piątek, 16 czerwca 2017

[37] W libereckim kraju (czułam się jak w raju)


Wakacje już tuż tuż, a ja ciągle wspominam mój króciutki wyjazd ze Szczurkiem do Czech na początku maja. Czułam się tam tak błogo i spokojnie, że zdołałam zregenerować się fizycznie i psychicznie po stresujących wydarzeniach wcześniejszych tygodni. Majowy długi weekend był swego rodzaju punktem zwrotnym, po którym było mi dużo łatwiej radzić sobie z codziennością. Była to też nasza pierwsza wspólna wycieczka za granicę.

Ponieważ nasz poprzedni kilkudniowy wyjazd nie należał do bardzo udanych, trochę się obawiałam. Ostatnim razem najwięcej problemów sprawiły nam nasze odmienne potrzeby dotyczące temperatury w pokoju hotelowym, problematyczny był też brak "zjadliwego" jedzenia w pobliżu. Dlatego tym razem wybraliśmy hotel z bardziej tradycyjnym jedzeniem i wynajęliśmy osobne pokoje. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. A to, że na początek wybraliśmy region położony blisko granicy czesko-polskiej (kraj liberecki), pomogło mi czuć się bezpiecznie.


Przystanek Frydlant

Celem numer jeden naszej pierwszej wspólnej wycieczki za granicę był zamek Frydlant. Pewnego dnia, wałęsając się po necie, zobaczyłam zdjęcia zamku we Frydlancie - i właśnie wtedy narodził się pomysł wyjazdu. W kraju libereckim zresztą zamków jest sporo, a my upatrzyliśmy sobie przefajny hotel w miasteczku, które nadaje się na bazę wypadową - do kilku zamków mamy stamtąd nie dalej niż półtorej godziny drogi.

Ponieważ zamek jest zamknięty dla zwiedzających w poniedziałki, a we wtorek musieliśmy już wracać do Polski, pojechaliśmy tam od razu w niedzielę. Na miejscu zaskoczyła mnie dość powszechna obecność języka polskiego. Po polsku mówiła już pani na parkingu, a później okazało się, że jest możliwość zwiedzania z polskim przewodnikiem. Polaków chętnych do zwiedzania uzbierała się zresztą spora grupa.

Od zeszłego roku zwiedziłam kilkanaście polskich zamków, w tym kilka spośród najbardziej popularnych, więc byłam bardzo ciekawa, jak to będzie w Czechach. Mogę śmiało powiedzieć, że zwiedzanie zamku we Frydlancie było warte swojej ceny: kompleksowe i niezwykle treściwe. Wiem, że często niestety jest tak, że im bardziej okazały zamek i im więcej trzeba zapłacić, tym mniej komnat udostępnia się turystom (przykładem jest np. Neuchwanstein). Z kolei w Polsce większość zamkowych wnętrz to (mniej lub bardziej udane) rekonstrukcje, po prostu niewiele się ostało do oglądania po wojnach. Tymczasem zwiedzanie frydlanckiego zamku trwało aż dwie godziny, czego zupełnie się nie spodziewałam - bite dwie godziny chodzenia.

W czasie tych dwóch godzin można usłyszeć wiele ciekawostek z życia sześciu rodów, do których na przestrzeni lat należał zamek, i obejrzeć około sześćdziesięciu (!) pomieszczeń z oryginalnym wyposażeniem. Zwiedzaliśmy m.in. salony pełne łowieckich trofeów, pokoje hrabiego i hrabiny, pokoje służby, pokój dziecięcy, kuchnię z dużym zbiorem naczyń miedzianych i cynowych (podobno największym w Czechach). Ponieważ mam małego hysia na punkcie genetyki, nie potrafiłam oderwać wzroku od pokoiku pełnego zwierząt o dwóch głowach.

Niestety w zamku nie można robić zdjęć, a obiektyw makro niewiele mógł zdziałać na dziedzińcu, więc mogę się podzielić jedynie jednym skromnym widoczkiem na zamek.




Przystanek Liberec 

Kolejnego dnia pobytu odwiedziliśmy zoo w Libercu. To najstarszy i największy ogród zoologiczny w Czechach, który słynie z białych tygrysów. Tygrysy - spokojne, majestatyczne i niezbyt przejęte tłumami za szybą - znaleźliśmy jednak na terenie zoo dopiero po dłuższym czasie, a wcześniej cieszyliśmy się widokiem innych zwierząt. Niektóre z nich, tak jak pandę czerwoną, pierwszy raz widziałam na żywo.

Jak się przekonałam, słuchając rozmów dookoła, połowę zwiedzających stanowią Polacy. Przyznam szczerze, że wolałabym, by było ich tam mniej, bo nieraz było mi za rodaków wstyd. Prawie zawsze, gdy ktoś nie umiał się zachować (na przykład pozwalał swojemu dziecku walić w szybę i wrzeszczeć, bo zwierzę akurat miało czelność pójść spać), chwilę później słyszałam z jego ust język polski. Nie zauważyłam ani jednego Niemca czy Czecha, który tolerowałby u swoich dzieci takie zachowania. Trochę to przykre.

Co jeszcze na dłużej zapamiętam z zoo? Na pewno dwa sępy okazujące sobie wyraźną niechęć oraz rozochoconego wielbłąda, który miał ochotę na seks, podczas gdy wiebłądzica nie miała. Kózki, które można było głaskać i karmić - Szczur szczególnie upodobał sobie czarnego kozła, zresztą z wzajemnością. Kaczkę mandarynkę i złote bażanty. Bawiące się zabawkami ze swojego wybiegu słonie. I pawilon, gdzie można przyjrzeć się "od kuchni" pracy weterynarza w ogrodzie zoologicznym - narzędziom, fotografiom ważnych wydarzeń, częściom ciała zmarłych zwierząt. Zdecydowanie to praca dla osób o mocnych nerwach.






Przystanek Jindřichovice

We wtorek, gdy musieliśmy się pakować i wracać do Polski, od rana padał rzęsisty deszcz, jakby Matce Naturze nagle zrobiło się smutno. Mnie też było smutno, pierwszy raz od dłuższego czasu miałam bardzo niewesołe myśli. Zanim ruszyliśmy w podróż powrotną, zrobiliśmy jednak coś, co planowaliśmy od początku: pojechaliśmy zobaczyć skansen w Jindřichovicach. I to było dla mnie zaskoczenie!

W Polsce jak dotąd odwiedziłam dwa skanseny. Prawdę mówiąc, w żadnym z nich nie udało mi się poczuć, że kiedyś w tych budynkach naprawdę mieszkali ludzie, choć wiedziałam, że tak było, i choć nie jest trudno wywołać u mnie to uczucie. Była to dla mnie po prostu przestrzeń zaprojektowana dla współczesnych tak, by układ mebli i przedmiotów odpowiadał temu, co wiadomo o wyglądzie pomieszczeń dawniej. Brakowało mi jakiejś bliżej niesprecyzowanej "duszy". Tego czegoś, co nadaje domom rys indywidualny, co sprawia, że domu Iksa nie da się pomylić z domem Igreka. W czeskim skansenie znalazłam to. Teraz wiem, że takim miejscom robi ogromną różnicę, czy ktoś w nich współcześnie mieszka, czy nie. W Jindřichovicach mieszka co najmniej jeden człowiek i to się odczuwa na każdym kroku. Zwiedzając, czułam, że chodzę po prawdziwym domu, a nie po budynkach, które, choć kiedyś były zamieszkiwane, teraz tylko próbują udawać domy.

Diabeł tkwi w szczegółach... w pokaźnym, uporządkowanym według kategorii księgozbiorze na piętrze, odręcznych notatkach i rysunkach, leżącym w saniach zapomnianym worku z zaschniętymi na kamień bułkami, pracach plastycznych dzieci - pozostałościach po jakichś warsztatach, warstewce kurzu tu i tam. Były też zwierzaki, pies i kot, które wprawdzie niezbyt chętnie pozowały do zdjęć, ale zachowywały się bardzo gościnnie.





 


Spacerowo 

Wieczorami codziennie chodziliśmy na spacery po okolicy. Było mi zimno, ale uznałam, że każda okazja jest dobra, żeby się rozejrzeć. Zauważyłam, że sporo domów w okolicy jest ozdobionych charakterystycznymi witrażami. Zaskoczyła mnie stojąca na ulicy budka telefoniczna - pomijając Muzeum PRL-u w Warszawie, nie widziałam takiego cuda od kilkunastu lat! Pierwszego wieczoru, niedługo po przyjeździe, widzieliśmy ludzi rozpalających ogniska na Noc Walpurgii, a nawet dziewczynkę przebraną za wiedźmę. Podczas innego spaceru zobaczyliśmy chodzącą po łące sarnę. Poza tym chłonęłam wszystkie napisy, które widziałam po drodze, starając się wydedukować znaczenie słów. Czasem mi się udawało, czasem nie.



 


Kwestie językowe 

W hotelu potrafiliśmy bez większych problemów porozumieć się, wsłuchując się w czeski i odpowiadając krótkimi zdaniami po polsku. Choć pierwszego dnia z tego, co mówił gospodarz, rozumiałam pojedyncze słowa, pod koniec wyjazdu było mi już jakimś cudem o wiele łatwiej rozumieć czeski. Na zamku we Frydlancie istnieje możliwość wyboru przewodnika oprowadzającego w języku polskim, a w zoo w Libercu nie brakuje polskich napisów. Mimo to w Czechach najbardziej brakowało mi znajomości języka i możliwości swobodnej komunikacji w codziennych sytuacjach. W supermarkecie nie umieliśmy poprosić kasjerki o torebkę foliową, choć próbowaliśmy. Angielski, niemiecki i polski na niewiele się zdały. Żałowałam też, że nie mogę o nic zapytać osób obchodzących Noc Walpurgii ani gospodarza w skansenie. Wiem, że w jakimś stopniu muszę się do tego przyzwyczaić, bo zamierzamy stopniowo odwiedzać różne państwa i na pewno nie nauczę się tylu języków... aż taką poliglotką nie jestem. Mimo to mam ochotę nauczyć się choć podstawowych słów i zwrotów z języka czeskiego, chyba dlatego, że bardzo polubiłam Czechy.


Brambory i inne wybory

Moje największe obawy przed wyjazdem były związane z jedzeniem. A to dlatego, że jedzenie poza domem jest dla mnie generalnie bardzo trudne i dyskomfortowe (dokładniej pisałam o tym tu). To jeden z powodów, dla których przed podróżami w nowe miejsca czuję nie tylko przyjemne podekscytowanie, ale i lęk.

Dania w hotelowej restauracji okazały się jednak zbliżone do polskich i bardzo, bardzo smaczne. I choć zwykle czekałam na obiad z duszą na ramieniu, bo menu było w całości po czesku i nie rozumiałam, co zamawiam, ani razu nie zdarzyło mi się nie zjeść zamówionego posiłku. Jedzenie smakowało też Szczurowi - a znalezienie dla niego wegetariańskich dań wcale nie jest oczywiste, jak przekonaliśmy się rok temu w Wałbrzychu. 

Z myślą o przyszłych podróżach do Czech sporządziłam na podstawie restauracyjnego menu króciutki słowniczek czesko-polski:
brambory - ziemniaki
fazolové lusky - zielona fasola
hranolky - frytki
hruška vařená v čaji a víně - pyszny deser: gotowana gruszka w winie
hříbky - grzyby
krutony - grzanki
kuřecí maso - mięso z kurczaka
kuřecí nudličky - danie mięsne
kuřecí / vepřový řízek - to nie żaden ryż, tylko kotlet drobiowy / wieprzowy
lesní plody - owoce leśne
omáčka - sos
palačinky - naleśniki
rajčata - pomidory 
řecký salát - sałatka grecka
rýže - ryż
švestkovy - śliwkowy, np. švestková omáčka - sos śliwkowy
svíčková - rodzaj sosu (tego to bym nie zjadła)
sýr - ser, np. smažený sýr - danie, które bardzo smakowało Szczurowi 
těstoviny - makaron
vejce - jajko
vepřová líčka - nie wiem, jak to przetłumaczyć - rodzaj mięsa
vepřová panenka - polędwica
zelenina - warzywa 
zmrzlina - lody

Teraz jestem bogatsza o nowe słowa, ale tam, na miejscu, gdzie nie dysponowałam żadnym słownikiem, pozostawało stosować metodę prób i błędów, ewentualnie dzwonić do kumpla z prośbą o robienie za tłumacza. Znaczenie części słówek nietrudno odgadnąć, ale niektóre są mylące. Byłabym pewna, że nudličky to jakiś makaron, a nie mięso!



Na pamiątkę

W Czechach kupiłam sporo rzeczy, jak to ja, gdy odwiedzam nowe miejsce: gazetę (postanowiłam w każdym państwie, do którego pojadę, kupić dziennik), pocztówki, torbę czeskich i niemieckich (kocie języczki - nie jadłam ich od dziecka!) słodyczy, pluszowego tygrysa, płytę z muzyką etniczną, ręcznie malowany wisiorek ze skansenu. W efekcie przyjechałam bardziej obładowana niż wyjechałam. I czuję, że jeszcze tam wrócę!

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń