środa, 12 kwietnia 2017

[34] O przebodźcowaniu, o meltdownie i o tym, jak nie organizować szkoleń


W ubiegłym tygodniu byłam na dwudniowym szkoleniu. Szkolenie miało charakter praktyczny, jego celem było zdobycie konkretnych umiejętności, a zapisałam się na nie z własnej inicjatywy, ponieważ uznałam, że potrzebuję tych umiejętności w pracy. Nikt mi nie kazał, nikt mnie nie zmuszał. Zresztą, już od paru lat o tym myślałam, ale zawsze a to przegapiłam rejestrację, a to nie było dogodnych dla mnie terminów w okolicy. Byłam więc bardzo podekscytowana, kiedy pakowałam plecak na wyjazd, pomimo zmęczenia po trudnym dniu w pracy. Niestety, kilka godzin później wróciłam do domu z bardzo silnym meltdownem, najsilniejszym od dłuższego czasu, a następnego dnia też otarłam się o meltdown. Jak to się stało?

Otóż szkolenie okazało się ciekawe i merytorycznie bogate, ale zorganizowane w stu procentach z myślą o osobach neurotypowych, o ich potrzebach i preferowanym przez nich sposobie nauki. Uczestników szkolenia było bardzo dużo, co najmniej kilkudziesięciu, jeśli nie stu. Nauka umiejętności praktycznych odbywała się w tłoku i hałasie, w formie krótkich sesji, podczas których wszyscy naraz mówili. Początkowo nie zmartwiło mnie to, bo sesje praktyczne miały być przeplatane teoretycznymi, w których upatrywałam okazji do regeneracji. Niestety, myliłam się. Ograniczono do minimum metody podające i nawet sesje teoretyczne wymagały interakcji z innymi ludźmi. Było bardzo dużo pracy w grupach, w dodatku za każdym razem o innej liczebności, co uniemożliwiało, dające mi po pewnym czasie jako takie poczucie bezpieczeństwa, "przywiązanie się" do jednej czy dwóch osób siedzących najbliżej. Rzecz jasna, gdy kilkadziesiąt czy sto osób rozmawiało, generowało to ten szczególny rodzaj hałasu, który jest dla mnie chyba najbardziej koszmarnym dźwiękiem na świecie, gorszym nawet niż odgłosy rezonansu magnetycznego. Wiem, że są ludzie, którzy przy tego typu dźwiękach uspokajają się i zasypiają, dlatego właśnie można znaleźć je na YouTube. Dla mnie jest to koszmar, który kilkakrotnie przyspiesza tempo męczenia się i prowadzi do szybkiego przebodźcowania.

Warunki panujące w sali i ogólnie w budynku także były dla mnie niekomfortowe. Szkolenie zorganizowano w klimatyzowanej sali pozbawionej okien, a więc zgodnie z trendem, który ostatnio spotykam coraz częściej i który mnie bardzo niepokoi. W tego typu salach czuję się bardzo źle. Przede wszystkim, nienawidzę sztucznej wentylacji jako takiej, zwłaszcza gdy przez cały czas wieje mi na głowę. W moim przypadku jest to jeden z najskuteczniejszych katalizatorów lęku - momentalnie zaczynam wpadać w stan lękowy, ponieważ boję się zapalenia zatok, do którego mam skłonności i które łatwo łapię poprzez kontakt ze sztuczną wentylacją. Pół biedy, jeśli system wentylacji jest tak zaprojektowany, że osoba użytkująca dane pomieszczenie może z łatwością znaleźć w nim miejsce, gdzie nie będzie bezpośrednio odczuwać, jak powietrze wydostaje się z nawiewu. Coraz więcej jest jednak sal, gdzie po prostu nie da się znaleźć takiego miejsca. Przykładem są lokale należące do jednej z najpopularniejszych w naszym kraju sieci pizzerii - nie ma gdzie usiąść, by nie wiało na głowę. O ile jednak w przypadku pizzerii mogę po prostu zmienić lokal, nie mam takiej możliwości, gdy jestem na szkoleniu i zależy mi na jego ukończeniu. Po drugie, sztuczne światło i brak okien w pomieszczeniu także należą do czynników wywołujących u mnie silny dyskomfort. Potrzebuję słońca tak, jak jedzenia czy picia. Sztuczne oświetlenie szybko męczy moje oczy, zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy jest go wszędzie pełno i przez większość dnia nie da się od niego uwolnić. Nie mam klaustrofobii, ale potrzebuję okien w pomieszczeniach, by mieć gdzie skierować wzrok, umęczony przez sztuczne oświetlenie - daje mi to przynajmniej chwilową ulgę. Poza tym, widok roślin lub przynajmniej nieba za oknem dodatkowo uspokaja mnie, często w stopniu wystarczającym, by na jakiś czas zebrać się do kupy. Spojrzenia w okno nie rozpraszają mnie, przeciwnie - pomagają lepiej się skoncentrować. Szczerze mówiąc, nie wiem, kto wymyślił, że w klimatyzowanych salach pozbawionych okien ludziom będzie uczyć się lepiej. Dla mnie to jeden wielki sensoryczny koszmar.

Bardzo, bardzo starałam się jakoś trzymać. Zarządzane od czasu do czasu 10-minutowe przerwy były jednak za krótkie, by się zregenerować, zwłaszcza że nie miałam gdzie pójść, aby wyeliminować dokuczliwe bodźce. Czasu było za mało, by opuścić budynek, a korytarz z obu stron prowadził donikąd. Chodziłam po nim tam i z powrotem, starając się znaleźć miejsce, w którym szum dobiegający z sali (większość ludzi zostawała w sali na przerwach) będzie najmniej słyszalny. Szum jednak nie znikał. Po jednej stronie korytarza, we wnęce, znalazłam mały, ciemny kawałek przestrzeni, wymarzony do odpoczynku. Nie było tam jednak ławek, jedyna na korytarzu sofa znajdowała się kilka metrów od tłocznej i hałaśliwej sali. Bardzo pragnęłam schować się w tej wnęce i usiąść w pozycji, która od dziecka pomaga mi na przebodźcowanie: z kolanami pod brodą i plecami mocno przyciśniętymi do chłodnej ściany. Bałam się jednak, że jeśli to zrobię, któraś z osób spacerujących z telefonami komórkowymi zwróci na mnie uwagę, podejdzie i zacznie się wypytywanie, czy dobrze się czuję, i tym podobne hece. (Już kilka razy w życiu mi się to zdarzyło; utrudnia to sytuację, a nie pomaga). Czułam się jak zwierzę w klatce. 

I pomyśleć, że szkolenie zostało zorganizowane w budynku wchodzącym w skład nowoczesnego kompleksu, zaprojektowanego specjalnie do takich celów. Bezsensowna ta współczesna architektura wnętrz. Całkowicie dyskryminowani są ludzie, którzy mają inne potrzeby sensoryczne niż większość: potrzebę znalezienia ustronnego miejsca, percepcję temperatury inną niż dominująca i tak dalej. 

Z każdą godziną coraz bardziej traciłam koncentrację, aż w końcu uświadomiłam sobie, że moją głowę ogarnia szum, zaczynam się wyłączać. Ostatnia godzina szkolenia to już była równia pochyła. Po normalnym dniu pracy nie jestem w stanie bez uprzedniego odizolowania się na jakiś czas (czytaj: leżenia pod kołdrą w zaciemnionym pokoju, z zatyczkami do uszu) przebywać znowu z innymi ludźmi w sposób wymagający interakcji, a co dopiero poza domem i w tak dużej grupie. Generalnie uwielbiam się uczyć, ale nauka czegoś praktycznego, wymagającego uruchomienia pamięci proceduralnej, oznacza dla mnie konieczność nieustannej koncentracji uwagi i jest dla mnie bardzo trudna w takich warunkach jak opisywane, właściwie niemożliwa. Uczę się z największą łatwością, zapamiętując dane wzrokowo, a jeżeli coś wymaga uruchomienia pamięci proceduralnej, potrzebne mi cisza i spokój, by w maksymalnym stopniu skupić się. Innymi słowy: potrzebuję być wtedy SAMA, ewentualnie sam na sam z osobą, która pokazuje mi coś lub tłumaczy, lub w spokojnym otoczeniu. Na szkoleniu widziałam, że neurotypowi mają dokładnie odwrotnie - w chwilach, gdy ja czułam się najgorzej, inni ludzi ożywiali się i najbardziej aktywnie pracowali, a wtedy, gdy zaczynałam na krótki czas czuć się lepiej (np. podczas prezentacji multimedialnej), oni stawali się coraz bardziej znudzeni i tracili koncentrację. Przede wszystkim zaś NIE POTRAFIĘ UCZYĆ SIĘ W GRUPIE! Jednoczesna koncentracja na przedmiocie nauki i na interakcjach z innymi zabiera cały RAM mojego mózgu, a nawet więcej. Szybko tego RAM-u zaczyna mi brakować, więc nie zostaje już nic na mechanizmy obronne, chroniące przed nadmiarem bodźców. NIC! Nie potrafię myśleć logicznie, co zrobić, by bronić się przed uciążliwymi bodźcami takimi jak sztuczne światło, zimno, hałas, nie potrafię szukać rozwiązań. Całą siłą woli walczę, żeby zachować samokontrolę, żeby nie wybuchnąć ani nie rozpłakać się przy ludziach.

Ledwie wyszłam, "puściło" wszystko i wydarzyło się to, co przez parę godzin starałam się odroczyć, czyli meltdown-gigant. Czułam się ekstremalnie źle, nie byłam już w stanie wytrzymać dłużej. W samochodzie ojca rozkleiłam się, łzy płynęły mi po gębie. Czułam, że mam w głowie tylko czerń i obezwładniający szum, który boli, i coraz bardziej się zapadam w tę czerń i ten szum, i tracę połączenie z ciałem. Jak na złość rodzice musieli przez całą drogę paplać, po każdym dźwięku miałam ochotę zacząć krzyczeć lub czymś rzucić, dosłownie czułam, jak głosy i światła rozdrapują ten szum w mojej głowie, i tak co chwilę; całe szczęście nikt mnie nie dotykał, bo bym go uderzyła. Tata o coś mnie pytał, ja nie wiedziałam, o co, odmrukiwałam "mhm". Od dawna tak źle się nie czułam, normalnie nie dopuszczam do takich sytuacji, żeby na koniec dnia nie zostało mi w ogóle RAM-u. Kiedy wylazłam wreszcie z tego auta na chłód, deszcz i spokój, nie czułam swoich ruchów, choć je widziałam. Nie czułam, że podnoszę nogę, że ją stawiam. Jakimś dziwnym krokiem wgramoliłam do domu i przycisnęłam się do ściany. 

Wiem, że ludzie czasem szukają informacji o tym, co to jest meltdown, że niektórzy chcą wiedzieć, jak się wtedy człowiek czuje. Ja nie wiem, jak czują się wtedy inni - może podobnie do mnie, a może inaczej. W akapicie wyżej opisałam, jak czuję się ja, przy czym jest to wydanie ekstremalne. Normalnie albo nie dopuszczam do tak trudnych sytuacji społecznych, gdy jestem po pracy, albo na możliwie najwcześniejszym etapie reaguję i przerywam taki stan na początku. Tak w ogóle, pierwszy raz opisywałam ten stan. Trudno mi było to opisać słowami, bo w takim momencie słowa przestają być dostępne. Najłatwiej chyba jest mi opisać meltdown jako stopniowe zapadanie się do wewnątrz i znikanie na zewnątrz. 

Tamtego dnia byłam bardzo wdzięczna, że mam takich, a nie innych rodziców... że tata mimo stresu (stimował przez całą drogę do miasta, w którym szkolenie się odbywało) podwiózł mnie, że zaczekali na mnie. Nie dałabym rady w takim stanie samodzielnie się przemieszczać.

Drugiego dnia szkolenia obudziłam się ze świadomością, że tym razem będzie jeszcze trudniej, bo muszę wytrzymać dłużej. Prawie dwa razy dłużej niż poprzedniego dnia. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby w maksymalnym możliwym stopniu ograniczyć skutki dyskomfortu i uniknąć drugiego meltdownu. Zaczęłam od zmiany stroju - zamiast ładnego żakietu i czarnych spodni, które miałam na sobie poprzedniego dnia, ubrałam dżinsy i luźny, ciepły sweter. Było mi nieco wygodniej i cieplej, ale mimo to po dwóch godzinach czułam już wyraźny spadek koncentracji i lęk z powodu nawiewu. Tym razem przyjęłam jednak inną strategię. Powiedziałam sobie, że lepiej złamać kilka konwenansów niż doprowadzić się do meltdownu. Zaraz na pierwszej przerwie kilka razy obeszłam całą salę dookoła, uważnie oglądając sufit, po czym zmieniłam miejsce. Dostawiłam krzesło i usiadłam na lewym krańcu tłumu, gdzie filar stał na drodze nawiewom, a do tego wrażenie przebywania w tłumie przynajmniej wizualnie było mniejsze. Ubrałam prawie wszystkie ciuchy, jakie miałam, włącznie z kurtką i szalem. Musiałam wyglądać nie lada dziwnie, zwłaszcza że niektórzy siedzieli w T-shirtach (nawet pod nawiewem! Nie potrafię sobie wyobrazić, że innym naprawdę jest tak gorąco), ale postanowiłam to olać. Postanowiłam jeść i pić na każdej przerwie, żeby podnieść koncentrację. W tym celu zrobiłam sobie też Jedyne Słuszne Cappuccino, czyli mój ulubiony napój kawowy z torebki, którą zawsze noszę przy sobie. Jedyne Słuszne Cappuccino pomaga mi w opóźnianiu przebodźcowania i odraczaniu meltdownów ("normalnej" kawy nie umiem pić, jest dla mnie za mocna). A na kolejnej, króciutkiej przerwie poszłam do wnęki, którą sobie upatrzyłam dzień wcześniej, i usiadłam w niej tak, jak chciałam, nie zwracając uwagi na ludzi. Tym samym już całkowicie wypięłam się na konwenanse. I wiecie co? I to wszystko pomogło. Po czterech godzinach byłam znacznie osłabiona, ale kontaktowałam.

W połowie drugiego dnia szkolenia zarządzono dłuższą przerwę, mniej więcej 40-minutową. Z tej przerwy wycisnęłam wszelkie soki regenerujące. Wylazłam na zewnątrz i okrążyłam budynek. Gdy znalazłam się na tyłach budynku, usłyszałam śpiew ptaków - był słabo słyszalny, ale wyodrębniłam ten dźwięk z hałasu maszyn i poszłam za nim. Szłam przed siebie, mijając kosze na śmieci i inne dziwy, aż znalazłam się w okolicy torów. Rosły tam brzozy. Wiem, że brzozy źle się wielu osobom kojarzą, ale ja poczułam ulgę, gdy znalazłam się w pobliżu drzew. Miały już małe liście, na jednym z nich była huba, a w gałęziach innego - gniazdo. Większość przerwy spędziłam właśnie tam, łażąc tam i z powrotem, słuchając ptaków, pijąc i jedząc. W pobliżu nie było ani żywej duszy. No dobra, były jakieś kowale w trakcie kopulacji, ale to Was chyba nie interesuje. Opuściłam bariery obronne. Było to kojące miejsce. Wróciłam jak po resecie, czując się nieco lepiej niż rano. Dzięki temu udało mi się dotrwać do popołudnia i choć po szkoleniu byłam bliska meltdownu, tym razem się on nie zdarzył, a Szczur odebrał mnie w lepszym stanie niż rodzice dzień wcześniej. Tak na mnie działają ptaki, rośliny i odrobina samotności.

Jeśli jakimś zrządzeniem losu będzie mnie czytał ktoś, kto organizuje jakieś spędy (szkolenia, konferencje czy inne dziwy) dla osób NIEneurotypowych lub po prostu chciałby nie wykluczać NIEneurotypowych ze swoich eventów, zwracam się do niego: bardzo Cię proszę, weź sobie ten post do serca. Zwłaszcza trzy rzeczy:
1. Przejdź się po wybranej sali i pomyśl: czy na Twoim evencie wytrzyma ktoś, komu jest znacznie cieplej lub zimniej niż innym, kogo razi ostre światło, komu jest za głośno. Może można coś zrobić, żeby czuł się lepiej.
2. Przejrzyj program swojego wystąpienia i jeśli praca w grupach jest konieczna, niech metody podające zrównoważą te aktywizujące. Pamiętaj, że ludzkie mózgi nie są identyczne. Ludzie różnią się preferowanymi stylami uczenia się. Niektórym brak ciszy i spokoju uniemożliwia naukę.
3. Rób przerwy. Zrób choć jedną dłuższą. Niech da się wyjść na trochę, znaleźć ustronne miejsce.  
Wszyscy tyle gadacie o empatii. Zrób więc użytek ze swojej i pomyśl, czy chciałbyś się tak czuć.

Z kolei do udających się na szkolenia mam jedną radę: przejmujcie się swoim samopoczuciem, a nie tym, czy nie zrobicie z siebie dziwaków. A to dlatego, że jeśli Wy nie będziecie o sobie myśleć, marne szanse, że ktoś zrobi to za Was.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz