czwartek, 3 sierpnia 2023

[152] Morskie opowieści (cz. I)

 
Dzień pierwszy: Powitanie morza

W nocy ze środy na czwartek przyjechaliśmy nad morze. Cieszę się i jestem z siebie dumna, że się odważyłam. Po tym, jak w 2020 roku w czasie pobytu w sąsiedniej miejscowości miałam silny kryzys psychiczny, przez trzy lata nie umiałam się zdobyć, żeby tu wrócić. Nieważne, że kryzys rozkręcał się stopniowo już przed wyjazdem. Często boję się powrotów w miejsca, gdzie przeżyłam coś bardzo trudnego, i tak też było w tym przypadku. Czułam jednak tęsknotę za tym spokojnym, urokliwym miejscem, gdzie noce są ciemniejsze i cichsze. No i oczywiście za morzem. Cóż było robić - musiałam się przełamać i podjąć ryzyko, że złe wspomnienia mnie dopadną, otoczą jak mgła i w tej mgle będę się poruszać po omacku.

Już pierwszego dnia wiedziałam, że tak się nie stanie. Szczur i ja postanowiliśmy, iż ten pierwszy dzień poświęcimy na totalny relaks. Bez presji, bez pośpiechu, bez narzucania sobie zbędnych zadań do wykonania. Tym razem pomieszkujemy w domku szeregowym, w pokojach o wyższym standardzie niż przy poprzednich pobytach. Nie czuję się tu klaustrofobicznie. Mamy osobne pokoje, więc oboje jesteśmy w stanie się wyspać - i po podróży nie omieszkaliśmy pospać do południa. Siedzieliśmy na tarasie, gadając, a później w spokoju ugotowałam lekki obiad na dwa dni. Szczur ćwiczył formę z Tai Chi na świeżym powietrzu. Późnym popołudniem pojechaliśmy na "psią plażę" (wejście numer 4), żeby przywitać się z morzem i pokazać je Pięknej. Tam spędziliśmy cały wieczór.

Piękna szybko odnalazła się w nowym miejscu. Wygląda na to, że dobrze się tutaj czuje. Podwórko dookoła domków jest ogrodzone, więc może swobodnie biegać, jeśli któreś z nas ma na nią oko. Pierwszego wieczoru bała się wchodzić do domku, jednak już dzisiaj rano śmigała z góry na dół po schodach, wylegiwała się na słońcu i tarzała w trawie. Zaprzyjaźniła się z pieskiem sympatycznych Czechów z sąsiedniego domku. Plaża bardzo jej się podoba - nie chce podchodzić zbyt blisko do morza, ale na piasku ma ochotę szaleć, a później odpoczywa w słońcu.

Nad morzem każde z nas robi to, co lubi najbardziej. Szczur kąpie się, obserwuje statki przez lornetkę i sprawdza na jakiejś stronie internetowej, jakie to statki. Ja spaceruję boso brzegiem morza, szukam muszelek i robię zdjęcia. Słucham szumu fal. Przypatruję się przyrodniczym szczegółom. Zdziwiło mnie, że na plaży leżało mnóstwo martwych biedronek. Inne, jeszcze żywe, same pchały się w stronę fal, jakby chciały podzielić los swoich krewnych. Idąc na plażę, spotkaliśmy prześliczną ćmę (plamiec agreściak), dwie maleńkie ropuszki oraz ogromne ślimaki nagie. Występuje tu chyba inny gatunek czarnych ślimaków niż te, które znam, bo tutejsze są tak intensywnie czarne, że aż połyskują.
 
 

 


Dzień drugi: Port w Gdyni

Szczur jeszcze przed wyjazdem mówił, że chciałby pokazać mi statki-muzea stojące w porcie w Gdyni: "Błyskawicę" i "Dar Pomorza". Zresztą, sam też miał chrapkę na te statki - ostatni raz zwiedzał je w dzieciństwie. Dlatego gdy obudziliśmy się wypoczęci i odprężeni, przepakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na dalszą (półtorej godziny samochodem w jedną stronę) wycieczkę do Gdyni.

Nigdy nie byłam w Trójmieście, więc w samochodzie zastanawiałam się, jak tam jest. Pierwszą obserwacją, która mnie uderzyła, były krzyki mew latających nad miastem. W zestawieniu z wieżowcami te ptaki robiły specyficzne wrażenie, jak żywcem wyjęte z zagadek typu "Co tutaj nie pasuje?". A jednak przechodnie zdawali się ich nie zauważać, najwyraźniej tak przyzwyczajeni do ich krzyków jak ja do samolotów przelatujących nad moją okolicą o każdej porze dnia i nocy. Szliśmy ulicami Śródmieścia, aż nagle naszą uwagę przykuł śmieszny niebieski meleks o twarzy żaby (a może delfina). Od razu skojarzył mi się z oglądanymi niedawno w sieci zdjęciami szkolnych autobusów z Japonii. Spontanicznie załadowaliśmy się do niego i z wiatrem we włosach dojechaliśmy do portu.
 
 




 
Nie trzeba znać się na marynarce, żeby dostrzec, że "Błyskawica" i "Dar Pomorza" różnią się od siebie jak ogień i woda. Widać to na pierwszy rzut oka. "Błyskawica" to okręt bojowy - polski niszczyciel, który służył aliantom przez cały okres II wojny światowej. Bywa nawet nazywany weteranem, podobnie jak doświadczony żołnierz. Tymczasem żaglowiec "Dar Pomorza" służył Polskiej Marynarce Handlowej jako jednostka szkoleniowa dla studentów Szkoły Morskiej. Zanim trafił do Polski, szkolili się na nim adepci w Niemczech i we Francji. Pod polską banderą odbył nieco ponad sto rejsów szkolnych, a także opłynął świat dookoła. Nie będę tu wchodzić w szczegóły historii obu statków, bo trzeba by na to przeznaczyć o wiele więcej miejsca. Podzielę się jednak kilkoma ciekawostkami z naszej wycieczki, które szczególnie zwróciły moją uwagę.

Sakiewka z ciekawostkami ⛴:
- Na "Błyskawicy" najbardziej zaskoczyło mnie, jak licznym i zróżnicowanym arsenałem dysponował ten okręt. Niszczyciel był bardzo uniwersalnym typem okrętu, więc "Błyskawicę" wyposażono w działa, działka przeciwlotnicze (szybkostrzelne), bomby głębinowe i torpedy.
- Na niszczycielu służyła też małpka kapucynka Betty. Jej zdjęcia można zobaczyć na wystawie. Podobno Betty potrafiła wyczuwać zbliżające się samoloty, lubiła piwo i... była samcem.
- Załoga niszczyciela zestrzeliła na pewno cztery wrogie samoloty, a prawdopodobnie jeszcze trzy. Szczur mówi, że to bardzo dobry wynik.
- "Błyskawica" wciąż ma etatową marynarską załogę. Jej przedstawicieli spotkaliśmy na statku.
- Młodzi marynarze z "Daru Pomorza", którzy po raz pierwszy przekraczali równik, przechodzili chrzest morski. Każdy z nowicjuszy dostawał morskie imię.
- Na obydwu statkach można zobaczyć rzeczy osobiste marynarzy, ich ubrania, wyposażenie, a także warunki, w jakich spali i jedli posiłki. Co zrobić, by naczynia na statku nie spadały i się nie tłukły? - ha, i na to znalazły się sposoby...
 
 
 


 
Spacerując po okolicy portu, przystanęliśmy na chwilę naprzeciwko Szkoły Morskiej. To właśnie tam studiował kumpel Szczura, który obecnie jest już oficerem i pływa po odległych wodach na kontenerowcach. Poznałam go osobiście, więc wiem, że jest zadowolony z drogi, jaką obrał w życiu.

Teraz Szczur zapowiada, że przy okazji wycieczki do Gdańska zabierze mnie na kolejny statek-muzeum - "Sołdek".







Dzień trzeci: Wszystko po trochu

Gdybym miała opisać dzisiejszy dzień w trzech słowach, napisałabym: "wszystko po trochu". Miałam czas zarówno na odpoczynek w samotności, we dwoje ze Szczurem, jak i we troje ze Szczurem i z Piękną. I to w odpowiednich proporcjach! Taki luksus rzadko się zdarza w codziennym życiu... 

Obudziłam się w nieco słabszej formie (brzuch postanowił podokazywać), więc potrzebowałam więcej czasu na przygotowanie się do wyjścia z domu. Szczur wykorzystał ten czas, wybierając się indywidualnie do Muzeum Pancernego w Kłaninie. Nie ukrywam, że było mi to na rękę. Pojazdy wojskowe, nawet jeśli są zabytkowe, niespecjalnie mnie kręcą. Gdyby Szczurowi bardzo zależało na pokazaniu mi ich, pojechałabym, ale na pewno bym się wynudziła. Zamiast więc ziewać wśród czołgów, z audiobookiem w tle gotowałam sobie lekki obiad. Szczur natomiast poznał w muzeum innego pasjonata militariów, z którym mógł o nich pogadać jak równy z równym.

Później pojechaliśmy do miejscowości Gniewino, gdzie na terenie kompleksu rekreacyjnego "Kaszubskie Oko" znajduje się wieża widokowa. Choć zwykle takie atrakcje zdobywamy pieszo, tym razem poszliśmy na łatwiznę i wjechaliśmy na górę, bo wiał dość silny, chłodny wiatr. Widok na panoramę okolicy jest stamtąd naprawdę ładny. Gniewino leży w pobliżu Jeziora Żarnowieckiego, więc z góry można zobaczyć charakterystyczny, podłużny kształt jeziora oraz zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej. Oko przykuwają również wiatraki, od których aż się roi w okolicy Żarnowca. Podobno przy dobrej pogodzie da się dostrzec morze, ale mnie się nie udało.
 
 




 

"Kaszubskie Oko" oferuje jeszcze kilka innych rozrywek, jednak większość z nich (makiety dinozaurów, plac zabaw, park linowy dla dzieci) zainteresuje przede wszystkim najmłodszych. My co najwyżej może zagramy tam kiedyś w minigolfa. Z mojej perspektywy wyróżniają się figury stolemów - olbrzymów z kaszubskich legend. Z niektórymi pstryknęłam sobie zdjęcia. 

Legendy mówią, że stolemy, które żyły na tych ziemiach przed ludźmi, porozrzucały po Kaszubach głazy - a to w czasie walki, a to po prostu dla rozrywki. I rzeczywiście jest tu sporo okazałych głazów narzutowych. Według innych legend maczały w tym palce diabły, dlatego kamienie bywają też nazywane diabelskimi. Jeden z nich, podobno największy na Kaszubach, próbowaliśmy ze Szczurem namierzyć w rejonie Odargowa. Niestety, najwyraźniej diabeł wywiódł nas na manowce, bo głazu nie znaleźliśmy. Może czartom nie podoba się, gdy turyści używają nawigacji? A może udałoby się nam, gdybyśmy po prostu poświęcili na poszukiwania więcej czasu. Chcieliśmy jednak zdążyć jeszcze pobyć na plaży.

Na plażę trafiliśmy niedługo przed zachodem słońca. I był to bajeczny zachód słońca, bez wątpienia najpiękniejszy, jaki do tej pory widziałam nad morzem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz