Przekroczyłam
już trzydziestkę, więc jestem dorosła nie od dziś, ale wciąż nie mogę się nacieszyć niektórymi aspektami
dorosłego życia. Na przykład tym, że sama decyduję, jakie święta
obchodzę, kiedy i w jaki sposób. Od wielu
lat nie potrafię utożsamiać się z katolicyzmem, w katolickich świętach
najbliższe mi są tradycje wywodzące się z czasów pogańskich. Kiedyś
czułam przez to wyrzuty sumienia. Z czasem nauczyłam się cieszyć życiem
po swojemu.
Jeśli chodzi o pamięć o zmarłych, pod koniec października odwiedzam groby swoich przodków i innych zmarłych krewnych. Nie jestem przywiązana do dat 1 i 2 listopada,
gdy na cmentarzach robi się tłoczno i stresująco. Ogólnie lubię
odwiedzać cmentarze, niezależnie od pory roku i nie tylko te, gdzie spoczywają moi krewni. Spacerowanie wśród grobów nie wyzwala we mnie
smutku ani lęku, a wręcz przeciwnie, czuję wtedy pewien szczególny
rodzaj spokoju. Świadomość swoich korzeni, poczucie przynależności do rodziny
są dla mnie ważne nie tylko od święta. W mojej rodzinie to ja jestem
osobą, która dba o stare rodzinne zdjęcia, pamiątki po dziadkach i
drzewo genealogiczne. Nikt mnie o to nie prosił, po prostu od dziecka
czuję taką potrzebę. A pamięć o przodkach w żaden sposób nie kłóci się w
mojej głowie z sympatią dla Halloween.
Od małego uwielbiałam opowieści o duchach i potworach. Zarazili mnie nimi kuzyni. O tym, czym jest Halloween i jak obchodzą je dzieci w innych krajach, dowiedziałam się jednak dość późno, bo dopiero w IV klasie podstawówki. Pamiętam, jak pewnej jesieni mój przyjaciel C. wkręcił mnie, że wieczorem 31 października będzie chodził w przebraniu od domu do domu, a ja mu zazdrościłam. Na samą myśl przechodziły mnie dreszcze z ekscytacji. Dwadzieścia lat temu w mojej miejscowości rodzice nie pozwoliliby żadnemu dziecku na "cukierek albo psikus". W tamtych czasach nawet nie śniło nam się o halloweenowych przyjęciach czy o "strasznych" dekoracjach dostępnych w supermarketach za kilka złotych. Mimo to Halloween budziło moją ciekawość, jak zresztą wszystko, przed czym przestrzegała katechetka.
Teraz, jeśli mam możliwość spędzić 31 października ze Szczurem, urządzamy sobie wieczór w klimatach halloweenowych i jest to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych wieczorów w roku. Dekoruję Norę lub swój pokój u rodziców, zapalam świeczki, czasami Szczur robi lampion z dyni. Nie przebieramy się (a przynajmniej na razie nie próbowaliśmy), ale oglądamy straszno-śmieszne filmy, idziemy na spacer, a później jemy pyszną kolację. Na stół zwykle wjeżdża pizza, nie brakuje też tematycznych słodyczy. Jeżeli do drzwi stukają dzieciaki, otwieramy im i rozdajemy słodycze.
W tym roku było trochę inaczej. Owszem, spędziliśmy razem wieczór, ale nie w domu. Szczur postanowił zabrać mnie w pewne miejsce, które odegrało ważną rolę w pierwszych miesiącach naszej znajomości. Gdzie? Tego nie zdradzę, ponieważ każda para powinna mieć swoje małe tajemnice.
W każdym razie Szczur zaplanował wszystko ze szczegółami, tak że o nic nie musiałam się martwić. Miejsce z naszych wspomnień nic a nic się nie zmieniło, choć nie byliśmy tam razem co najmniej od sześciu lat. Aż trudno uwierzyć, że minęło tyle czasu, bo poczułam się, jakbym nigdy stamtąd nie wychodziła. A przez to - bardzo, bardzo szczęśliwa. Żyjemy w świecie, w którym nic nie jest dane raz na zawsze, a rzeczywistość dookoła nas potrafi zmienić się z dnia na dzień. W takim świecie każda kapsuła czasu, choćby nie wiem jak maleńka, jest nie do przecenienia. Zwłaszcza jeśli otwierasz ją z najbliższą osobą.

Długi, czterodniowy weekend na Wszystkich Świętych zdarza mi się raz na kilka lat. Jakby tego było mało, przyszedł w parze z piękną pogodą, słoneczną i ciepłą. Codziennie jeździliśmy z Piękną na spacer do parku lub do Starego Lasu, który obie najbardziej lubimy. Ja dlatego, że nie jest to las gospodarczy i robi wrażenie najdzikszego w okolicy, a Piesa - bo pełno tam leżących pni, idealnych do skakania i wspinania się. W promieniach słońca las wyglądał oszałamiająco pięknie, mienił się wszystkimi barwami jesieni. Dwa razy spotkaliśmy dorodne żaby, ale nie chciały pozować do zdjęć.
W takiej scenerii zaczął się listopad - chyba najmniej przeze mnie lubiany spośród dwunastu miesięcy. Okres pomiędzy jesienną zmianą czasu a przesileniem zimowym zawsze daje mi się we znaki psychicznie i fizycznie. Coraz zimniej, wilgotno, a przede wszystkim ciemno, ciemno przed wyjściem do pracy i po powrocie z pracy... I to wszechobecne sztuczne światło, od którego bolą mnie oczy i głowa. Parę lat temu bardzo liczyłam, że Unia Europejska przynajmniej zlikwiduje zmianę czasu, lecz przyszła pandemia i dyskusję na ten temat odłożono na świętego nigdy. Z listopadem próbuję więc radzić sobie po swojemu. Właściwie cały okres pomiędzy Halloween a andrzejkami staram się przyprawić odrobiną magii.
Przygotowania do tego czasu zaczęłam już na początku października, szukając chętnych postcrosserów do wymiany halloweenowych pocztówek i biorąc udział w loteryjkach. Gdy pocztówki dotarły, posłużyły mi do zrobienia wystawki na kredensie. Przygotowałam kolejną turę mydełek glicerynowych, tym razem głównie dla siebie i Szczura, z motywami halloweenowymi. Zrobiłam też jesienne potpourri, wyjęłam dawno nie używane świece zapachowe i ulubione ocieplane ciuchy. I najważniejsze: dobrałam się do stosiku książek, które specjalnie odkładałam przez cały rok, żeby sięgnąć po nie dopiero w długie jesienne wieczory. Takich o dawnych wierzeniach, o czarownicach, duchach i istotach demonicznych, a nawet o przerażających zbrodniach. Właśnie teraz jest na nie najlepszy moment w roku.
Gdy światło wygra z ciemnością, nastrój się odmieni.