pobytu w sąsiedniej miejscowości miałam silny kryzys psychiczny, przez trzy lata nie umiałam się zdobyć, żeby tu wrócić. Nieważne, że kryzys rozkręcał się stopniowo już przed wyjazdem. Często boję się powrotów w miejsca, gdzie przeżyłam coś bardzo trudnego, i tak też było w tym przypadku. Czułam jednak tęsknotę za tym spokojnym, urokliwym miejscem, gdzie noce są ciemniejsze i cichsze. No i oczywiście za morzem. Cóż było robić - musiałam się przełamać i podjąć ryzyko, że złe wspomnienia mnie dopadną, otoczą jak mgła i w tej mgle będę się poruszać po omacku.

Już pierwszego dnia wiedziałam, że tak się nie stanie. Szczur i ja postanowiliśmy, iż ten pierwszy dzień poświęcimy na totalny relaks. Bez presji, bez pośpiechu, bez narzucania sobie zbędnych zadań do wykonania. Tym razem pomieszkujemy w domku szeregowym, w pokojach o wyższym standardzie niż przy poprzednich pobytach. Nie czuję się tu klaustrofobicznie. Mamy osobne pokoje, więc oboje jesteśmy w stanie się wyspać - i po podróży nie omieszkaliśmy pospać do południa. Siedzieliśmy na tarasie, gadając, a później w spokoju ugotowałam lekki obiad na dwa dni. Szczur ćwiczył formę z Tai Chi na świeżym powietrzu. Późnym popołudniem pojechaliśmy na "psią plażę" (wejście numer 4), żeby przywitać się z morzem i pokazać je Pięknej. Tam spędziliśmy cały wieczór.

Piękna szybko odnalazła się w nowym miejscu. Wygląda na to, że dobrze się tutaj czuje. Podwórko dookoła domków jest ogrodzone, więc może swobodnie biegać, jeśli któreś z nas ma na nią oko. Pierwszego wieczoru bała się wchodzić do domku, jednak już dzisiaj rano śmigała z góry na dół po schodach, wylegiwała się na słońcu i tarzała w trawie. Zaprzyjaźniła się z pieskiem sympatycznych Czechów z sąsiedniego domku. Plaża bardzo jej się podoba - nie chce podchodzić zbyt blisko do morza, ale na piasku ma ochotę szaleć, a później odpoczywa w słońcu.

Nad morzem każde z nas robi to, co lubi najbardziej. Szczur kąpie się, obserwuje statki przez lornetkę i sprawdza na jakiejś stronie internetowej, jakie to statki. Ja spaceruję boso brzegiem morza, szukam muszelek i robię zdjęcia. Słucham szumu fal. Przypatruję się przyrodniczym szczegółom. Zdziwiło mnie, że na plaży leżało mnóstwo martwych biedronek. Inne, jeszcze żywe, same pchały się w stronę fal, jakby chciały podzielić los swoich krewnych. Idąc na plażę, spotkaliśmy prześliczną ćmę (plamiec agreściak), dwie maleńkie ropuszki oraz ogromne ślimaki nagie. Występuje tu chyba inny gatunek czarnych ślimaków niż te, które znam, bo tutejsze są tak intensywnie czarne, że aż połyskują.
 
 

 


Dzień drugi: Port w Gdyni

Szczur jeszcze przed wyjazdem mówił, że chciałby pokazać mi statki-muzea stojące w porcie w Gdyni: "Błyskawicę" i "Dar Pomorza". Zresztą, sam też miał chrapkę na te statki - ostatni raz zwiedzał je w dzieciństwie. Dlatego gdy obudziliśmy się wypoczęci i odprężeni, przepakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na dalszą (półtorej godziny samochodem w jedną stronę) wycieczkę do Gdyni.

Nigdy nie byłam w Trójmieście, więc w samochodzie zastanawiałam się, jak tam jest. Pierwszą obserwacją, która mnie uderzyła, były krzyki mew latających nad miastem. W zestawieniu z wieżowcami te ptaki robiły specyficzne wrażenie, jak żywcem wyjęte z zagadek typu "Co tutaj nie pasuje?". A jednak przechodnie zdawali się ich nie zauważać, najwyraźniej tak przyzwyczajeni do ich krzyków jak ja do samolotów przelatujących nad moją okolicą o każdej porze dnia i nocy. Szliśmy ulicami Śródmieścia, aż nagle naszą uwagę przykuł śmieszny niebieski meleks o twarzy żaby (a może delfina). Od razu skojarzył mi się z oglądanymi niedawno w sieci zdjęciami szkolnych autobusów z Japonii. Spontanicznie załadowaliśmy się do niego i z wiatrem we włosach dojechaliśmy do portu.
 
 




 
Nie trzeba znać się na marynarce, żeby dostrzec, że "Błyskawica" i "Dar Pomorza" różnią się od siebie jak ogień i woda. Widać to na pierwszy rzut oka. "Błyskawica" to okręt bojowy - polski niszczyciel, który służył aliantom przez cały okres II wojny światowej. Bywa nawet nazywany weteranem, podobnie jak doświadczony żołnierz. Tymczasem żaglowiec "Dar Pomorza" służył Polskiej Marynarce Handlowej jako jednostka szkoleniowa dla studentów Szkoły Morskiej. Zanim trafił do Polski, szkolili się na nim adepci w Niemczech i we Francji. Pod polską banderą odbył nieco ponad sto rejsów szkolnych, a także opłynął świat dookoła. Nie będę tu wchodzić w szczegóły historii obu statków, bo trzeba by na to przeznaczyć o wiele więcej miejsca. Podzielę się jednak kilkoma ciekawostkami z naszej wycieczki, które szczególnie zwróciły moją uwagę.

Sakiewka z ciekawostkami ⛴:
- Na "Błyskawicy" najbardziej zaskoczyło mnie, jak licznym i zróżnicowanym arsenałem dysponował ten okręt. Niszczyciel był bardzo uniwersalnym typem okrętu, więc "Błyskawicę" wyposażono w działa, działka przeciwlotnicze (szybkostrzelne), bomby głębinowe i torpedy.
- Na niszczycielu służyła też małpka kapucynka Betty. Jej zdjęcia można zobaczyć na wystawie. Podobno Betty potrafiła wyczuwać zbliżające się samoloty, lubiła piwo i... była samcem.
- Załoga niszczyciela zestrzeliła na pewno cztery wrogie samoloty, a prawdopodobnie jeszcze trzy. Szczur mówi, że to bardzo dobry wynik.
- "Błyskawica" wciąż ma etatową marynarską załogę. Jej przedstawicieli spotkaliśmy na statku.
- Młodzi marynarze z "Daru Pomorza", którzy po raz pierwszy przekraczali równik, przechodzili chrzest morski. Każdy z nowicjuszy dostawał morskie imię.
- Na obydwu statkach można zobaczyć rzeczy osobiste marynarzy, ich ubrania, wyposażenie, a także warunki, w jakich spali i jedli posiłki. Co zrobić, by naczynia na statku nie spadały i się nie tłukły? - ha, i na to znalazły się sposoby...
 
 
 


 
Spacerując po okolicy portu, przystanęliśmy na chwilę naprzeciwko Szkoły Morskiej. To właśnie tam studiował kumpel Szczura, który obecnie jest już oficerem i pływa po odległych wodach na kontenerowcach. Poznałam go osobiście, więc wiem, że jest zadowolony z drogi, jaką obrał w życiu.

Teraz Szczur zapowiada, że przy okazji wycieczki do Gdańska zabierze mnie na kolejny statek-muzeum - "Sołdek".







Dzień trzeci: Wszystko po trochu

Gdybym miała opisać dzisiejszy dzień w trzech słowach, napisałabym: "wszystko po trochu". Miałam czas zarówno na odpoczynek w samotności, we dwoje ze Szczurem, jak i we troje ze Szczurem i z Piękną. I to w odpowiednich proporcjach! Taki luksus rzadko się zdarza w codziennym życiu... 

Obudziłam się w nieco słabszej formie (brzuch postanowił podokazywać), więc potrzebowałam więcej czasu na przygotowanie się do wyjścia z domu. Szczur wykorzystał ten czas, wybierając się indywidualnie do Muzeum Pancernego w Kłaninie. Nie ukrywam, że było mi to na rękę. Pojazdy wojskowe, nawet jeśli są zabytkowe, niespecjalnie mnie kręcą. Gdyby Szczurowi bardzo zależało na pokazaniu mi ich, pojechałabym, ale na pewno bym się wynudziła. Zamiast więc ziewać wśród czołgów, z audiobookiem w tle gotowałam sobie lekki obiad. Szczur natomiast poznał w muzeum innego pasjonata militariów, z którym mógł o nich pogadać jak równy z równym.

Później pojechaliśmy do miejscowości Gniewino, gdzie na terenie kompleksu rekreacyjnego "Kaszubskie Oko" znajduje się wieża widokowa. Choć zwykle takie atrakcje zdobywamy pieszo, tym razem poszliśmy na łatwiznę i wjechaliśmy na górę, bo wiał dość silny, chłodny wiatr. Widok na panoramę okolicy jest stamtąd naprawdę ładny. Gniewino leży w pobliżu Jeziora Żarnowieckiego, więc z góry można zobaczyć charakterystyczny, podłużny kształt jeziora oraz zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej. Oko przykuwają również wiatraki, od których aż się roi w okolicy Żarnowca. Podobno przy dobrej pogodzie da się dostrzec morze, ale mnie się nie udało.
 
 




 

"Kaszubskie Oko" oferuje jeszcze kilka innych rozrywek, jednak większość z nich (makiety dinozaurów, plac zabaw, park linowy dla dzieci) zainteresuje przede wszystkim najmłodszych. My co najwyżej może zagramy tam kiedyś w minigolfa. Z mojej perspektywy wyróżniają się figury stolemów - olbrzymów z kaszubskich legend. Z niektórymi pstryknęłam sobie zdjęcia. 

Legendy mówią, że stolemy, które żyły na tych ziemiach przed ludźmi, porozrzucały po Kaszubach głazy - a to w czasie walki, a to po prostu dla rozrywki. I rzeczywiście jest tu sporo okazałych głazów narzutowych. Według innych legend maczały w tym palce diabły, dlatego kamienie bywają też nazywane diabelskimi. Jeden z nich, podobno największy na Kaszubach, próbowaliśmy ze Szczurem namierzyć w rejonie Odargowa. Niestety, najwyraźniej diabeł wywiódł nas na manowce, bo głazu nie znaleźliśmy. Może czartom nie podoba się, gdy turyści używają nawigacji? A może udałoby się nam, gdybyśmy po prostu poświęcili na poszukiwania więcej czasu. Chcieliśmy jednak zdążyć jeszcze pobyć na plaży.

Na plażę trafiliśmy niedługo przed zachodem słońca. I był to bajeczny zachód słońca, bez wątpienia najpiękniejszy, jaki do tej pory widziałam nad morzem.