środa, 20 listopada 2024

[169] Półmetek

 
Koniec października dopiero się zbliżał, gdy z pewnym zdziwieniem obserwowałam, jak znajomi z pracy podzielili się na dwa obozy. Jedni już na tydzień przed długim weekendem okazywali swoją sympatię dla Halloween, wstawiali zdjęcia w przebraniach na Fejsbuka i dekorowali, ile wlezie. Inni, przeciwnie, wyrażali dezaprobatę wobec przejmowania "amerykańskich" zwyczajów, używając memów i cytatów. Ulżyło mi, kiedy zamiast uśmiechać się do jednych i potakiwać drugim, mogłam wreszcie zacząć pakować się do Nory.

W moim małym świecie wrzesień i październik kręcą się głównie wokół pracy, gdzie w tym okresie dosłownie nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć. Zmiana czasu i listopadowe święta wyznaczają pewną granicę. Tempo życia jakby zwalnia, środek ciężkości wyraźnie przesuwa się w stronę domu i rodziny. Pojawiają się pierwsze nieśmiałe myśli o grudniowych świętach. Długie wieczory zachęcają do nadrabiania zaległości w nieco zakurzonych zainteresowaniach. W tym roku odczuwam to jeszcze bardziej niż zwykle, bo na jesień wyznaczyłam sobie parę zadań, które pochłaniają dużo czasu i energii, a efekty mogą przynieść dopiero w dalszej perspektywie. 

Po raz pierwszy od kilku lat nie zdołałam nawet zorganizować żadnych halloweenowych wymian pocztówkowych. Odkąd skrzynka pocztowa, którą mijałam w drodze do pracy, zniknęła, wysyłanie pocztówek stało się skomplikowane pod względem logistycznym. Z żalem myślałam, że tym razem nie będzie wystawki na Halloween, chyba że wykorzystam stare kartki. Tymczasem Dagmara wysłała mi tyle pocztówek w "strachowych" klimatach, ze szczurami i wiedźmami, że w pojedynkę urządziła całą moją wystawkę! Z kolei Ola przysłała mi pełen niespodzianek "box jesieniary", w którym znalazły się urocze drobiazgi: materiały papiernicze, naklejki, zakładki, woski zapachowe... Nie ma wątpliwości: dziewczyny potrafią czarować!








Jeśli miałabym zgadywać, co oprócz przewlekłego stresu zapamiętam z tegorocznej jesieni, to postawiłabym na wyjątkowo piękną pogodę. Po kilkunastu chłodnych wrześniowych dniach nastała prawdziwie złota polska jesień i trwała przez większość października. Popołudniami bywało nawet gorąco! Kiedy tylko mogłam, chodziłam z Piękną na spacery, podziwiając drzewa przystrojone różnymi odcieniami żółci i czerwieni. Jeszcze w październiku spotykałam owady: wybudzone rusałki, biedronki, pluskwiaki, pasikonika.

31 października mogłam być już od rana w Norze, co zdarza się raz na kilka lat. Szczur był w pracy, więc wykorzystałam czas na zaopatrzenie się w halloweenowe słodycze (Lidl przeżywał takie oblężenie, jakby o półtorej miesiąca za wcześnie rzucili karpia na Wigilię) i działania w kuchni. Postanowiłam zrobić Szczurowi niespodziankę i przygotowałam nadziewane warzywa według przepisu znalezionego w sieci. Na szczęście się udały, mimo że robiłam je pierwszy raz.

Wieczór upłynął nam bez szaleństw, ale wesoło. Między dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą na osiedlu zaroiło się od przebierańców. Zza okien dobiegał radosny gwar, od czasu do czasu przerywany okrzykami, z których wywnioskowałam, że grupy przebierańców straszą się nawzajem. Do nas zapukało około osiemnastu osób: mała dziewczynka z tatą, dziewięcioro nastoletnich chłopców i grupa fantazyjnie umalowanych dziewczyn w różnym wieku. Nasłuchiwanie, czy ktoś idzie, było dla mnie prawie tak przyjemne jak w dzieciństwie czekanie na Świętego Mikołaja. 

A lampion z dyni? Mieliśmy, oczywiście. Co prawda był niezbyt duży i spóźniony o jeden czy dwa dni, ale był. I w dużym pokoju zniewalająco pachniało pieczoną dynią.