środa, 16 sierpnia 2023

[154] Morskie opowieści [cz. III]


Dzień piąty: Słowiński Park Narodowy

O istnieniu ruchomych wydm dowiedziałam się, kiedy miałam siedem lat. Byłam wtedy pierwszy raz na prawdziwych wczasach - rodzice zabrali mnie na dwa tygodnie nad morze. Chociaż wszystko tam mnie fascynowało i nigdy się nie nudziłam, nie zapominałam o swoich ulubionych czasopismach. Większość ukazywała się raz w tygodniu, więc w konkretne dni tygodnia pilnowałam taty, by kupił je w kiosku. Tak też było ze "Zwierzakami", w których akurat znalazła się rozkładówka o polskich parkach narodowych. Możliwe, że to była jedna z gier planszowych, jakie czasem pojawiały się w gazetkach dla dzieci. Każdy z parków był krótko opisany i zilustrowany zabawnym rysunkiem. Najbardziej zapadła mi w pamięć antropomorficzna wydma. Oczywiście miała oczy, uśmiechniętą buzię, ręce i nogi. I biegła. 😀

Bardzo mi się marzyło pojechać kiedyś do Słowińskiego Parku Narodowego. Nigdy jednak nie było ku temu okazji, bo w dzieciństwie jeździłam na Pomorze Zachodnie, a na pierwszym wyjeździe nad morze ze Szczurem wydawało mi się to nierealne. Podróż samochodem z okolic Karwi do parku narodowego trwa dość długo, nawet do dwóch godzin. Dwie godziny tam i z powrotem w aucie to już wycieczka z tych bardziej męczących. Tym razem postanowiliśmy jednak zaryzykować. Założyłam, że możemy wrócić późno, więc w nocy ugotowałam obiad dla siebie i Piesy. Obie zjadłyśmy dużo wcześniej niż zwykle, ale dzięki temu miałyśmy już na starcie pełne żołądki. I całe szczęście, bo Piękna musiała zostać w domu, a wycieczka rzeczywiście pochłonęła większość dnia.

Co to był za dzień! 

Zaraz na początku szlaku, który przez kilkanaście minut prowadził przez las, zobaczyłam przy ścieżce zaskrońca. Później było tylko coraz bardziej i bardziej niesamowicie. Oczywiście już w lesie wypatrywałam między drzewami wydm. Gdy do nich dotarliśmy, przerosły moje wyobrażenia pod każdym względem: rozmiarów, piękna, a także... poziomu trudności. Szczur zdecydował, że wybierzemy się na Wydmę Czołpińską, gdyż jest to mniej wymagająca z dwóch tras udostępnionych turystom. Nie spodziewałam się więc, że wchodzenie na kilka pagórków i schodzenie z nich zajmie nam godzinę, a już na pewno nie tego, jak męczące będzie. Ilekroć wydawało mi się, że wzniesienie przed nami będzie tym ostatnim i z góry zobaczymy już morze, wyrastało za nim kolejne, jeszcze wyższe. 😮 Słońce akurat przygrzało i musiałam często robić postoje, żeby się napić. Przy okazji bawiłam się piaskiem, który miał cudownie jasny kolor - przesypywałam go przez palce i gładziłam. Wszędobylski piasek sprawiał, że co krok przypominała nam się "Diuna". Dużo żartowaliśmy o Fremenach, filtrakach i czerwiach.
 
 




 
 Z wydm zeszliśmy na plażę, gdzie w okamgnieniu zrobiło się chłodno i wietrznie. Założyłam kilka warstw ubrań, by chronić spocone ciało przed chłodem. Mimo ciepła czułam lekki niepokój, gdyż nad wydmami wisiały złowieszcze granatowe chmury. Martwiłam się, że nie unikniemy burzy. Do latarni morskiej w Czołpinie, bo tam właśnie zmierzaliśmy, została godzina człapania brzegiem morza - a właściwie więcej niż godzina, jeśli wziąć pod uwagę moje sfatygowane nogi. Szczur uspokoił mnie jednak, iż wiatr wieje w inną stronę. I rzeczywiście, burza przeszła bokiem, a my tylko przez pewien czas szliśmy w deszczu. Plaża w tym miejscu wygląda zupełnie inaczej niż w okolicach naszej "bazy". Pełno na niej otoczaków o fascynujących kolorach i wzorach, aż trudno skupić uwagę na przebieraniu nogami. Czułam wręcz przymus zatrzymywania się i podziwiania kamieni. 

Ucieszyłam się, gdy po wszystkich trudach tego długiego spaceru wyrosła przed nami latarnia w Czołpinie. Zastaliśmy otwarte drzwi, więc Szczur poszedł kupić bilety. Ku naszemu zaskoczeniu, wewnątrz nikogo nie było, choć tablice na ścianach informowały, że wstęp jest płatny. Poczekaliśmy kilkanaście minut, ale ponieważ nikt się nie zjawił, poszliśmy dalej w stronę parkingu. Trochę tego żałuję. Gdybym była sama, pewnie zostawiłabym pieniądze gdzieś obok recepcji i weszłabym na górę, ale Szczur nie czuje się komfortowo z łamaniem zasad i nie chciałam go stresować.
 
 
 

 

Do domku wróciliśmy bardzo późno, dopiero około dwudziestej. Padałam z nóg. Odgrzałam sobie drugi tego dnia obiad i obiecałam Pięknej, że kolejny dzień spędzimy razem. Biedaczka długo była sama i stęskniła się za nami.

Słowiński Park Narodowy to miejsce nie z tej ziemi, zupełnie inne niż wszystko, co dotychczas widziałam. Rozmiary wydm i niesamowity, prawie biały kolor piasku sprawiły, że czułam się jak na innej planecie. Warto było czekać tyle lat na taką wycieczkę. 🙂


Dzień szósty: Odpoczynkowo
 
Rano obudziły mnie... zakwasy. Potężne zakwasy. Zdziwiłam się, ponieważ na co dzień sporo chodzę. W maju nie miałam w ogóle zakwasów po wycieczce do Samotni, choć po zimie na ogół jestem słabsza. A tu proszę - potwierdziło się, że chodzenie po piasku jest bardziej męczące.

Postanowiliśmy ze Szczurem, również zmęczonym, przeznaczyć ten dzień na odpoczynek. Leniwie gotowałam obiad, słuchając audiobooka Agnieszki Krawczyk. Szczur próbował złapać trochę Internetu na werandzie. Piękna korzystała z pogody, wygrzewając się przed domkiem i tarzając się na trawniku. Po obiedzie pojechaliśmy wszyscy na plażę, tym razem wcześniej, bo następnego dnia mieliśmy w planach pobudkę około szóstej.

Nad morzem było chłodniej niż w poprzednich dniach i wiał porywisty, głośny wiatr. Szybko włożyłam na grzbiet kilka warstw ubrań, nie obyło się też bez kaptura. Rozłożyliśmy nasz kocyk, po czym zimnolubny Szczur poszedł się wykąpać. Wkrótce przekonałam się, iż leżenie na kocyku, a tym bardziej zjedzenie tam banana, nie jest najlepszym pomysłem. Za sprawą silnego wiatru piasek był dosłownie wszędzie. Wciskał się do oczu i uszu, w zakamarki ubrań, do butów. Zgrzytał między zębami. Ostatecznie zjadłam na stojąco, a później poszłam szukać muszelek i ładnych kamieni. I właśnie tego dnia znalazłam ich najwięcej. W muszelkach można było przebierać, tyle ich leżało na plaży. Morze wspólnie z wiatrem dało mi prezent na pożegnanie.
 
 
 
 
Dzień siódmy: Puszcza Darżlubska

W środę musieliśmy wcześnie wstać, by wymeldować się około dziesiątej. Czekał nas dzień spędzony w większości w samochodzie, co działa raczej demotywująco. Zaproponowałam więc Szczurowi, żebyśmy w drodze powrotnej coś jeszcze zwiedzili - coś, co nie będzie wymagało dużo czasu ani znacznego nakładania drogi. Padło na dwa pomniki przyrody: Grotę Mechowską i głaz narzutowy Boża Stopka. Obydwa znajdują się na terenie Puszczy Darżlubskiej.

Od parkingu do groty mieliśmy zaledwie kilka minut spaceru. Drugie tyle wystarczyłoby, żeby przejść wyznaczoną w jaskini trasę, która jest króciutka. Ja jednak oglądałam ją bez pośpiechu, podziwiając nacieki i robiąc zdjęcia (sztuczne oświetlenie jaskini bardzo to ułatwia). W rzeczywistości korytarze Groty Mechowskiej mają podobno 61 metrów długości, ale większość jest dostępna tylko dla speleologów. Kiedy zwiedzałam, Piękna czekała ze Szczurem na zewnątrz. Później zamieniliśmy się i to ja zostałam z Piesą.
 
 



 
O ile do jaskini dotarliśmy od razu, o tyle Bożej Stopki długo nie umieliśmy znaleźć. Nawigacja wskazywała, że głaz powinien znajdować się na rozstaju dróg. Kluczyliśmy po lesie przez godzinę, ale żadnego nietypowego kamienia nie spotkaliśmy. W dodatku coraz mocniej padał deszcz. Byłam pewna, że Szczur lada chwila zarządzi koniec poszukiwań. W końcu trafiliśmy na wydeptaną między krzewami ścieżkę, która prowadziła do głazu. Co zabawne, jest on oznakowany dużą tablicą i ogrodzony. Trudno go jednak zauważyć, bo od strony drogi roślinność wszystko zasłania. Poza tym Boża Stopka, choć występuje w miejscowych legendach i w średniowiecznych dokumentach, wygląda zupełnie niepozornie. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia spośród innych głazów rozsianych po lesie - ani rozmiarami, ani kształtem.

Jedynym mankamentem tego dnia była męcząca, przedłużająca się podróż samochodem. Ponad godzinę straciliśmy na samej obwodnicy Trójmiasta... ale to norma, jeśli nie jedziemy nocą.


 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz