sobota, 28 grudnia 2024

[170] W Szwajcarii Saksońskiej (cz. II)


Dzień czwarty
 
W Szwajcarii Saksońskiej roi się od zamków i pałaców z różnych epok. Gdyby nie dopisywała nam pogoda, pewnie skupiłabym się na poszukiwaniu właśnie takich miejsc, gdzie w razie potrzeby można schronić się pod dachem. Mamy jednak dobre warunki do spędzania czasu pod gołym niebem, więc postanowiliśmy wybrać tylko jeden zamek, za to wyróżniający się na tle innych. Padło na twierdzę Königstein, która zajmuje wysoką pozycję we wszystkich zestawieniach najciekawszych atrakcji Gór Połabskich.

Bardzo mile zaskoczyła mnie informacja, że twierdzę można zwiedzać z psem. Rzecz jasna, zwierzaki muszą być na smyczy i nie mają wstępu na wystawy, ale reszta zamku stoi przed nimi otworem. Dzięki temu nie musieliśmy zostawiać Pięknej samej na większość dnia. Zabraliśmy dla niej smaczki, wodę w butelce i miskę, z której najchętniej pije w podróży. Z kwestią wystaw też sobie poradziliśmy, wybierając kilka i zwiedzając je na przemian, tak jak to robiliśmy z latarniami morskimi.

Königstein to bez wątpienia jeden z najbardziej niezwykłych zamków, jakie do tej pory odwiedziłam. W ciągu kilkuset lat swojej historii pełnił różne role, między innymi klasztoru, więzienia dla więźniów politycznych, kryjówki rodziny królewskiej czy ośrodka wychowawczego. Jest on dosłownie wbudowany w skały, a w niektórych miejscach jego mury sprawiają wrażenie, jakby wręcz się w te skały wtopiły. Nigdy nie został zdobyty i nie trzeba wiele czasu, by przekonać się, dlaczego. Jedynego wejścia do twierdzy strzegą cztery bramy, trzy fosy, trzy mosty zwodzone i niezliczona ilość innych urządzeń obronnych. Największe wrażenie zrobiła na mnie droga pod domem bramnym (Torhaus), nazywana "ciemną rampą". Nie dość, że stroma i wyłożona śliskimi kamieniami, co samo w sobie musiało być przeszkodą dla najeźdźców, to jeszcze naszpikowana pułapkami. A wśród tych atrakcji: brona, zrzutnie kamieni, machikuły, otwory w stropie do wylewania smoły... Od samego spoglądania w górę na imponujące mury zapierało mi dech.






Warto odnotować, że ta niezdobyta przez wieki twierdza obecnie jest wyposażona w windę. Osoby niepełnosprawne mogą dostać się na dziedziniec z pominięciem całego tego prowadzącego pod górę "toru przeszkód", który opisałam wyżej. Skorzystać z windy mogą także ci turyści, którzy po prostu nie mają chęci tyle chodzić. Moim zdaniem, nie warto jednak rezygnować z wejścia na zamek pieszo, jeśli jesteśmy w pełni sprawni ruchowo i mamy czas. Droga jest niesamowita, można tam samemu poczuć się jak zdobywca.

Mniej więcej w centrum głównego dziedzińca twierdzy znajduje się okrągły Plac Augusta, otoczony lipami. Tam właśnie na przemian zostawaliśmy z Piękną, starając się zapewnić jej odpoczynek w cieniu, podczas gdy drugie z nas zwiedzało wybrane budynki. Wokół placu mieści się kilka obiektów, które miały kluczowe znaczenie dla funkcjonowania tak potężnego zamku: magazyn żywności, zbrojownia, skarbiec, dom studzienny. Myślę, że ten ostatni jest jedną z największych atrakcji twierdzy, choć z zewnątrz wygląda jak zwykły pałacyk. Kryje się w nim druga pod względem głębokości historyczna studnia w Niemczech, mierząca 152,5 metra - obecnie jest podświetlona, więc można do niej zajrzeć. Nie mniejsze wrażenie robi replika ogromnego koła, które od XVII wieku służyło do wydobywania wody. Według informacji z oficjalnej strony zamku, "codziennie czterech mężczyzn musiało zrobić 28.000 kroków, aby 36 razy wciągnąć na górę beczkę z wodą". Jakże mozolna i monotonna musiała być ich praca!







Następnie poszliśmy we troje na spacer wzdłuż murów obronnych, podziwiając rozpościerające się stamtąd widoki na okolicę. Po drodze wypatrywaliśmy kolejnych miejsc oznaczonych na mapce turystycznej. Zdziwiło mnie, iż jedna z najładniejszych wieżyczek jest nazywana "wieżą głodową". Niewykluczone, że służyła jako cela dla więźniów skazanych na śmierć głodową, ale zarówno pochodzenie tej nazwy, jak i przeznaczenie wieżyczki nie zostały ustalone. Z kolei barokowy pawilon zwany pałacykiem Fryderyka skrywa innego rodzaju tajemnicę. Władcy mieli zwyczaj zaskakiwać tam swoich gości mechanicznym stolikiem, który pojawiał się nieoczekiwanie w sali, jak w baśni "Stoliczku, nakryj się".







Zwiedzając twierdzę Königstein, wspomagaliśmy się internetowym audioprzewodnikiem, dzięki czemu poznaliśmy nieco ciekawostek z dziejów zamku. Nie zabrakło polskich akcentów - w końcu dwaj polscy królowie elekcyjni, August II Mocny i August III, wywodzili się z saskiej dynastii Wettynów. Pamiętacie ze szkoły powiedzenie "od Sasa do Lasa"? To właśnie August Mocny gościł na zamku pruskiego króla, od którego imienia wzięła się nazwa "pałacyk Fryderyka" - w ten sposób Sas wyróżnił swojego gościa. Inny rodzaj "gościny", bo w charakterze więźniów, zafundował polskim książętom Jakubowi i Konstantemu Sobieskim. August II rywalizował także z pewnym księciem o to, który z nich wybuduje największą... beczkę na wino. Beczka króla mogła pomieścić ponad 238 litrów trunku. Ciekawe, czy August Mocny miał mocną głowę?

Dzień piąty

Na ostatnią wycieczkę Szczur, Piękna i ja wybraliśmy się dopiero po szesnastej, ponieważ wcześniej mieliśmy w Gohrisch burzę. Liczyłam, że po deszczu w okolicy nieco się ochłodzi, ale zamiast tego zrobiło się niebywale parno, wręcz nie było czym oddychać.

Szlak, który wybrał Szczur, zaczyna się 26 kilometrów od naszej "kwatery", w miasteczku Wehlen. Wehlen, podobnie jak Bad Schandau, leży bezpośrednio nad Łabą. Przeszliśmy przez rynek, gdzie trudno było mi oderwać wzrok od pięknych budynków, i podążyliśmy w górę szlakiem czerwonych kropek. Poprowadził on nas wąskimi uliczkami miasta obok ruin niedużego zamku, aż znaleźliśmy się w parku narodowym. Tam szliśmy chwilę ścieżką równoległą do asfaltowej drogi, po czym odbiliśmy głębiej w las. Ani się nie obejrzałam, a znaleźliśmy się w wąwozie pełnym formacji skalnych o ciekawych kształtach.







W wąwozie nastrój całkowicie się zmienił. Zrobiło się ciemno, chłodno, a także soczyście zielono od wszechobecnych paproci, mchów i porostów. Niektóre skały zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Poczułam się, jakbym teleportowała się do lasów Śródziemia lub innego uniwersum fantasy. Piesa była w swoim żywiole, wskakiwała na głazy i leżące pnie. Prawdziwa zabawa miała jednak dopiero się zacząć...

Gdy doszliśmy do rozstaju dróg, Szczur powiedział, że stąd możemy pójść dalej w lewo albo w prawo, a tak czy siak zatoczymy koło i wrócimy w to samo miejsce. Wybraliśmy drogowskaz w lewo. Wkrótce znaleźliśmy się w krainie pełnej majestatycznych głazów oraz wąskich lub niskich przejść między nimi. Musieliśmy się schylać, przeciskać przez szczeliny i motywować Piękną do pokonywania metalowych schodków. Jeśli wcześniej las przypominał krainę elfów, teraz było mu bliżej do siedziby krasnoludów. Niemcom wąwóz kojarzył się najwyraźniej z zupełnie inną istotą, gdyż nazwali go Teufelsgrund - znowu od diabła 😈







Ku refleksji

Na zakończenie kilka moich przemyśleń po wakacjach w Saksonii:

💭 Nie należę do osób, które w Polsce widzą wyłącznie to, co najgorsze, a inne państwa postrzegają bezkrytycznie. Na co dzień zauważam sporo prawdy w powiedzeniu "Cudze chwalicie, swego nie znacie". Zdecydowanie brakuje mi jednak w Polsce takiej otwartości na podróżnych z psami jak w Czechach i w Niemczech. Pies w parku narodowym? Nie ma problemu, wystarczy prowadzić go na smyczy. Z psem do knajpy? Zapraszamy. Zwiedzanie zamku z pupilem? Owszem.
Da się? Da.
Kosze na psie odchody mijaliśmy nawet w małych miejscowościach, a przed pobliskim supermarketem stała nie tylko miska z wodą, ale i druga ze smaczkami. Tak się w Niemczech traktuje psy.




💭 Polacy mogliby też co nieco nauczyć się od Niemców w kwestii podejścia do recyklingu. Przykładowo, w supermarketach stoją automaty na opróżnione plastikowe butelki. Robiąc następne zakupy, można od rachunku odliczyć kaucję za oddane butelki. Możecie wierzyć lub nie, ale do tych butelkomatów ustawiają się kolejki niczym w sezonie grypowym do apteki, a butelek walających się po lesie lub na ulicy nie zaobserwowałam. Kaucja jest wystarczająco wysoka, by ludziom recykling się opłacał.

💭 W Dittersbach napotkaliśmy budkę telefoniczną przekształconą w mikrobibliotekę. Bardzo spodobał mi się ten pomysł. Jestem fanką bookcrossingu, chętnie korzystam z podobnego miejsca w Warszawie i chciałabym, żeby było ich jak najwięcej. Zanim wyrzucimy przedmiot, który przestał być nam potrzebny, warto się zastanowić, czy można dać mu drugie życie. W tym przypadku dostały je nie tylko książki, ale również sama budka.




💭 Na zamku zauważyłam pięknie ozdobiony kamień, który ktoś zostawił pomiędzy cegłami w murze, najpewniej w ramach popularnej w Internecie zabawy kamyczkowej. Niestety, nie mogłam go zabrać, gdyż znajdował się całkowicie poza zasięgiem ludzkich rąk. Zachodzę w głowę, jak ktoś zdołał go tam położyć?




środa, 20 listopada 2024

[169] Półmetek

 
Koniec października dopiero się zbliżał, gdy z pewnym zdziwieniem obserwowałam, jak znajomi z pracy podzielili się na dwa obozy. Jedni już na tydzień przed długim weekendem okazywali swoją sympatię dla Halloween, wstawiali zdjęcia w przebraniach na Fejsbuka i dekorowali, ile wlezie. Inni, przeciwnie, wyrażali dezaprobatę wobec przejmowania "amerykańskich" zwyczajów, używając memów i cytatów. Ulżyło mi, kiedy zamiast uśmiechać się do jednych i potakiwać drugim, mogłam wreszcie zacząć pakować się do Nory.

W moim małym świecie wrzesień i październik kręcą się głównie wokół pracy, gdzie w tym okresie dosłownie nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć. Zmiana czasu i listopadowe święta wyznaczają pewną granicę. Tempo życia jakby zwalnia, środek ciężkości wyraźnie przesuwa się w stronę domu i rodziny. Pojawiają się pierwsze nieśmiałe myśli o grudniowych świętach. Długie wieczory zachęcają do nadrabiania zaległości w nieco zakurzonych zainteresowaniach. W tym roku odczuwam to jeszcze bardziej niż zwykle, bo na jesień wyznaczyłam sobie parę zadań, które pochłaniają dużo czasu i energii, a efekty mogą przynieść dopiero w dalszej perspektywie. 

Po raz pierwszy od kilku lat nie zdołałam nawet zorganizować żadnych halloweenowych wymian pocztówkowych. Odkąd skrzynka pocztowa, którą mijałam w drodze do pracy, zniknęła, wysyłanie pocztówek stało się skomplikowane pod względem logistycznym. Z żalem myślałam, że tym razem nie będzie wystawki na Halloween, chyba że wykorzystam stare kartki. Tymczasem Dagmara wysłała mi tyle pocztówek w "strachowych" klimatach, ze szczurami i wiedźmami, że w pojedynkę urządziła całą moją wystawkę! Z kolei Ola przysłała mi pełen niespodzianek "box jesieniary", w którym znalazły się urocze drobiazgi: materiały papiernicze, naklejki, zakładki, woski zapachowe... Nie ma wątpliwości: dziewczyny potrafią czarować!








Jeśli miałabym zgadywać, co oprócz przewlekłego stresu zapamiętam z tegorocznej jesieni, to postawiłabym na wyjątkowo piękną pogodę. Po kilkunastu chłodnych wrześniowych dniach nastała prawdziwie złota polska jesień i trwała przez większość października. Popołudniami bywało nawet gorąco! Kiedy tylko mogłam, chodziłam z Piękną na spacery, podziwiając drzewa przystrojone różnymi odcieniami żółci i czerwieni. Jeszcze w październiku spotykałam owady: wybudzone rusałki, biedronki, pluskwiaki, pasikonika.

31 października mogłam być już od rana w Norze, co zdarza się raz na kilka lat. Szczur był w pracy, więc wykorzystałam czas na zaopatrzenie się w halloweenowe słodycze (Lidl przeżywał takie oblężenie, jakby o półtorej miesiąca za wcześnie rzucili karpia na Wigilię) i działania w kuchni. Postanowiłam zrobić Szczurowi niespodziankę i przygotowałam nadziewane warzywa według przepisu znalezionego w sieci. Na szczęście się udały, mimo że robiłam je pierwszy raz.

Wieczór upłynął nam bez szaleństw, ale wesoło. Między dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą na osiedlu zaroiło się od przebierańców. Zza okien dobiegał radosny gwar, od czasu do czasu przerywany okrzykami, z których wywnioskowałam, że grupy przebierańców straszą się nawzajem. Do nas zapukało około osiemnastu osób: mała dziewczynka z tatą, dziewięcioro nastoletnich chłopców i grupa fantazyjnie umalowanych dziewczyn w różnym wieku. Nasłuchiwanie, czy ktoś idzie, było dla mnie prawie tak przyjemne jak w dzieciństwie czekanie na Świętego Mikołaja. 

A lampion z dyni? Mieliśmy, oczywiście. Co prawda był niezbyt duży i spóźniony o jeden czy dwa dni, ale był. I w dużym pokoju zniewalająco pachniało pieczoną dynią.









sobota, 5 października 2024

[168] W Szwajcarii Saksońskiej (cz. I)


Dzień pierwszy
Wczoraj w nocy przyjechaliśmy do Niemiec, do niedużej miejscowości w Szwajcarii Saksońskiej. To kolejne miejsce, w którym wiele lat temu zakochałam się od pierwszej pocztówki, a była nią jedna z moich pierwszych zdobyczy z Postcrossingu. Bardzo jestem ciekawa, czy rzeczywistość dorówna oczekiwaniom.
Pomieszkujemy tu w regionie Bad Schandau, który wziął swoją nazwę od miasteczka nad Łabą, znanego od początków XIX wieku ze swoich walorów uzdrowiskowych. Słowo "Bad" oznacza po niemiecku spa, uzdrowisko. Dodawano je w Niemczech do nazwy miejscowości, gdy oficjalnie uznawano ją za kurort.
Pierwszego dnia wstaliśmy jeszcze nie całkiem wypoczęci po kilkugodzinnej podróży, a ja do tego obolała w wyniku długiego siedzenia w jednej pozycji. Od rana zanosiło się na upał. Poprosiłam więc Szczura, żeby obmyślił dla nas jakąś niezbyt wymagającą wycieczkę, biorąc pod uwagę także możliwości Pięknej. Przy planowaniu Szczur skorzystał z artykułu "Hiking with dogs" na oficjalnej stronie Saksońskiej Szwajcarii.
Udaliśmy się samochodem do Dittersbach, dzielnicy miejscowości o przerażająco długiej i trudnej do zapamiętania nazwie: Dürrröhrsdorf-Dittersbach. Tam weszliśmy na szlak oznaczony żółtą kropką, który poprowadził nas urokliwą ścieżką wzdłuż rzeki Wesenitz (dopływu Łaby). Później, już po powrocie, doczytałam, że to miejsce nazywa się Lieblingstal, czyli Ulubiona Dolina. Po drodze minęliśmy kapliczkę świętego Huberta, gdzie najbardziej rzuciła nam się w oczy roztrzaskana figura. W dolinie zaobserwowaliśmy wiele motyli (zwłaszcza bielinków) i liczne skupiska gąsienic rusałki pawika na pokrzywach. Następnie, idąc przez cienisty las, napotkaliśmy kilka pomników i mostków, w tym Teufelsbrücke - Diabelski Most. Ku mojemu zdziwieniu, był to zupełnie niepozorny, mały mostek, który niczym się nie wyróżniał. Możliwe, że wiąże się z nim jakaś ciekawa legenda, inaczej trudno uzasadnić nazywanie go diabelskim. 









Droga prowadząca w górę nie była bardzo stroma ani wymagająca, mimo to w pewnym momencie zaczęłam czuć się zmęczona. Upał dawał się we znaki, choć na szczęście szliśmy na przemian w słońcu i w cieniu, a w lesie wiał przyjemny wietrzyk. Regularnie zatrzymywaliśmy się, żeby napić się i dać pić Pięknej. Trochę dłużej odpoczęliśmy przy stawie o nazwie Drei Kastanien Teich. Rzeczywiście rosną tam trzy kasztanowce, niestety na całego zaatakowane przez szrotówka, tak samo jak w mojej rodzinnej miejscowości. Później poszliśmy dalej w górę. Na szczycie wzniesienia Schöne Höhe zastaliśmy bardzo ładny dworek, gdzie można skorzystać z punktu widokowego na wieży. Według instrukcji w Internecie, trzeba poprosić o klucz w pensjonacie obok, jednak Szczur zastał tam zamknięte drzwi. Poprzestaliśmy więc na zdjęciach dworku i ruszyliśmy w dół zgodnie z oznaczeniami. Po drodze mijaliśmy niedużą jaskinię, ale nie mieliśmy już łyżeczek na wejście tam. Od pewnego czasu myśleliśmy bardzo intensywnie o czekającym w domu jedzeniu i piciu.
Na koniec ciekawostka. Podczas wycieczki zauważyłam w kilku miejscach wzmianki o człowieku nazwiskiem von Quandt. Przechodziliśmy obok jego pomnika, przed dworkiem też pojawiło się to nazwisko. Nie wiedziałam, kto to. W domu przeczytałam, że Johann Gottlob von Quandt był artystą, historykiem sztuki i kolekcjonerem obrazów. Poznał osobiście Goethego i korespondował z nim. Wspierał też finansowo młodych, utalentowanych artystów z ubogich rodzin. To właśnie on zlecił budowę Belwederu - dworku na Schöne Höhe. Spoczywa na cmentarzu w Dittersbach.






Dzień drugi
Dzisiaj pojechaliśmy zobaczyć miejsce, które jest wizytówką Szwajcarii Saksońskiej i króluje na tutejszych pocztówkach - Bastei. To formacja skalna wznosząca się nad Łabą, znana z pięknych widoków i mostu z piaskowca wybudowanego w połowie XIX wieku. 
Podobno Bastei i oglądane z tego miejsca krajobrazy inspirowały wielu malarzy i poetów. Obecnie raczej niełatwo znaleźć tam natchnienie, bo przez most codziennie przewalają się tłumy turystów - jeśli już, to raczej poza sezonem albo wcześnie rano. Znacznie łatwiej o przebodźcowanie niż o wenę twórczą. Widząc tłum na moście, Szczur zadecydował, że nie będziemy pchać się tam z Piesą. Poszłam sama, starając się na chwilę zapomnieć o możliwości utraty równowagi w tłumie i nacieszyć się pięknymi widokami. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Niestety, okazało się, iż ruiny zamku Neurathen są teraz wyłączone ze zwiedzania z powodu jakichś prac konserwatorskich. Nastawiałam się na wejście tam, więc poczułam się rozczarowana. Prawdziwy pech! Oczywiście z dawnej kamiennej twierdzy niewiele ostało się do współczesnych czasów, ale uwielbiam zamki. 
Po powrocie zaproponowałam Szczurowi, aby też poszedł zobaczyć most, podczas gdy ja poczekam z Piękną. Zgodził się, ale bez entuzjazmu. Choć oboje nie przepadamy za byciem w tłumie, z naszej dwójki to Szczur szybciej przestymulowuje się w takiej sytuacji. Ja umiem do pewnego stopnia "odciąć się" mentalnie od tego, co dzieje się dookoła, jeśli bardzo mi na czymś zależy. Gorzej znoszę drobne niedogodności związane z temperaturą, głodem czy fakturą ubrań, niż krótkie przebywanie w tłumie. Szczur ma inaczej i nie potrafi rozluźnić się, gdy dookoła jest tłoczno. Jestem mu wdzięczna, że pomimo tego czasami zgadza się towarzyszyć mi do jakiegoś popularnego miejsca. 







O wiele bardziej atrakcyjna dla Szczura i Piesy była druga część dzisiejszej wycieczki. Po "odhaczeniu" Bastei i moim ataku na sklepik z pocztówkami weszliśmy na szlak prowadzący przez wąwóz Schwedenlöcher. Szlak ten liczy około dziewięciuset schodów! Nie jest jednak trudny, zważywszy że poradziłam sobie bez moich czarnych butów do chodzenia po górach. Piękna radziła sobie jeszcze lepiej niż ja. Potrzebowała pomocy tylko na odcinku, gdzie schody w dół były metalowe - wtedy Szczur przeniósł ją na rękach. W czasie wędrówki spotkaliśmy co najmniej kilkoro innych ludzi z psami, zarówno maleńkimi, jak i dużymi. Wśród turystów nie brakowało Polaków. Oprócz niemieckiego i polskiego słyszałam też ukraiński, angielski, hiszpański czy portugalski.
(Ja: Jak myślisz, który naród najgłośniej beka w tym parku narodowym?
Szczur: Polacy?
Ja: Taaa... Na cały głos i w dodatku przy własnych dzieciach. Gdyby chociaż nie zdradzali, skąd są, ale nie... mówią "przepraszam" i już wszystko wiadomo.)
Im niżej schodziliśmy, tym robiło się chłodniej i bardziej wilgotno. Cały tydzień według prognoz ma być upalny, a my nie jesteśmy miłośnikami temperatur powyżej trzydziestu stopni, więc w wąwozie odetchnęliśmy. Od czasu do czasu dotykałam omszałych skał i nie mogłam uwierzyć, jak są zimne. Piękna też była tego świadoma. Kiedy robiliśmy postoje, opierała się o skały, co wyraźnie sprawiało jej przyjemność.
Nazwę "Schwedenlöcher" tłumacz Google przetłumaczył nam jako "szwedzkie dziury". Zastanawialiśmy się, jaka mogła być geneza tego dziwnego słowa. Faktycznie, widzieliśmy różnych kształtów otwory w skałach, ale czy na pewno o to chodziło? Szczur stwierdził, że owe dziury pewnie mają być szwajcarskie, a nie szwedzkie. Dopiero w nocy, szperając w necie, poznałam rozwiązanie tej zagadki. Wąwóz został tak nazwany, ponieważ  w czasie wojny trzydziestoletniej mieszkańcy okolicznych miejscowości ukrywali się w nim przed Szwedami.





Dzień trzeci
Po wycieczce do Bastei i nocnym gotowaniu obudziłam się dopiero o jedenastej, a i to tylko dlatego, że wtedy obudził się Szczur. Mimo tak długiego odpoczynku oboje nie czuliśmy się najlepiej przez pierwszą połowę dnia. Nic poważnego, po prostu brzuchy trochę nam się zbuntowały. U mnie to normalny skutek doświadczenia wielu różnych emocji w ciągu kilku dni. Szczur zjadł coś, czego zwykle nie jada. Dość szybko opanowaliśmy sytuację, ale było za późno na daleką wycieczkę, a poza tym zwyczajnie nie mieliśmy na to energii. Spokojnie się wykąpaliśmy, zjedliśmy "na kwaterze" i wyszliśmy dopiero o siedemnastej. Może i dobrze się stało, bo upał dzisiaj był nieziemski. Otwierając drzwi na werandę, czułam, jak do pokoju wdziera się żar z piekła rodem. 
Pojechaliśmy sobie z Piesą do miejscowości Lohmen, która jest nazywana "bramą do Saksońskiej Szwajcarii". Właśnie tam, w lesie, Szczur chciał zobaczyć niedużą elektrownię wodną. Ledwie wysiedliśmy z samochodu, spotkaliśmy sympatyczną panią z niewidomym pieskiem, a ona wskazała nam ukrytą wśród krzewów ścieżkę w dół. I rzeczywiście, weszliśmy tamtędy do lasu, po czym ścieżka poprowadziła nas wzdłuż urwiska. Na dole znajdował się zbiornik wodny. Szum wody przelewającej się przez zaporę słyszeliśmy już na początku ścieżki. Na drugim brzegu rozpościerały się skały, co skłoniło Szczura do rozmyślań o tym, jak trudno musiało być przed wiekami dotrzeć w podobne miejsce. W lesie napotkaliśmy kolejne formacje skalne i urokliwy mostek. 
Według tabliczki informacyjnej, elektrownia wytwarza prąd dla około trzystu pięćdziesięciu gospodarstw domowych w Lohmen. Z drogowskazów dowiedziałam się natomiast, że ta niepozorna ścieżka jest częścią Malerweg, znanego "szlaku malarzy". Oczywiście, bardzo maleńką częścią, bo Malerweg, uznawany za jeden z najpiękniejszych szlaków w całych Niemczech, ma ponad sto kilometrów długości. Niespieszny spacer tamtędy dobrze nam zrobił. To zacienione i ciche miejsce, całkowite przeciwieństwo popularnych szlaków.
"Na kwaterze" odwiedzili nas dzisiaj liczni goście. Przed południem Szczur zawołał mnie do okna wychodzącego na werandę, żeby pokazać mi mysz. Mysz odpoczywała w kąciku i szybko zwiała, gdy Szczur otworzył drzwi. W mieszkaniu znalazłam też pasikonika i dwie śliczne ćmy, w tym sadzankę rumienicę (kiedyś taką wyhodowałam). Całkiem przyjemne towarzystwo!