sobota, 21 września 2024

[167] Pamiętniki sierpniowe


4.08
W piątek poznałam kolejne ciekawe miejsce na mapie Warszawy - Fabrykę Norblina. To duży kompleks pełen lokali gastronomicznych, sklepów i punktów usługowych, który powstał w odnowionych budynkach dawnej fabryki wyrobów metalowych. Na trzecim piętrze znajdują się eleganckie kino i galeria Art Box Experience. Przechadzając się, można też przy okazji zwiedzić Muzeum Fabryki Norblina. Eksponaty rozproszone są po całym obiekcie i już na pierwszy rzut oka zachęcają, żeby do nich podejść. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie istnieje takie muzeum, a Szczura na pewno zainteresowałby spacer tropem maszyn. Tym razem jednak umówiłam się w Fabryce Norblina z Olą, by pójść razem na wystawę o Fridzie Kahlo.
"Frida Kahlo. Życie ikony" nie jest typową wystawą, jakiej wyobrażenie przychodzi nam do głowy, gdy myślimy o konkretnym artyście. Przede wszystkim próżno szukać tam obrazów wiszących na ścianach. Wystawa koncentruje się na życiu Fridy i jej osobowości, a obrazy pojawiają się raczej jako elementy kolaży, animacji i innych form wyrazu. Myślę, że w ostatnich latach zdążyliśmy się już przyzwyczaić do wystaw angażujących wszystkie zmysły. Tutaj jednak twórcy poszli o kilka kroków dalej, jeśli chodzi o wykorzystanie nowoczesnych technologii. Nic nie jest statyczne, wszędzie coś się porusza, obrazy zmieniają się, gra nastrojowa meksykańska muzyka. Cała przestrzeń tętni życiem. Samemu też można stać się częścią tego życia - włożyć trójwymiarowe okulary, stworzyć swoje zdjęcie w stylu autoportretów Fridy czy pokolorować jej portret i wyświetlić go na ścianie w formie animacji.
Na osobną wzmiankę zasługuje seans w sali VR, gdzie po założeniu specjalnych okularów przeniosłyśmy się na dziesięć minut do innej rzeczywistości, oglądanej z perspektywy Fridy. Znalazłyśmy się w samym środku pokoju malarki, w łóżku, które po strasznym wypadku na długie miesiące stało się centrum jej świata. Następnie razem z tym łóżkiem odbyłyśmy podróż do świata wyobraźni, pełnego symboli i motywów charakterystycznych dla twórczości Fridy. Seans trwał zaledwie dziesięć minut, ale po odłożeniu sprzętu wydawało mi się, że byłam "tam" kilka godzin. Było to moje pierwsze doświadczenie z wirtualną rzeczywistością, bardzo pozytywne. Na stronie galerii widziałam ostrzeżenie dla osób z lękiem wysokości, ale ja go nie doświadczyłam - przeciwnie, podobało mi się wrażenie bycia wysoko nad ziemią. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zbyt głośna muzyka w sali, która nakładała się na muzykę z seansu, zakłócając mi odbiór dźwiękowej części tego przeżycia. Raczej nie wynikało to z neuroatypowego postrzegania świata, bo po seansie Ola skarżyła się na to samo.








Po wystawie Ola przyjechała ze mną do Nory, również pierwszy raz. Po kilku latach namawiania w końcu się udało. Mogłam więc zapoznać ją z Piękną, a Piesa dość szybko przezwyciężyła nieśmiałość i pozwoliła na delikatne głaski. Oczywiście nie oparła się "kosteczce" z ręki nowej znajomej. Wyjęłyśmy z zamrażarki lody, poszłyśmy razem na spacer po osiedlu i po parku na zewnątrz, a później zjadłyśmy pizzę w towarzystwie Szczura. Zdążyłyśmy nawet zagrać w kilka wariantów potterowych Dobbli. Kiedy Ola opuszczała Norę, było wpół do pierwszej w nocy. Padłam jak kłoda na łóżko i zasnęłam natychmiast. Dopiero o piątej uświadomiłam sobie, że leżę nie przykryta i zrobiło mi się zimno. 
Choć cały plan spotkania się powiódł, nie obyło się bez zaskakującej przygody. Gdy Ola, Piękna i ja wracałyśmy z długiego spaceru, usłyszałyśmy wyraźny, dość głośny szelest dochodzący z krzaków. Zarówno Ola, jak i Piesa przestraszyły się. Na mnie ten dźwięk nie zrobił to wrażenia, ponieważ sporo mieszkańców osiedla puszcza luzem swoje psy i spodziewałam się, że jednego z nich za chwilę zobaczymy. Powiedziałam: "Nie ma się co przejmować, to na pewno większy pies. Tutaj nie ma dzików ani innych dużych zwierząt". Chwilę później z krzaków wystrzelił dzik - co prawda nie tak duży jak ten spotkany przeze mnie w czerwcu, ale jednak dzik, dorosły dzik - przeciął ścieżkę i zniknął w krzakach. Byłam w szoku. Odkąd pamiętam, w okolicy nigdy nie było dzików! 
Wczoraj wieczorem, kiedy siedzieliśmy sobie ze Szczurem na dworze i oglądaliśmy "Mroczne Materie", usłyszałam fragment rozmowy dwojga ludzi. Padło w niej słowo "dzik". Podeszłam więc i zapytałam, czy oni też spotkali tego nieproszonego gościa. Okazało się, że nie, ale słyszeli od innych, iż parę razy już się pojawił. Wczoraj był widziany w okolicy ogrodu społecznościowego. Podobno Straż Miejska nie chce na razie odławiać tego dzika. Mieszkańcy nadali mu imię Andrzejek. Niektórzy naiwnie twierdzą, że go spotkali i nie jest agresywny. Ja tam nie robiłabym sobie podobnych złudzeń względem dzikiego zwierzęcia. W parku bawią się dzieci, biegają luzem psy. Stanowczo wolałabym, żeby Andrzejek wrócił, gdzie jego miejsce... do lasu.

5.08
Polubiłam wieczorny relaks z Piękną w osiedlowym parku. Jeszcze w poprzednie wakacje bałam się spuścić ją z oka, ale teraz trzyma się mnie tak ładnie, że mogę siedzieć sobie na ławce i czytać. Czasami odchodzi kawałek dalej, żeby zbadać coś nosem lub przywitać się z innym pieskiem, ale zawsze mam ją w zasięgu wzroku. Kiedy się znudzi, siada albo kładzie się obok mnie i tak sobie razem odpoczywamy. 
W zeszłym tygodniu wpadłam na pomysł, abyśmy dokończyli ze Szczurem "Mroczne Materie", siedząc w parku. Szczur nie znosi bezczynnego siedzenia w jednym miejscu, jednak chętnie towarzyszy mi na dworze, jeśli może coś czytać lub oglądać. Warto więc korzystać, dopóki się da. Nowiutki laptop na razie potrafi długo funkcjonować bez kabla, aczkolwiek nie łudzę się, że w przyszłości to się nie zmieni. 
Jednego razu wypróbowaliśmy w parku grę "Escape Room: Misja w Tokio" którą Szczur dostał w prezencie od Marcina. Gra okazała się zaskakująco trudna. Mimo że dawaliśmy z siebie wszystko, popełnialiśmy błąd za błędem. Wykładaliśmy się przede wszystkim na zagadkach wymagających zauważenia jakiegoś drobnego szczegółu na kartach. Ciekawe, bo percepcja wzrokowa należy do moich najmocniejszych stron, a tutaj miałam problem z selekcją informacji. Zwracałam uwagę nie na to, co trzeba. Ostatecznie znacznie przekroczyliśmy czas, ale i tak przegraliśmy. Szczerze mówiąc, rozwiązywanie zagadek w escape roomach idzie nam obojgu o niebo lepiej. Za jakiś czas pewnie wrócimy do tej gry, żeby spróbować jeszcze raz. 




8.08
Niebawem Szczur, Piesa i ja wyruszamy na spotkanie nowych przygód... gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Zanim jednak zaczęliśmy się pakować, pojechaliśmy na Wolę spotkać się z Marcinem i Anią, jego dziewczyną. Okazało się, że mają nocleg bardzo blisko Cosmos Muzeum. Wobec tego umówiliśmy się właśnie tam. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu razem, bo Ania i Marcin musieli zdążyć na pociąg czy autobus (nie zapamiętałam), ale na zwiedzenie tego miejsca półtorej godziny wystarczyło.
Cosmos Muzeum jest bardzo, bardzo podobne do Muzeum Świat Iluzji na Starówce, w którym byliśmy ze Szczurem kilka lat temu. Każdy element wystawy albo bazuje na doświadczaniu iluzji, albo w atrakcyjny sposób, poprzez zabawę, przybliża jakieś zjawisko fizyczne. Niektóre eksponaty i instalacje znaliśmy już ze Świata Iluzji, a Marcin i Ania z Centrum Nauki Kopernik, ale nie przeszkadzało nam to. Dobrze się bawiliśmy i mieliśmy wiele okazji do śmiechu.
Mój prywatny ranking najfajniejszych atrakcji:
1. Tunel vortex - za drugim razem uwielbiam tak samo.
2. Pokój nieskończoności.
3. Zagadka z figurami, które ułożone na dwa różne sposoby dają za każdym razem inne pole powierzchni - to naprawdę zabiło nam klina! Bez dwóch zdań muszę pokazać Tacie.
4. Pokój dający efekt lustrzanego tunelu.
5. Urządzenie z kulkami unoszącymi się pod wpływem wydmuchiwanego powietrza.
6. Labirynt luster.
Swoją drogą, mam wątpliwości, czy słowo "muzeum" jest adekwatnym określeniem dla takich miejsc. Może zbyt wąsko postrzegam znaczenie tego słowa, ale wydaje mi się, że określenie "dom iluzji" czy "gabinet iluzji" pasowałoby o wiele bardziej. Zresztą, "Cosmos Muzeum" w ogóle brzmi niesłychanie  myląco - słysząc taką nazwę, spodziewałabym się raczej tematyki związanej z astronomią lub astronautyką. A tu... lustra i wielki suchy basen z kulkami.







18.08
Wyszłam dzisiaj na dwór dosłownie na pół godziny, bo było nieziemsko parno, a ja od rana walczę z migreną. Wyszłam tylko dlatego, że trzeba wyprowadzać psa. Szybko jednak skierowałam się w stronę ławki, żeby odpocząć. Usiadłam na ławce. Rozejrzałam się, a tam... na lewo ode mnie, na tejże ławce, siedziała szczotecznica szarawka!




24.08
W piątek odwiedziła nas Paulina z planszówką "Na skrzydłach smoków", którą chcieliśmy przetestować. Mechanika tej gry jest niemal identyczna co w "Na skrzydłach" - jednej z moich ulubionych gier - ale zamiast ptaków wabimy smoki. Wprowadzono też kilka zmian względem pierwowzoru, przez co rozgrywka stała się dłuższa. 
Początkowo nie umiałam połapać się w nowych zasadach, które jakby nakładały się w mojej głowie na te wyuczone. Zanim ogarnęłam wszystkie zmiany, dosłownie dymiła mi czacha. Mniej więcej w połowie gry poczułam jednak, że coś "kliknęło", jakby brakujące puzzle trafiły na swoje miejsca, i od tego momentu zaczęło mi się grać naprawdę przyjemnie. Dużo radości sprawiało mi poznawanie gatunków smoków. Cudowne ilustracje i urocze nazwy gatunków są niewątpliwymi atutami tej gry. 
Po podliczeniu punktacji okazało się, że wygrałam, co najbardziej zdziwiło mnie samą. Owszem, ogrywam Szczura w "Na skrzydłach", ale potrzebowałam czasu na ogarnięcie wszystkich nowości. Poza tym Szczur jest świetnym strategiem i ogrywa mnie w wiele innych planszówek, a Paulina to prawdziwy wyjadacz wszelkiego rodzaju gier. Może to znak, że powinnam założyć hotel dla smoków.
Grę gorąco polecam!