wtorek, 27 czerwca 2017

[38] Jak zrobić dobrze inżynierowi


Gdybym miała możliwość swobodnego podróżowania w czasie, na pewno chciałabym przynajmniej raz spotkać kilkuletnią siebie. Jest kilka spraw, o których porozmawiałabym z małym Rosomakiem, żeby kontakty z rówieśnikami były dla niego choć trochę łatwiejsze. Między innymi chciałabym poruszyć kwestię zabawy.

Bardzo, bardzo dużo czasu zajęło mi nauczenie się, że zabawa z kimś nie polega na tym, że ja mówię, jaki mam pomysł (przeważnie oparty na jakiejś historyjce z kreskówki lub książki), a druga osoba bez szemrania się do niego dostosowuje i wykonuje moje polecenia. Niestety, nikt mi tego wprost nie powiedział, a ponieważ taki schemat wiele razy się sprawdził i niemalże gwarantował mi pozytywne emocje, nie wiedziałam, że robię coś nie tak. Z osobami, które nie chciały bawić się według moich reguł, po prostu się nie bawiłam. 

Dopiero jako dorosła wiem, że przez swoją potrzebę dominacji w zabawie co nieco straciłam. Zawierałam znajomości tylko z dziećmi, które były spokojniejsze niż ja, uległe, pozbawione własnego zdania i skłonne podporządkowywać się moim wizjom. Miało to swoje minusy, niezauważalne z punktu widzenia dziecka. Koledzy, którzy chętnie ulegali mi, nie okazali się dobrym materiałem na przyjaciół. Wystarczyło, że na horyzoncie pojawiał się nieco starszy chłopak o silnej osobowości i z atrakcyjniejszym od mojego zestawem zabawek, a oni już szli się z nim bawić i bez żalu zostawiali mnie samą. Wśród nich był między innymi kolega z podwórka, który, jak się później okazało, wygadywał moim szkolnym wrogom moje sekrety, podczas gdy mnie bardzo na nim zależało. Tymczasem do naszej klasy chodziły co najmniej dwie osoby, które z własnej woli czytały książki i już w podstawówce zaczęły interesować się fantastyką, a nieco później, jak ja, odkryły anime i teraz jeżdżą razem na konwenty. Ja jednak tych osób nie lubiłam, a one nie lubiły mnie, bo były z natury bardziej niezależne niż moi koledzy i nie chciały bawić się "po mojemu". Nasze drogi całkowicie rozminęły się, naznaczone kilkoma konfliktami z wczesnego dzieciństwa. Już do końca podstawówki traktowaliśmy się wrogo.

Teraz mam to szczęście, że najwięcej czasu wolnego spędzam z chłopakiem, a część zainteresowań moich i Szczura się przenika. Oboje lubimy zamki i opuszczone miejsca, choć patrzymy na nie z różnych perspektyw. Tak samo lubimy spędzać czas na dworze, mimo że Szczur najchętniej przez cały czas byłby w ruchu, a ja potrzebuję co pewien czas zatrzymać się lub trochę posiedzieć, żeby w pełni nacieszyć się otoczeniem. Możemy rozmawiać o fantastyce i nie przeszkadza nam, że ja wolę fantasy, a Szczura bardziej ciągnie do science-fiction. I tak dalej, i tak dalej. Są jednak rzeczy, które interesują tylko jedno z nas. A ponieważ Szczur regularnie pomaga mi w opiece nad gąsienicami i ogląda ze mną filmy animowane, ja też nie mam nic przeciwko temu, żeby od czasu do czasu uczestniczyć w realizacji jego pomysłów. Lubię sprawiać mu przyjemność i patrzeć, jak robi coś, co go cieszy - jest to miłe uczucie, którego jako dziecko nie znałam.

I tak czerwcowe weekendy upłynęły nam głównie pod znakiem maszyn, które Szczur uwielbia, choć nie umie powiedzieć, dlaczego. Gdy go o to zapytałam, stwierdził, że to błogosławieństwo Omnissiaha. Coś w tym jest, bo rzeczywiście rozumie maszyny, a one się go słuchają.

W ramach Industriady - święta śląskiego Szlaku Zabytków Techniki - pojechaliśmy do Muzeum Energetyki w Łaziskach Górnych. Tydzień później zwiedziliśmy zabytkową stację wodociągową "Zawada" w Karchowicach, ostatnio zaś wpadliśmy do gliwickiego Kolejkowa, żeby zobaczyć największą w Polsce makietę kolejową. Jak przystało na inżyniera, Szczur był w swoim żywiole: podpatrywał różne mechanizmy, próbował mi je tłumaczyć, fotografował, stimował i z przejęciem monologował. Ja natomiast, ponieważ maszyny są mi tak obce, jak bliskie mi są zwierzęta, niewiele z tego wszystkiego zrozumiałam. Za to zrobiłam sporo zdjęć szczegółów, które najbardziej przykuwały moją uwagę.

Uprzedzam pytanie: nie, nie mam obsesji na punkcie kół. A może i mam, tylko do czerwca o niej nie wiedziałam.













piątek, 16 czerwca 2017

[37] W libereckim kraju (czułam się jak w raju)


Wakacje już tuż tuż, a ja ciągle wspominam mój króciutki wyjazd ze Szczurkiem do Czech na początku maja. Czułam się tam tak błogo i spokojnie, że zdołałam zregenerować się fizycznie i psychicznie po stresujących wydarzeniach wcześniejszych tygodni. Majowy długi weekend był swego rodzaju punktem zwrotnym, po którym było mi dużo łatwiej radzić sobie z codziennością. Była to też nasza pierwsza wspólna wycieczka za granicę.

Ponieważ nasz poprzedni kilkudniowy wyjazd nie należał do bardzo udanych, trochę się obawiałam. Ostatnim razem najwięcej problemów sprawiły nam nasze odmienne potrzeby dotyczące temperatury w pokoju hotelowym, problematyczny był też brak "zjadliwego" jedzenia w pobliżu. Dlatego tym razem wybraliśmy hotel z bardziej tradycyjnym jedzeniem i wynajęliśmy osobne pokoje. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. A to, że na początek wybraliśmy region położony blisko granicy czesko-polskiej (kraj liberecki), pomogło mi czuć się bezpiecznie.


Przystanek Frydlant

Celem numer jeden naszej pierwszej wspólnej wycieczki za granicę był zamek Frydlant. Pewnego dnia, wałęsając się po necie, zobaczyłam zdjęcia zamku we Frydlancie - i właśnie wtedy narodził się pomysł wyjazdu. W kraju libereckim zresztą zamków jest sporo, a my upatrzyliśmy sobie przefajny hotel w miasteczku, które nadaje się na bazę wypadową - do kilku zamków mamy stamtąd nie dalej niż półtorej godziny drogi.

Ponieważ zamek jest zamknięty dla zwiedzających w poniedziałki, a we wtorek musieliśmy już wracać do Polski, pojechaliśmy tam od razu w niedzielę. Na miejscu zaskoczyła mnie dość powszechna obecność języka polskiego. Po polsku mówiła już pani na parkingu, a później okazało się, że jest możliwość zwiedzania z polskim przewodnikiem. Polaków chętnych do zwiedzania uzbierała się zresztą spora grupa.

Od zeszłego roku zwiedziłam kilkanaście polskich zamków, w tym kilka spośród najbardziej popularnych, więc byłam bardzo ciekawa, jak to będzie w Czechach. Mogę śmiało powiedzieć, że zwiedzanie zamku we Frydlancie było warte swojej ceny: kompleksowe i niezwykle treściwe. Wiem, że często niestety jest tak, że im bardziej okazały zamek i im więcej trzeba zapłacić, tym mniej komnat udostępnia się turystom (przykładem jest np. Neuchwanstein). Z kolei w Polsce większość zamkowych wnętrz to (mniej lub bardziej udane) rekonstrukcje, po prostu niewiele się ostało do oglądania po wojnach. Tymczasem zwiedzanie frydlanckiego zamku trwało aż dwie godziny, czego zupełnie się nie spodziewałam - bite dwie godziny chodzenia.

W czasie tych dwóch godzin można usłyszeć wiele ciekawostek z życia sześciu rodów, do których na przestrzeni lat należał zamek, i obejrzeć około sześćdziesięciu (!) pomieszczeń z oryginalnym wyposażeniem. Zwiedzaliśmy m.in. salony pełne łowieckich trofeów, pokoje hrabiego i hrabiny, pokoje służby, pokój dziecięcy, kuchnię z dużym zbiorem naczyń miedzianych i cynowych (podobno największym w Czechach). Ponieważ mam małego hysia na punkcie genetyki, nie potrafiłam oderwać wzroku od pokoiku pełnego zwierząt o dwóch głowach.

Niestety w zamku nie można robić zdjęć, a obiektyw makro niewiele mógł zdziałać na dziedzińcu, więc mogę się podzielić jedynie jednym skromnym widoczkiem na zamek.




Przystanek Liberec 

Kolejnego dnia pobytu odwiedziliśmy zoo w Libercu. To najstarszy i największy ogród zoologiczny w Czechach, który słynie z białych tygrysów. Tygrysy - spokojne, majestatyczne i niezbyt przejęte tłumami za szybą - znaleźliśmy jednak na terenie zoo dopiero po dłuższym czasie, a wcześniej cieszyliśmy się widokiem innych zwierząt. Niektóre z nich, tak jak pandę czerwoną, pierwszy raz widziałam na żywo.

Jak się przekonałam, słuchając rozmów dookoła, połowę zwiedzających stanowią Polacy. Przyznam szczerze, że wolałabym, by było ich tam mniej, bo nieraz było mi za rodaków wstyd. Prawie zawsze, gdy ktoś nie umiał się zachować (na przykład pozwalał swojemu dziecku walić w szybę i wrzeszczeć, bo zwierzę akurat miało czelność pójść spać), chwilę później słyszałam z jego ust język polski. Nie zauważyłam ani jednego Niemca czy Czecha, który tolerowałby u swoich dzieci takie zachowania. Trochę to przykre.

Co jeszcze na dłużej zapamiętam z zoo? Na pewno dwa sępy okazujące sobie wyraźną niechęć oraz rozochoconego wielbłąda, który miał ochotę na seks, podczas gdy wiebłądzica nie miała. Kózki, które można było głaskać i karmić - Szczur szczególnie upodobał sobie czarnego kozła, zresztą z wzajemnością. Kaczkę mandarynkę i złote bażanty. Bawiące się zabawkami ze swojego wybiegu słonie. I pawilon, gdzie można przyjrzeć się "od kuchni" pracy weterynarza w ogrodzie zoologicznym - narzędziom, fotografiom ważnych wydarzeń, częściom ciała zmarłych zwierząt. Zdecydowanie to praca dla osób o mocnych nerwach.






Przystanek Jindřichovice

We wtorek, gdy musieliśmy się pakować i wracać do Polski, od rana padał rzęsisty deszcz, jakby Matce Naturze nagle zrobiło się smutno. Mnie też było smutno, pierwszy raz od dłuższego czasu miałam bardzo niewesołe myśli. Zanim ruszyliśmy w podróż powrotną, zrobiliśmy jednak coś, co planowaliśmy od początku: pojechaliśmy zobaczyć skansen w Jindřichovicach. I to było dla mnie zaskoczenie!

W Polsce jak dotąd odwiedziłam dwa skanseny. Prawdę mówiąc, w żadnym z nich nie udało mi się poczuć, że kiedyś w tych budynkach naprawdę mieszkali ludzie, choć wiedziałam, że tak było, i choć nie jest trudno wywołać u mnie to uczucie. Była to dla mnie po prostu przestrzeń zaprojektowana dla współczesnych tak, by układ mebli i przedmiotów odpowiadał temu, co wiadomo o wyglądzie pomieszczeń dawniej. Brakowało mi jakiejś bliżej niesprecyzowanej "duszy". Tego czegoś, co nadaje domom rys indywidualny, co sprawia, że domu Iksa nie da się pomylić z domem Igreka. W czeskim skansenie znalazłam to. Teraz wiem, że takim miejscom robi ogromną różnicę, czy ktoś w nich współcześnie mieszka, czy nie. W Jindřichovicach mieszka co najmniej jeden człowiek i to się odczuwa na każdym kroku. Zwiedzając, czułam, że chodzę po prawdziwym domu, a nie po budynkach, które, choć kiedyś były zamieszkiwane, teraz tylko próbują udawać domy.

Diabeł tkwi w szczegółach... w pokaźnym, uporządkowanym według kategorii księgozbiorze na piętrze, odręcznych notatkach i rysunkach, leżącym w saniach zapomnianym worku z zaschniętymi na kamień bułkami, pracach plastycznych dzieci - pozostałościach po jakichś warsztatach, warstewce kurzu tu i tam. Były też zwierzaki, pies i kot, które wprawdzie niezbyt chętnie pozowały do zdjęć, ale zachowywały się bardzo gościnnie.





 


Spacerowo 

Wieczorami codziennie chodziliśmy na spacery po okolicy. Było mi zimno, ale uznałam, że każda okazja jest dobra, żeby się rozejrzeć. Zauważyłam, że sporo domów w okolicy jest ozdobionych charakterystycznymi witrażami. Zaskoczyła mnie stojąca na ulicy budka telefoniczna - pomijając Muzeum PRL-u w Warszawie, nie widziałam takiego cuda od kilkunastu lat! Pierwszego wieczoru, niedługo po przyjeździe, widzieliśmy ludzi rozpalających ogniska na Noc Walpurgii, a nawet dziewczynkę przebraną za wiedźmę. Podczas innego spaceru zobaczyliśmy chodzącą po łące sarnę. Poza tym chłonęłam wszystkie napisy, które widziałam po drodze, starając się wydedukować znaczenie słów. Czasem mi się udawało, czasem nie.



 


Kwestie językowe 

W hotelu potrafiliśmy bez większych problemów porozumieć się, wsłuchując się w czeski i odpowiadając krótkimi zdaniami po polsku. Choć pierwszego dnia z tego, co mówił gospodarz, rozumiałam pojedyncze słowa, pod koniec wyjazdu było mi już jakimś cudem o wiele łatwiej rozumieć czeski. Na zamku we Frydlancie istnieje możliwość wyboru przewodnika oprowadzającego w języku polskim, a w zoo w Libercu nie brakuje polskich napisów. Mimo to w Czechach najbardziej brakowało mi znajomości języka i możliwości swobodnej komunikacji w codziennych sytuacjach. W supermarkecie nie umieliśmy poprosić kasjerki o torebkę foliową, choć próbowaliśmy. Angielski, niemiecki i polski na niewiele się zdały. Żałowałam też, że nie mogę o nic zapytać osób obchodzących Noc Walpurgii ani gospodarza w skansenie. Wiem, że w jakimś stopniu muszę się do tego przyzwyczaić, bo zamierzamy stopniowo odwiedzać różne państwa i na pewno nie nauczę się tylu języków... aż taką poliglotką nie jestem. Mimo to mam ochotę nauczyć się choć podstawowych słów i zwrotów z języka czeskiego, chyba dlatego, że bardzo polubiłam Czechy.


Brambory i inne wybory

Moje największe obawy przed wyjazdem były związane z jedzeniem. A to dlatego, że jedzenie poza domem jest dla mnie generalnie bardzo trudne i dyskomfortowe (dokładniej pisałam o tym tu). To jeden z powodów, dla których przed podróżami w nowe miejsca czuję nie tylko przyjemne podekscytowanie, ale i lęk.

Dania w hotelowej restauracji okazały się jednak zbliżone do polskich i bardzo, bardzo smaczne. I choć zwykle czekałam na obiad z duszą na ramieniu, bo menu było w całości po czesku i nie rozumiałam, co zamawiam, ani razu nie zdarzyło mi się nie zjeść zamówionego posiłku. Jedzenie smakowało też Szczurowi - a znalezienie dla niego wegetariańskich dań wcale nie jest oczywiste, jak przekonaliśmy się rok temu w Wałbrzychu. 

Z myślą o przyszłych podróżach do Czech sporządziłam na podstawie restauracyjnego menu króciutki słowniczek czesko-polski:
brambory - ziemniaki
fazolové lusky - zielona fasola
hranolky - frytki
hruška vařená v čaji a víně - pyszny deser: gotowana gruszka w winie
hříbky - grzyby
krutony - grzanki
kuřecí maso - mięso z kurczaka
kuřecí nudličky - danie mięsne
kuřecí / vepřový řízek - to nie żaden ryż, tylko kotlet drobiowy / wieprzowy
lesní plody - owoce leśne
omáčka - sos
palačinky - naleśniki
rajčata - pomidory 
řecký salát - sałatka grecka
rýže - ryż
švestkovy - śliwkowy, np. švestková omáčka - sos śliwkowy
svíčková - rodzaj sosu (tego to bym nie zjadła)
sýr - ser, np. smažený sýr - danie, które bardzo smakowało Szczurowi 
těstoviny - makaron
vejce - jajko
vepřová líčka - nie wiem, jak to przetłumaczyć - rodzaj mięsa
vepřová panenka - polędwica
zelenina - warzywa 
zmrzlina - lody

Teraz jestem bogatsza o nowe słowa, ale tam, na miejscu, gdzie nie dysponowałam żadnym słownikiem, pozostawało stosować metodę prób i błędów, ewentualnie dzwonić do kumpla z prośbą o robienie za tłumacza. Znaczenie części słówek nietrudno odgadnąć, ale niektóre są mylące. Byłabym pewna, że nudličky to jakiś makaron, a nie mięso!



Na pamiątkę

W Czechach kupiłam sporo rzeczy, jak to ja, gdy odwiedzam nowe miejsce: gazetę (postanowiłam w każdym państwie, do którego pojadę, kupić dziennik), pocztówki, torbę czeskich i niemieckich (kocie języczki - nie jadłam ich od dziecka!) słodyczy, pluszowego tygrysa, płytę z muzyką etniczną, ręcznie malowany wisiorek ze skansenu. W efekcie przyjechałam bardziej obładowana niż wyjechałam. I czuję, że jeszcze tam wrócę!

piątek, 2 czerwca 2017

[36] Pamiętniki lutowo-marcowe


W ramach nadrabiania zaległości:

1.02
Dlaczego ja nie potrafię zachowywać się z taką gracją, gdy widzę na przykład paczkę talarków czy precli?

3.02
Z cyklu: "Ojciec Rosomaka kontra reszta świata":
Tata: Dzisiaj wyjechałem z opóźnieniem, bo do sąsiadów przyjechał PDF i zastawił ulicę.
Ja: DHL. PDF to na komputerze.
Tata: Wiem.

Zrobiłam ptaszka-origami. Miał być łatwy, mnie jednak zajął trzydzieści minut, bo instrukcja wideo była nieprecyzyjna. Nadaje się jako dekoracja pokoju.

Chyba przestanę wchodzić na fejsa, bo coraz więcej widuję zdjęć storturowanych zwierząt. Tak zupełnie znienacka, na pierwszych lepszych profilach ludzi.
Dzisiaj to nie był nikt znajomy, tylko randomowy profil, na który weszłam, żeby coś przeczytać. I to się zdarza średnio raz, dwa razy w tygodniu. Tym razem zobaczyłam psa, któremu ktoś włożył petardę do pyska i podpalił. Myślałam, że mi serce stanie. Ciągle kręci mi się w głowie. Czuję się strasznie.
Jeśli chodzi o argumenty innych na temat wrzucania takich zdjęć do sieci - umiem to wszystko zrozumieć, tylko nie umiem zrozumieć, dlaczego nie mogę uniknąć oglądania treści, które mnie doprowadzają do panicznego lęku. To nie powinno następować bez mojej zgody.
Nieraz opiekowałam się swoimi zwierzętami w trudnych sytuacjach. Miałam w domu psy po operacjach, kota po zabiegu, trzymałam je u weta, podawałam leki. Mój pies miewał napady padaczkowe, regularnie ma problemy z oddychaniem. A rany przemywam ciągle, bo Bestia bije się jak szalony. I prawie za każdym razem to samo: krew, antybiotyk... Ale to jest zupełnie co innego, niż oglądanie zdjęć storturowanych umyślnie zwierząt. Zwierzęta to moi przyjaciele. Chcę być przy moich zwierzętach, gdy jest im źle. Patrzeć na tak drastyczne zdjęcia nie potrafię, bo gdy zaczynam sobie wyobrażać cierpienie tych zwierząt skrzywdzonych przez ludzi, narastają moje lęki. Nie umiem spać, boję się wyjść sama w nowe miejsce.

Ja się ludzi zwyczajnie boję, boję się tego, do czego są zdolni. Boję się, ze może akurat siedzę albo przechodzę obok takich bestii i nawet o tym nie wiem. Bywam wśród ludzi, oczywiście, bo na tym polega życie. Muszę uczyć się, pracować, robić zakupy, załatwiać sprawy i tak dalej, żeby żyć. Poza tym lubię znajomych, przyjaciół, niektóre osoby spotykane tu i ówdzie. Ale głęboko w środku ja się obcych ludzi boję i gdybym nagle otrzymała fortunę jak w filmach (ha, ha), żyłabym do końca życia tak, by mieć z obcymi jak najmniejszy kontakt.
Znajomi próbują mnie przy tej okazji uspokajać, tłumaczyć różne rzeczy. Ale emocje rządzą się swoimi prawami i to, co Daga i Marek próbują wtłoczyć do glowy, nadal nie zmienia faktu, ze ww. przypadki przemocy wobec zwierzat i fejs wywołują u mnie od groma negatywnych emocji. I że nie wiem, jak sobie z nimi radzić, bo obrazy zostają w mojej głowie na zawsze.

4.02
Jakkolwiek komicznie by to nie brzmiało, z powodu przekopnic mam problemy w związku.

Dziś sobie obiecałam, że nie spędzę dnia na fejsie. Przyjeżdża Szczur! A ja mam nowego Nabokova (kocham Nabokova!), znalazłam zabawne, stare anime i ładne wzory do origami.

5.02
Rybka. Łatwa.

Z cyklu "Komunikacja z neurotypowymi":
Dzwonił dziś do mnie nieznany numer, gdy byłam na poczcie. W domu wygooglałam go i okazało się, że to z przychodni prywatnej, gdzie byłam zapisana do lekarza. Pomimo palpitacji postanowiłam oddzwonić; z dwojga złego wolę dzwonić niż gdy ktoś obcy dzwoni i przerywa mi w nieoczekiwanym momencie to, co robię. 
Najpierw musiałam się zdecydować, jakie numery wewnętrzne wybrać (1 - potwierdzanie wizyty, 2 - odmawianie wizyty itp. - żaden mi nie pasował, bo chciałam tylko spytać, czemu dzwonią, więc dodatkowo się denerwowałam). Potem rozmawiałam z jakąś panią, której podawałam dane tylko po to, by mi powiedziała, że mnie połączy z inną panią. Ta druga pani też nie wiedziała, o co chodzi. Powiedziała, że to nie ona dzwoniła, tylko inny pracownik, i nie wie, o co chodzi, ale tamta osoba pewnie jeszcze zadzwoni, jeśli to nie pomyłka. Minęło półtorej godziny i nikt nie dzwonił. Nie zamierzam przez cały dzień chodzić z telefonem, muszę się położyć. Jutro pracuję, też nie zamierzam stać na czatach nad telefonem. Co jest z tymi ludźmi?

6.02
Szczerze mówiąc, najbardziej mnie kręci origami modułowe. Jest idealne dla kogoś, kto potrafi godzinami robić to samo, żeby uzyskać fajny efekt końcowy. Potrzeba do tego cech, które mam, a nie potrzeba rozumienia przestrzeni, którego nie posiadam za grosz. Ale jak robić modułowe origami, mając problemy ze stawami? Złożenie kilkuset takich elementów (a tylu zwykle potrzeba, by wyszło coś naprawdę nieziemsko fajnego) jak te trzy, które złożyłam, wydaje mi się nierealne.

8.02
Poślizgnęłam się, wsiadając do samochodu, i rymnęłam jak długa na lód. Na szczęście przynajmniej udało mi się polecieć na mięso i grubą kurtkę, a nie na stawy; oberwało tylko jedno kolano.
Tak to jest, gdy w mieście nawet w centrum nie posypują chodników.

9.02
Przygotowuję walentynkową niespodziankę dla Szczura.

11.02
Ten weekend nie będzie udany, pomimo że pierwszy raz od półtorej tygodnia jest ładna pogoda, a ja bardzo na niego czekałam.
Nie będzie, bo obudziłam się z parszywym bólem gardła, a chwilę później zadzwonił Szczur, że ma zepsuty samochód i nie przyjedzie. Jedyny plus jest taki, że jakoś dziwnie się to zsynchronizowało. Jakbym była zdrowa, pewnie miałabym meltdown, zwłaszcza biorąc pod uwagę pogodę i moje całotygodniowe odliczanie do weekendu. Ale nie jestem. Może dzięki temu, że auto się zepsuło, Szczur uniknął zarażenia, bo jest bardzo prawdopodobne, że mnie ktoś zaraził. Dużo osób, z którymi się widziałam, pochorowało się w tym tygodniu.
Niefajne jest to, że zapewne będę miała L4, bo się nie da z takim gardłem pracować. Że będę musiała iść w poniedziałek do lekarza innego niż mój ulubiony, bo ten w poniedziałki akurat nie przyjmuje. Oby tylko nie dał mi antybiotyku, bo mnie antybiotyki nie pomagają na ogół, tylko pogarszają inne problemy zdrowotne. Że wizyta u dentysty mi przepadnie, a mam zęby do naprawy. Że w poniedziałek kumpel i jego dziewczyna nie przyjadą. Że infekcje pogarszają mi zazwyczaj stawy. No i że nie zobaczę Szczura ani żadnego ładnego miejsca - to, że Szczura nie zobaczę, jest bardzo niefajne. Generalnie jest do dupy.
DO DUPY.

12.02
Spędziłam wiele czasu na wypisywaniu karteczek, fotografowaniu, wysyłaniu, rozmowach z Amerykankami... O dziwo, takie kontakty mnie nie stresują, tylko nakręcają pozytywnie, a już na przykład telefon do pizzerii nie.
Na dziś mam dwadzieścia stanów i parę państw, plus kilka obiecanych. Amerykanki robią z tego nawet smashe jak Daga.

13.02
Phil Collins - You Can't Hurry Love

15.02
Nie wiem, dlaczego tak jest, ale gdy oglądam rewelacyjny filmik Katji z wczoraj, YouTube poleca mi pod spodem następujące filmy:
"Uwięziony kosmita opowiada o swojej rasie"
ORAZ
"Czy David Bovie przed śmiercią wyznał prawdę o Antychryście i Illuminati".

Miałam pospać pół godziny, a przespałam półtorej z winy... motyli. Miałam piękny sen. Hodowałam w nim motyle i na zimę zrobiłam poczwarkom mieszkanka z kolorowej włóczki, wyglądające jak ślimacze skorupki. We śnie nadeszła wiosna, motyle zaczęły wychodzić. To było piękne. Piękne były też ich kolorowe "domki". No i nie wstałam, mimo że budzik dzwonił.

16.02
Dlaczego Polacy nie potrafią porządnie tłumaczyć anime? Anglicy, Amerykanie jakoś umieją.
W endingu jest "sweet darling", nawet ja to słyszę, a ktoś to przetłumaczył jako "sweet darwin"!

17.02
Chyba mam niepełnosprawnego triopsa. Przez cały tydzień chodzi tylko po dnie, jakoś tak z trudem się porusza, w ogóle nie podpływa wyżej. Warunki ma modelowe, takie same miały triopsy u Szczura i wszystko było OK. Zmiana pojemnika na mniejszy też nie pomaga, próbowałam. Myślałam, że może jest chory i nie przeżyje, ale on przeżył cały tydzień. Daję mu normalnie jeść. Dziwna sprawa.

19.02
Dzisiaj był cudowny dzień... wyjątkowy. Po porannej bitwie ze stawami wszystko już było fajne. Byliśmy ze Szczurem w Muzeum Ognia w Żorach, bardzo klimatyczne miejsce - mam zdjęcia, chyba napiszę posta któregoś dnia. Bawiliśmy się silnikami, lustrem, pryzmatem i innymi fajnymi eksponatami, krzesaliśmy ogień na niby, czytaliśmy o historii ognia w życiu człowieka i rozwoju pożarnictwa, głaskaliśmy ściany i słuchaliśmy pomruków jaskiniowców. Zjedliśmy w fajnej, cichej (!) restauracji, bez przebodźcowania.
Pierwsza od MIESIĘCY niedziela bez lęków, bez problemów żołądkowych i bez niechęci do wszystkiego.
A pogoda... Gdy jechałam samochodem, zrobiło się tak ślicznie! O siedemnastej było jeszcze całkowicie jasno. Coraz bliżej do wiosny!

20.02
Może zabawna jestem, ale dzisiaj po przebudzeniu pomyślałam sobie, że nie mogę się już doczekać krokusów, owadów i pierwszej wiosennej burzy.

21.02
Mam dość ludzi na dziś, zwłaszcza dorosłych. Z nikim nie chcę dziś rozmawiać. No, może ze Szczurem za pięć godzin. Nie mam nawet siły odpisać koleżance. Idę poleżeć.

Jakby nie dość było tego paskudnego dnia, chyba znowu triopsy żyły i wymarły. Od niedzieli zaczęłam ustawiać grzejniczek przy ich akwarium, niestety to też trudne - bez grzejniczka jest stała temperatura 24 stopnie, a z grzejniczkiem bardzo szybko rośnie. Do dziś się udawało, widziałam wczoraj "skaczące kropeczki", dziś też jeszcze były, a potem za mocno tempetatura skoczyła (do 28 czy 29), odłączyłam grzejnik i spadła znowu do 25, ale od paru godzin nie widziałam tam ruchu przypominającego żywe stworzenie. Nie nadaję się do tego. Nie da się utrzymać stałej temperatury pomiędzy 25 a 27 w moim domu.

22.02
A jednak coś tam żyje, w tym akwarium. Zanotowałam ruch na dnie.

Jej, jak bardzo podoba mi się ta piosenka! Nie wiem, czemu, ale chce mi się płakać przy niej i kiwać się, i mam ochotę słuchać jej w kółko.
Od zawsze kocham hiszpański. Ale nie zastanawiałam się nigdy nad tym, że portugalski TEŻ brzmi tak pięknie!  

23.02
Przynajmniej jeden maluteńki triops żyje w tym akwarium. Pilnuję go jak mogę, choć nie mam zbyt dużych nadziei.

Komunikacja z NT-kiem (prawdopodobnie NT-kiem) - odcinek X:
Nie umiem się dogadać ze znajomą z netu, która chce, bym przeczytała jej książkę o związkach z osobami z ZA i napisała opinię. Ona nie chce mnie podpisać jako Rosomaka, ja nie chcę pisać pod imieniem i nazwiskiem. Pod imieniem i nazwiskiem to mogą pisać o ZA ci, których karierze zawodowej to nie zaszkodzi, albo ci, którzy mają na koncie jakieś znaczące osiągnięcia w życiu i mogą napisać jako specjalista od czegoś. A ja co mam napisać? Zawodowo nic jeszcze nie osiągnęłam, staż pracy mam króciutki, a nie chcę się ujawniać z blogami publicznie. Jako kto mam się podpisać? No i jest jakaś bariera komunikacyjna, nie umiem wytłumaczyć, mimo że tłumaczę. Piszę po polsku, a rozmówca jest zamknięty na moją perspektywę. W takich momentach chciałabym, żeby ktoś to zrobił za mnie, znaczy porozmawiał, bo ja naprawdę nie wiem, jak się dogadać. Mam ochotę zdezerterować i przestać się odzywać.

24.02
Dzisiaj, gdy się obudziłam, nad ścianą lasu za oknem zobaczyłam piękne chmury i jakieś duże ptaszyska. Jakby nie te ogołocone z liści drzewa, byłoby całkiem ładnie. Niestety, później zachmurzyło się.

25.02
Kierunek: Pszczyna.
Jedziemy odwiedzić księżną Daisy!

26.02
Dziś odespałam. 8 godzin.
Śniła mi się lekcja matematyki w gimnazjum, z oschłą i surową nauczycielką, która chyba do śmierci będzie mi się śnić. Śniły mi się też gąsienice żywiące się kawą.

Odkryłam, że wylazła pierwsza gąsienica znamionówki starki. Czyli pierwszy Safonid.
Z jednej strony to powód do radości, bo to znaczy, że coś może być z tych jaj i że pierwszy raz cały cykl życia motyla zatoczył koło u mnie w domu. Z drugiej, to smutne - gąsieniczka zmarła z głodu i jeśli inne zaczną wyłazić teraz, spotka je to samo, bo nie ma co jeść. Ale jaj jest kilkaset i mam cichutką nadzieję, że jednak choć trochę poczeka na dobry moment... Jestem świadoma, że nigdy nie przeżywają wszystkie, może nawet znaczna większość nie przeżywa. Ale chciałabym, by choć kilku się udało.
Jutro poszukam dla jaj najzimniejszego miejsca w domu.
Była śliczna. Taka malusieńka wersja Safony, długa na kilka milimetrów. Z włoskami prawie dłuższymi niż ona sama.

27.02
Wyniosłam jaja motyla do szopy, tam powinny mieć jeszcze zimniej. Okazało się, że mała gąsieniczka żyje jeszcze. Próbuję włączyć racjonalne myślenie, że takich larw, które wyjdą z jaj za wcześnie, jest co roku mnóstwo, ale i tak mi żal, że nie mogę dać jej jeść. Na szczęście żadnej innej dziś nie znalazłam.
Do kwietnia został miesiąc. Ciekawe, co będzie dalej.

28.02
Dzisiaj miałam bardzo depresyjno-lękowy poranek. Po przebudzeniu czułam się bardzo dobrze, ale potem zobaczyliśmy z ojcem z samochodu rozjechanego kota na drodze (w stanie absolutnie już nie do odratowania) i od tego momentu nastąpił regres samopoczucia. Brzuch mnie bolał, serce waliło i czułam, że najchętniej nie szłabym dziś do pracy i uciekłabym gdzieś daleko. Wiedziałam, że się bardzo boję, mimo że obiektywnie nic się nie dzieje. Ojciec też się zdenerwował tym kotem, poznałam to po głosie (zawołał: "K***, ale go rozjechali"); on też nie znosi takich sytuacji, gdy pies czy kot giną.
Stan lękowy trwał około dwóch i pół godziny, ale wydawało mi się, że ten czas wlecze się w nieskończoność, każda minuta.
Około jedenastej dopiero zaczęło mi się poprawiać, około dwunastej było już całkiem dobrze. Teraz czuję, że dzień jest fajny: w pracy było OK, słońce świeci i jest cieplutko, przyjechała kuzynka, a kurtkę zimową zamieniłam na wiosenną. Cieszę się, że mój własny kot tupie jak słoń w przedpokoju.

3.03
WEEKEND!!!
I to pierwszy od dłuższego czasu weekend z piękną pogodą!
No dobra... tak naprawdę to trzeba jeszcze sporo zrobić. Ale już jutro wrócę do zamku w Mosznej w doborowym towarzystwie:
- mojego jedynego w swoim rodzaju Szczura,
- mojego Przyjaciela, o którym Szczur mówi, że ZA to on nie ma, ale zdecydowanie nie jest normalny, tylko niezdiagnozowany,
- dziewczyny mojego Przyjaciela, która jest Azjatką.
Jedziemy na wieczór strachów!
Osobiście trochę się boję... 
...że wszystkie strachy się nas przestraszą.

Wstawiłam na bloga COŚ, co napisałam ponad rok temu, w ferie. Nie wiem, czy można to nazwać wierszem, a nawet, czy można nazwać to wierszydłem. Po prostu pewnego dnia coś takiego narodziło się w mojej głowie, więc to spisałam.
Albireo w Łabędziu jest moją ulubioną gwiazdą. Gołym okiem widać ją jako jedną gwiazdę, ale przez teleskop widać, że składa się tak naprawdę z dwóch. Większa jest pomarańczowa i chłodna, mniejsza - niebieska i gorąca. Istnieje możliwość, że te dwie gwiazdy łączy grawitacja, jednak nie jest to pewne - podobno mają inne tory, inne prędkości i oddalają się od siebie.
Albireo jest dla mnie jedną z piękniejszych rzeczy na niebie i zarazem jedną z piękniejszych, jakie widziałam kiedykolwiek. Kiedy na nią patrzyłam, czułam, że chce mi się żyć. Z drugiej strony, zawsze przypominała mi mnie i Świetlika.

4.03
Wróciliśmy z wieczoru strachów. Nie było aż tak strasznie, jak się spodziewałam, bardziej śmiesznie - choć był taki moment, gdy mocno waliło mi serce. Kurczowo trzymałam Szczura za łapę i obmacywałam ściany, by czuć się pewniej. Fajnie zorganizowane. Szkoda tylko, że nasza grupa tak strasznie gnała do przodu i miałam problem z nadążeniem, zamiast w spokojnym tempie móc porozglądać się uważnie po nieznanych mi częściach zamku. Byliśmy na strychu, w piwnicach, w części, gdzie znajdowało się kiedyś Centrum Terapii Nerwic.
Dziewczyna Budzika powiedziała, że bardziej jej się podobało niż w azjatyckich domach strachów, gdzie też wyskakują duchy i strachy, ale nie ma po drodze zagadek.
Ja pierwszy raz brałam udział w czymś takim.
Zamkowe korytarze nocą, w blasku świec, robią wrażenie, podobnie zresztą jak zamek nocą z zewnątrz.
Przez cały czas nie mogłam się pozbyć myśli, że Katja byłaby genialna w roli animatora podczas nocy strachów. Animatorzy specjalnie zniżali głosy i wydawali z siebie straszne tony, ale czułam, że to nie jest autentyczne. Katja ze swoim głosem byłaby w tym niesamowita, a jakby zaczęła do tego gadać takie rzeczy jak w trailerze ostatnio, ludzie by się chyba posikali.

6.03
Yuri!!! on Ice - Theme of King J.J.

Metro - Szyba
Podesłała mi przyjaciółka. Przepiękne...
Często czuję podobnie. Bez złych skojarzeń z szybą, drodzy znajomi - też nie lubię tych porównań i zdjęć dzieci za szklaną szybą na okładkach książek. Ale ten tekst jest mi tak bliski, że aż chce mi się płakać.
 
7.03
Czy tylko ja uważam, że pokazywanie na fejsie wykonanych testów ciążowych jest fuj?
No kurczę, przecież trzeba użyć swojego moczu, żeby taki test zrobić. To dlaczego pokazywanie go potem publicznie jest akceptowane społecznie, skoro nikt nie pokazuje zużytych podpasek czy prezerwatyw? Jak zwykle totalny brak logiki w zachowaniu ludzi.

10.03
Wczoraj znalazłam kolejną małą gąsieniczkę w pojemniku z jajami Safony, już nie żyła. Te maluchy są przesłodkie i takie podobne do swojej mamy. Bardzo bym chciała, by większość poczekała do kwietnia czy maja.

11.03
Przeglądałam swoją biblioteczkę w poszukiwaniu czegoś, co można by oddać na aukcję, jednocześnie odciążając uginające się półki. No i się zaczęło... Ta książka to moja ulubiona, tamta też, tej nie pozbędę się, bo mi przypomina wakacje w Ustroniu trzynaście lat temu, tamta jest do kitu, ale kumpel kupił ją dla mnie za pieniądze ze swojej pierwszej w życiu wypłaty... Jak tak dalej pójdzie, to ciężko będzie.
Tacie powiedziałam już ze dwa tygodnie temu, by coś wyłuskał u siebie, ale najwyraźniej idzie mu tak samo.

Byłam dziś z mamą w operze. Uwielbiam operę. Jak zwykle, gdy stamtąd wracam, czuję się pełna pozytywnych emocji, choć jednocześnie dość mocno przebodźcowana. Ale przebodźcowanie minie, a miłe wspomnienia ze mną zostaną.
W międzyczasie Szczur został w rosomaczym domu i wypoczywał po wczorajszej konferencji, która go wyczerpała psychicznie. Został też ojciec, który w ogóle, odkąd pamiętam, nie chadza do kin, oper, teatrów i innych przybytków pełnych ludzi. I mieli spokój od mojego paplania.

12.03
Jedyna terapia, która na mnie działa i w którą wierzę bardziej niż w Boga Motyli, to szczuroterapia.

13.03
Znowu na fejsie wyświetlają mi się reklamy jakichś badań poziomu metali ciężkich u dzieci z autyzmem.  

Dzisiaj zrobiłam masę solną. Nigdy wcześniej jej nie robiłam. Ciekawe, co z tego wyjdzie.

15.03
Wyjątkowo ciężki dzień w pracy. Do teraz nie umiem się wyciszyć ani uspokoić pulsu. Nie mogę się doczekać, aż się położę po ciemku, przywalę kocem i zatkam uszy.

Dzisiaj usłyszałam o niebieskim wielorybie. Zastanawia mnie, jak to jest być do tego stopnia podatnym na sugestie innych osób, by robić takie rzeczy. Zawsze byłam niemal całkowicie nieczuła na wszelką presję rówieśniczą, począwszy od tego, co było "trzeba nosić", przez to, jaka muzyka była modna, a skończywszy na używkach. Rówieśnicy śmiali się ze mnie, dokuczali mi, mimo to nigdy nie zmieniłam się. Po prostu wracałam do domu, gdy inni byli razem po szkole, i robiłam wszystko, co kochałam: czytałam, oglądałam anime, rysowałam. Nie zależało mi na nich.
Chciałabym wiedzieć, jak to jest, w sensie: jakie uczucia i myśli towarzyszą nastolatkom, kiedy ulegają rówieśniczym modom, nawet nie niebezpiecznym, tylko przeciętnym. Bo ja nie wiem. Rozumiem to zjawisko intelektualnie, ale nigdy nie poczułam tak mocnej potrzeby bycia takim jak inni czy przynależności do grupy, by to rozumieć na płaszczyźnie emocji.
[Aktualizacja: Szczur powiedział mi, że niebieski wieloryb to fejk. Ale moje ww. przemyślenia i tak są aktualne.]


16.03
Jutro do dentysty... Cholera. Nienawidzę tego. 


Wchodzę dzisiaj do łazienki, a tam w wannie... bukszpan i tuja.
Dialog z mamą:
- Gdzie one będą?
- Nie wiem.
No ładnie... w ogrodzie mamy prawie pięćdziesiąt drzew i krzewów, a ona nie wie.

Jest!
JEST!
JEST!!!
Pierwszy kwiatek tej wiosny, a właściwie dwa. Niestety, lepszego zdjęcia zrobić nie umiem.


17.03
Miałam kanałowe, ale udało się dzisiaj je zakończyć. Następnym razem już tylko powinny być plomby. Przed wakacjami chciałabym zakończyć leczenie stomatologiczne na jakiś czas.
Nie bolało, tylko posmak był ohydny i dwa razy myślałam, że się porzygam. Na szczęście byłam na leku przeciwlękowym i zniosłam wszystko bez większych emocji.
A po powrocie, gdy się położyłam twarzą do ściany, psica przyszła i położyła na mnie łebek. Następnie zaczęła mi wpychać nos pod pachę. Skończyło się na tuleniu. Skąd ona wie, kiedy ja potrzebuję przytulenia?

18.03
Ciężki tydzień minął i znowu mamy weekend! Obejrzałam już do końca anime, zeskanowałam i sklasyfikowałam nowe pocztówki, odwiedziłam antykwariat, a dzisiaj przyjeżdża Szczur! Wprawdzie tym razem tylko na jedną dobę, a pogoda jest naprawdę paskudna, ale na pewno wymyślimy coś fajnego.
Z całego serca cieszę się, że nie muszę dzisiaj iść do pracy.

19.03
Ciąg dalszy o psiej empatii:
Szczur miał dzisiaj bardzo lękowy poranek. Po podróży zostawiłam go na jakiś czas samego, żeby odpoczął. Kiedy niedługo później weszłam do pokoju, zastałam piesę grzejącą go.

Mam szklankę z zielonym chrobotkiem, którego dostałam razem z wisiorkiem kupionym od hodowli motyli. Chciałabym mieć wisiorek z mchem, ale nie chce mi się wydawać na niego stu złotych, wolałabym sama zrobić, ale nie wiem, jak.
Bardzo mi się podoba biżuteria z organicznymi elementami. W zasadzie to jedyna, jaką "czuję" emocjonalnie i naprawdę bardzo lubię nosić. Kupiłam już dwa wisiorki w tym roku: jeden z kwiatkiem, drugi ze skrzydłem motyla (motyl zmarł śmiercią naturalną, w hodowli, z której kupiłam larwy pokrzywnika). Chciałabym umieć sama robić sobie wisiorki z zatopionymi w żywicy mchem, kwiatami itp., ale nie robiłam nigdy nic z żywicą. Nawet nie wiem, skąd wziąć formę, żeby odlać takie małe wisiorki.
Zresztą, porusza mnie też emocjonalnie idea robienia biżuterii z DNA. Wiem, że jest to kontrowersyjny temat. Wielu osobom źle się kojarzy robienie diamentu z włosa, zwłaszcza w Polsce - mianowicie, robienie z włosa czegokolwiek innego niż peruki kojarzy się ludziom z Holokaustem, pomimo że pukle włosów ukochanej osoby zamykano w biżuterii i noszono przy sobie już przed wiekami. W dodatku jest to bardzo drogie. Ale gdybym mogła, to chciałabym mieć przy sobie taką cząsteczkę ukochanej osoby i dać najbliższej osobie taką cząsteczkę siebie. Przecież w ciągu swojego życia gubimy tyle włosów, że oddanie pukla na diament niczego nas nie pozbawia. Może jestem dziwna, ale takie mam uczucia i trudno.

19.03
W ten weekend spędziłam ze Szczurem tylko jeden dzień, wczoraj. Szczur nie czuje się dobrze w ostatnich dniach, jest bardzo lękowy i łatwo się rozkleja, ja z kolei nie najlepiej się czuję fizycznie. Mimo tego wszystkiego i mimo deszczowej pogody wczorajszy dzień był udany. 
Zabrałam Szczura do jednego z moich ulubionych miejsc w mieście, w którym studiowałam, a mianowicie do wegetariańskiej restauracji, gdzie sama też odważyłam się zjeść pizzę o zupełnie innym smaku niż zazwyczaj. Później pojechaliśmy do kolejnego z moich ulubionych miejsc - studyjnego kina, gdzie można obejrzeć ciekawe filmy w spokoju, w niewielkim gronie osób, które zachowują się kulturalnie, a do tego nie jest się tak atakowanym przez bodźce jak we wszystkich sieciówkach w wielkich galeriach handlowych. Obejrzeliśmy "Captain Fantastic". Film bardzo nam się podobał, trochę płakaliśmy, a w drodze powrotnej wymienialiśmy wrażenia i przemyślenia. Uważam, że wszyscy nasi znajomi zainteresowani survivalem i lubiący samotność powinni go obejrzeć, na czele z Marek - polecamy. Wieczorem z kolei zaczęliśmy trudny proces selekcji zdjęć do wywołania, ponieważ chcę zrobić album upamiętniający nasze dotychczasowe wycieczki. Będzie to trudniejsze niż myślałam, bo zdjęć zrobiliśmy mnóstwo i choć nie są to arcydzieła fotografii, przywołują wspomnienia.
Był to też bardzo ważny dla mnie dzień, gdy wyjątkowo silnie czułam więź pomiędzy nami. Nie będę o tym pisać dokładniej, zostawię okoliczności dla siebie, ale datę muszę odnotować, bo tak działa moja pamięć, a chcę pamiętać.

Po wyjeździe Szczura zaczęłam, niestety, czuć się lękowo i mieć problemy z zabraniem się za coś konstruktywnego. Jest to dla mnie typowe w niedziele; od dziecka nie znoszę niedziel, ze względu na uporczywe myśli o wszystkim, co mnie czeka w kolejnym tygodniu. Poszłam jednak do ogrodu szukać śladów wiosny i znalazłam ich więcej niż jeszcze przed weekendem, być może to kwestia wczorajszych opadów. Moje zdjęcia nie są udane, ale widok kwiatów trochę podniósł mnie na duchu.

20.03
Znowu do mnie wydzwaniają telemarketerzy. Ci ludzie mogliby się w końcu nauczyć, że jak ktoś nie odbiera przez dwa tygodnie, to należy skontaktować się pisemnie bądź odczepić się.

23.03
Po dziesięciu minutach kontemplowania mojej małej biblioteczki stwierdziłam, że nie mam co zabrać w podróż pociągiem. Ostatnio znowu źle mi się czyta powieści, prawie wszystkie mnie dołują i nie potrafię ich dokończyć, a te książki, które dobrze mi się czyta ("Bystre zwierzę", biografia księżnej Daisy itd.), z reguły są grubymi tomiszczami, których nie będę zabierać do plecaka. Moi powieściowi ulubieńcy też są za grubi. W efekcie nie mam co zabrać. Chyba że wezmę jakiś klasyk dzieciństwa w rodzaju L. M. Montgomery - tę zawsze mi się dobrze czyta, nie wiem, dlaczego.
Powinnam mieć czytnik do zabierania w podróż, ale zawsze są ważniejsze wydatki...

24.03
Dzisiaj jadę do Szczura!

Kontekst wprawdzie jest niezbyt wesoły, a jest nim kryzys psychiczny u Szczura, ale zważywszy, że podobno już lepiej się czuje, mam chyba prawo się cieszyć z wizyty w Szczurzej Norce. Bardzo się za nią stęskniłam, zwłaszcza za spokojem i samotnością we dwoje.

Dzisiaj jestem też szczęśliwa, bo szef bardzo mnie pochwalił i powiedział, że zamierza zmienić mi umowę na stałą. To przefajne uczucie, zwłaszcza że w poprzedniej pracy spotykały mnie głównie nieprzyjemności, a w tej szczerze chciałabym zabawić dłużej.

25.03
- Pizza w Versilii jest jednym z powodów, dla których lubię jeździć do Warszawy.
- Dobrze, że nie jedynym.
- Nie, ale można powiedzieć, że drugim.
- A co jest pierwszym, bułki ze sklepiku na dole?
- Nie, Szczur.
Cieszę się, że przyjechałam. Pobyt w Norce zrelaksował mnie. Nasłuchałam się trochę o Warhammerze, zobaczyłam znowu Safonidy, zjadłam pizzę w ulubionej restauracji, bułki ze sklepiku na dole też zjadłam. Nie było żadnych zbędnych kontaktów z ludźmi ani zrzędzenia członków rodziny. Obejrzeliśmy "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", film z uniwersum HP. Bardzo fajnie wyglądał Nowy Jork z lat dwudziestych XX wieku, choć fabuła mogłaby jednak być bardziej nieprzewidywalna, a postaci mniej czarno-białe. Widok magicznych stworzeń jak zawsze wywoływał u nas radochę.

Nie chce mi się wracać, ale na samą myśl o jutrzejszej zmianie czasu mam banan na twarzy. Nareszcie. Nareszcie coś mi się będzie chciało.
 
U Szczura wylazło siedem gąsieniczek (chyba że było ich więcej i jakieś zwiały). Takie były maleńkie.


O dziwo, wszystkie wylazły z grupki jaj przechowywanej u Szczura, a na wsi u jego rodziców ani jedna. Trzeba szybko ewakuować resztę jaj do mnie, bo tu widocznie im za ciepło i/lub za jasno.
Czekamy na liście...

26.03
- Opowiadałem ci już o tym, jak mój kumpel przebrał się za Kapitana Fetysza?
- Tak. I raz wystarczy.
- Ale to jest śmieszne.
- Za samo poczucie humoru to bym cię nie pokochała. Dobrze, że są do niego inne, bardzo wartościowe dodatki.
- Wstaw to na fejsbuka.

27.03
Rozmowa z mamą:
Ja: To jak, zamawiamy te ciuchy z Cellbesa?
Mama: Jeszcze nie wybrałam.
Ja: A do kiedy jest ta promocja?
Mama, patrząc na okładkę katalogu: Trzydziesty trzeci.
Ja: Przecież nie ma takiego dnia!
Mama patrzy na mnie zdziwiona, ja czuję narastającą irytację.
Ja: Marzec ma trzydzieści jeden.
Dopiero po chwili sobie zdałam sprawę, że chodziło o to, że dzień trzydziesty, miesiąc trzeci. Jak mi się nie powie właściwie ("do trzydziestego marca"), to trudno mi się połapać, o co chodzi.

29.03
Jak ptaki pięknie śpiewają o 5:30... 

Czerwone Gitary - Deszcz jesienny
Nie wiem, dlaczego, ale uwielbiam słuchać z tatą w samochodzie Czerwonych Gitar.