niedziela, 22 października 2023

[157] Szlakiem polskich latarni

 
Dzień pierwszy: Znów nad morzem 
 
Jesteśmy znowu nad polskim morzem. Tym razem pogoda nie rozpieszcza - poprzedniej nocy mocno wiało i padało, a dzisiaj padało z małymi przerwami na przejaśnienia. Jest zimno. W nocy temperatura spadła do dziesięciu stopni. W dzień podniosła się co prawda do dwudziestu jeden, ale wkrótce znowu zaczęło intensywnie padać i spadła. Momentami deszcz tak bębnił o dach werandy, że Piękna bała się tego dźwięku. Późnym popołudniem kilka razy zagrzmiało. Dwa razy widzieliśmy też tęczę - najpierw w drodze po spożywcze zakupy, a później na plaży.

Szczura bolała dziś głowa, a mnie stawy. Starość nie radość. 

W związku z powyższym spędziliśmy dzień głównie na odpoczywaniu i czytaniu w domku. Piękna poznawała psy gości z sąsiednich domków, które chętnie się z nami witały. Wieczorem wykorzystaliśmy przejaśnienie, żeby pojechać na niedługi spacer po plaży. Tam, ku naszemu zdziwieniu, było bardzo przyjemnie. Morze nie było tak wzburzone, jak się spodziewaliśmy. Po plaży spacerował kormoran, który w ogóle nie bał się ludzi i pozwalał się fotografować. W piasku leżało dużo połamanych muszli. W pewnym momencie zagapiłam się i podeszłam zbyt blisko morza, przez co fala całkowicie zalała mi buty. Na szczęście mieliśmy już blisko do wejścia na plażę, a stamtąd do samochodu, więc uniknęłam długiego chodzenia w przemoczonych butach. Przed odwrotem załapaliśmy się jeszcze na cudowny zachód słońca.
 
 

 
 
Dzień drugi: Hel

Po wycieczce do Słowińskiego Parku Narodowego nie sądziłam, że coś mnie jeszcze tego lata zaskoczy. Chyba nie doceniłam Pomorza, z którym jak dotąd miałam niewiele do czynienia. Wystarczyło wybrać się na Hel, a tam... do lasu. Głównym celem naszego wypadu na Hel była latarnia morska, jednak największe wrażenie zrobił na mnie właśnie las, do którego trafiliśmy przy okazji.

Jako miłośniczka lasów uważam, że prawie każdy z nich ma w sobie "to coś", pewien rys indywidualny. Znam też kilka miejsc, gdzie dociera tak mało dźwięków z zewnątrz, że można tam zapomnieć o całym świecie. Takim niemal magicznym miejscem jest dla mnie Kampinos. W lesie na Helu zetknęłam się jednak z atmosferą, której póki co nie mogę porównać do żadnego znanego mi miejsca. Tak mógłby wyglądać las z Eldaryi albo z innego uniwersum fantasy, gdyby istniał naprawdę - tajemniczy, mroczny bór, pełen niewidocznych gołym okiem niebezpieczeństw. Atmosferę niepokoju tworzą już same drzewa - poskręcane, powyginane pod dziwacznymi kątami sosny. Pomiędzy nimi roi się od krzewinek, mchów i porostów w różnych odcieniach zieleni. Wśród roślin ukrywają się bunkry, idealnie wtapiające się w tło. Najbardziej niesamowicie wyglądają jednak sosny, których gałęzie nie mają wcale igieł i są całe w porostach. Dookoła jest cicho i jakoś tak... duszno, jakby zewsząd obserwowały intruza czujne oczy magicznych stworzeń. 
 
 




 

Niedługo po wejściu do lasu na jednym z pni dostrzegłam biało-czarną samicę brudnicy mniszki. Pomyślałam, że mam szczęście - pierwszy raz spotkałam w naturze tę bliską krewną moich nieparek. Wkrótce jednak na innej sośnie zauważyłam kolejną, a później następną i jeszcze jedną... Po kilku minutach stało się jasne, że ten niezwykły las cierpi na inwazję brudnicy mniszki. Na większości pni siedziała przynajmniej jedna ćma. Prawdopodobnie to właśnie larwy mniszki całkowicie ogołociły z igieł niektóre sosny. Samca widziałam tylko raz. Przypuszczam, że leśnicy założyli pułapki feromonowe, żeby w okresie rójki wyeliminować jak najwięcej samców. Samice, podobnie jak u nieparki, mają skrzydła, ale praktycznie nie latają.

Gdy wyszliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, Szczur uświadomił mi, że jeśli nie chcę wracać na parking tą samą drogą, został nam jeszcze spory odcinek do przejścia. Obawiałam się trochę, czy nie zaskoczy nas ulewa. Mimo wszystko wolałam dalej iść przed siebie niż wracać tą samą drogą (średnio to lubię). I ostatecznie nie żałowałam. Znaczna część naszej trasy biegła przez plażę, którą raz po raz oświetlały przebijające się przez chmury, złociste promienie słońca. Pojawiła się również tęcza. Była to naprawdę ładna trasa na spacer, nie zmokliśmy, a ciepły polar skutecznie chronił mnie przed chłodem i wilgocią.
 
 

 

Dzień trzeci: Rozewie
 
Z Helu wróciliśmy późno w nocy, więc dziś potrzebowaliśmy więcej czasu na poranny rozruch. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy się spieszyć, a zwiedzać pojedziemy dopiero po moim obiedzie i tym razem niedaleko - na Rozewie. Wpadłam też na pomysł, abyśmy zabrali Piesę i wchodzili na szczyt latarni w dwóch turach. Poprzedniego dnia Piękna spędziła kilka godzin sama w domku. Po naszym powrocie miała lekkiego focha. Leżała w swoim ulubionym kąciku, ostentacyjnie udając, że wcale nie cieszy się na nasz widok. Nie chciałam więc zostawiać jej samej przez dwa dni z rzędu.

Czynną ("starą") latarnię na Rozewiu ja i Szczur raz już zwiedziliśmy, jeszcze przed pandemią. Druga latarnia, nazywana "nową", nie była wtedy udostępniona do zwiedzania. Niedawno jednak przeczytałam w Internecie, że w 2022 roku została otwarta dla zwiedzających. Można więc teraz odwiedzić dwie latarnie za jednym zamachem... i zdobyć dwie pieczątki na odznakę. Tak też zrobiliśmy. Podczas gdy ja wchodziłam na górę, Szczur czekał z Piękną na zewnątrz, a później zmienialiśmy się. Okazało się, że nie tylko mnie przyszedł do głowy ten pomysł - w parku spotkaliśmy inne psy. Piękna trochę się niepokoiła, kiedy znikaliśmy jej z oczu, ale szybko przekonała się, że zawsze wracamy.

W "starej" latarni byłam krótko, bo poprzednim razem obejrzałam tamtejszą ekspozycję bardzo dokładnie. Dzisiaj wspięłam się po schodach właściwie tylko po to, żeby dostać pieczątkę. Poza tym czas nas gonił - na miejscu dowiedzieliśmy się, że mamy go mniej niż sugerowały godziny otwarcia podane w Internecie. Pognaliśmy więc na złamanie karku w kierunku "nowej" latarni. Po rewitalizacji naprawdę wygląda ona jak nowa. Aż trudno uwierzyć, że stała zamknięta przez sto dwanaście lat! Z tarasu widokowego można zobaczyć zarówno morze, jak i czynną latarnię. Co ciekawe, na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku obie latarnie działały jednocześnie. Latarnicy dbali, by światło w żadnej z nich nigdy nie zgasło. Dzięki temu żeglarze potrafili odróżnić Rozewie od niedalekiego Czołpina, gdzie latarnia emitowała pojedyncze światło.
 
 

 

Z Rozewia pojechaliśmy prosto na "psią plażę". Pogoda wciąż pozostawia wiele do życzenia - jest chłodno, około piętnastu stopni. Nawet Szczur, który jest stworzeniem wybitnie zimnolubnym, włożył dzisiaj ocieplaną bluzkę. Ja czułam się w miarę komfortowo tylko dlatego, że zapakowałam się w cztery warstwy ubrań, włącznie z grubym polarem. Mimo wszystko uważam, że skoro tu jesteśmy, dzień bez kontaktu z morzem byłby dniem straconym. Posiedzieliśmy więc na kocyku, obserwując fale. W tym czasie Piękna zawarła znajomość z niedużym łaciatym kundelkiem. Tak z nim szalała, że nie mogłam się nadziwić, iż to ta sama Piesa, która niekiedy potrafi bać się psów mniejszych od siebie. Widocznie psy też wyczuwają swoje bratnie dusze.


Dzień czwarty: Stilo

Dzisiaj odwiedziłam kolejną latarnię morską i zdobyłam czwarty stempel w "paszporcie" miłośnika latarni. W Stilo już kiedyś byłam, podobnie jak w Rozewiu, ale pandemia przerwała mi zbieranie stempli na brązową odznakę. A ponieważ w tym celu trzeba odwiedzić pięć latarni w ciągu dwóch lat, dotychczasowe stemple przestały się liczyć.

Wycieczka do Stilo to był prawdziwy wyścig z czasem. Kiedy Szczur zaparkował samochód, mieliśmy mniej niż czterdzieści pięć minut do zamknięcia kasy z biletami. Szczur zaproponował, żebym poszła przodem, najszybciej jak potrafię, a on opłaci parking i mnie dogoni. Cóż było robić? Potruchtałam w kierunku latarni. Nie lubię takiej presji czasu, ale w tym przypadku pretensje mogę mieć tylko do samej siebie, bo nie słyszałam rano budzika... W efekcie spaliśmy prawie do południa, a trzeba było jeszcze zrobić drobne zakupy i zjeść obiad. 

Do Stilo prowadzi przyjemna, choć wymagająca nieco wysiłku droga przez las. Włażąc pod górę, spotkałam owada, który na chwilę usiadł mi na rękawie, lecz nie miałam czasu dokładnie mu się przyjrzeć. Skupiłam całą uwagę na tym, żeby iść miarowym krokiem i nie zatrzymywać się bez potrzeby. Przez drzewa prześwitywała już latarnia, gdy dogonili mnie Szczur i Piękna - oboje zasapani na całego. Szczur stwierdził potem, że chyba nie dałby rady, gdyby nie Piesa, która na mój widok dostała powera i ciągnęła go niczym pies pociągowy.

Na obecną chwilę - a mam na koncie dopiero cztery latarnie polskiego wybrzeża - Stilo jest moją ulubioną. Najbardziej podoba mi się wizualnie i daje najwięcej satysfakcji. Pewnie w dużej mierze przyczynia się do tego nagły wyrzut endorfin, który następuje po wzmożonym wysiłku, ale na górze mam ochotę krzyczeć z radości. Nie bez znaczenia jest też fakt, że z balkonu latarni można popatrzeć na okolicę w pełni swobodnie, wdychając świeże powietrze. Nie przeszkadzają w tym żadne szyby.
 
 

 

Dzień piąty: Nowy Port i Westerplatte
 
To już pewne: nareszcie będę mogła złożyć wniosek o brązową odznakę "Bliza". W Gdańsku zdobyłam stempel z piątej latarni!

Latarnia w Nowym Porcie dość mocno wyróżnia się na tle pozostałych, które dotychczas zwiedziłam. Niższa, wybudowana w zupełnie innym stylu, jako jedna z kilku latarni na świecie wciąż posiada na szczycie kulę czasu. Z wystawy można dowiedzieć się, że urządzenie to wykorzystywano od XIX wieku do ustawiania chronometrów okrętowych. Z tarasu widokowego rozciąga się przepiękny widok na Zatokę Gdańską, Westerplatte i latarnię w Porcie Północnym. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie okno, z którego 1 września 1939 roku padły pierwsze strzały w kierunku Westerplatte. Stojąc przy nim, poczułam mimowolny dreszcz, co czasem mi się zdarza w miejscach silnie oddziałujących na wyobraźnię. Historię postrzegam przede wszystkim przez pryzmat ludzkich losów, więc pytania same napłynęły mi do głowy. Kim był człowiek, który oddał te strzały? O czym myślał? Gdzie wtedy byli jego bliscy? 






 
Postanowiliśmy ze Szczurem, że na razie nie będziemy pakować się do centrum Gdańska. Upał i środek weekendu generują tłok, a w domku zostawiliśmy Piękną, która trochę niedomagała. Chciałabym zobaczyć Stare Miasto, zwłaszcza piękne, kolorowe kamienice brylujące na pocztówkach z Gdańska. W czasie jazdy samochodem moją ciekawość wzbudził też Park Oliwski i jego okolice. Myślę jednak, że co się odwlecze, to nie uciecze. Do Błot na pewno nieraz wrócimy. 
 
Plan na dziś miałam taki, żeby zwiedzić latarnię i znajdującą się niedaleko twierdzę Wisłoujście. Niestety, Szczur wyczytał, że twierdza tymczasowo nie jest dostępna dla zwiedzających. Pojechaliśmy więc spontanicznie na Westerplatte - jak się okazało, od Nowego Portu to niecały kwadrans drogi samochodem. Przespacerowaliśmy się po półwyspie, oglądając zachowane wartownie, ruiny koszar i Cmentarz Żołnierzy Wojska Polskiego, gdzie spoczywają obrońcy Westerplatte. Cmentarz jest nietypowy, zaprojektowany na planie okręgu - nigdy wcześniej takiego nie widziałam.  W pobliżu znajdują się pozostałości willi oficerskiej, które wyeksponowano pod przeszkleniem. 

Jednym z pierwszych skojarzeń, jakie przychodzą mi do głowy na myśl o Gdańsku, jest Pomnik Obrońców Wybrzeża. Pamiętałam go wzrokowo z pocztówek kuzyna, zanim jeszcze dowiedziałam się czegokolwiek o drugiej wojnie światowej. Zdziwiło mnie troszkę, że pomnik, choć góruje nad okolicą, zobaczyliśmy dopiero pod koniec spaceru. Spodziewałam się, że będzie rzucał się w oczy z daleka, tymczasem zasłaniały go drzewa. Po drodze natknęliśmy się na inny charakterystyczny obiekt - ogromny napis "Nigdy więcej wojny". Jakże bym chciała, żeby druga wojna światowa była ostatnią...
 
 




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz