sobota, 25 sierpnia 2018

[59] Gdzie byłam, kiedy mnie nie było


Właśnie: gdzie?

Przez większość czasu - w Norze, gdzie jak zwykle przez większość lata ładowałam akumulatory, cieszyłam się samotnością we dwoje (ewentualnie troje) i po prostu żyłam dniem dzisiejszym. Z dala od wszelkich domowych utarczek, wpracowych dram, internetowych burz i innych problemów z ludźmi. Oprócz Nory, wakacjowałam się między innymi na Słowacji. I nie pomyli się ten, kto powie, że na pewno pojechałam tam poznać kolejne zamki.

Kraj żyliński, jeden z dwóch sąsiadujących z Polską, zamkami stoi... W samej tylko okolicy Żyliny naliczyłam ich aż pięć, a wszystkie oddalone od małej miejscowości, w której się zatrzymaliśmy, o niecałą godzinę jazdy samochodem. Nie wszystkie udało nam się jednak odwiedzić, Hričov i Starhrad zostawiliśmy sobie na bliżej nieokreśloną przyszłość.


Budatín, znajdujący się w samej Żylinie, zapamiętam jako miejsce przełomu. To tu zaczęliśmy ze Szczurem dochodzić do siebie po serii niefortunnych zdarzeń z dnia poprzedniego.

Do zamku wchodziłam z duszą na ramieniu, osłabiona stresem i prawie pewna, że pocałujemy klamkę, bo w podróży nie udało nam się zahaczyć o kantor. Na szczęście moje pesymistyczne prognozy nie sprawdziły się. Za bilety zapłaciliśmy kartą. Pracownicy muzeum byli bardzo życzliwi - pomimo trudności w komunikacji (mówiliśmy raz po polsku, raz po angielsku, pomagając sobie gestami) udzielili nam wszelkich potrzebnych informacji, a także okazali wsparcie, gdy zawieruszyła mi się czapka. Kilka minut później podążaliśmy już za przewodnikiem przez zamkowe sale. Nawet to, że przewodnik oprowadzał w języku słowackim, ani trochę nie przeszkadzało, ponieważ wyposażono nas w karty z tłumaczeniem na angielski. Odniosłam wrażenie, że Słowacy w przeciwieństwie do Polaków nie robią ze wszystkiego problemu, są znacznie bardziej wyrozumiali i lepiej przygotowani na różne ewentualności.

Trudno w to uwierzyć, gdy patrzę na zdjęcia, ale po drodze na szczyt wieży doliczyłam się aż siedmiu pięter! W międzyczasie dowiedzieliśmy się co nieco o historii zamku, o panujących na nim rodach i ich losach. Oczywiście nie mogło zabraknąć dramatycznych legend, takich jak ta o nieszczęśliwie zakochanej Katarinie, zamurowanej żywcem z rozkazu jej własnego ojca.  Największe wrażenie zrobiło na mnie siódme piętro wieży, pełne zegarów, z których najstarsze mają ponad sto lat. Warto też wspomnieć o innych ciekawych eksponatach - w zbiorach muzeum znajdują się kości mamuta, uważane w średniowieczu za kości smoka, piękny portret cesarzowej Elżbiety Bawarskiej (Sissi) oraz najstarszy odnaleziony dokument w języku słowackim.








Rzęsisty deszcz, przesiąknięte ubrania, buty ciężkie od oblepiającego je błota - wyprawa do zamku Lietava dała mi do wiwatu. Wiedziałam, że zamek od lat jest w ruinie, ale nie sprawdziłam, na jakiej wysokości się znajduje (Wikipedia podaje, że 635 m n.p.m.), a pogodą za bardzo się nie przejmowałam, spodziewając się wycieczki na miarę Olsztyna czy Mirowa. A to był błąd!

Droga pod górę okazała się trudna - na szczęście dzięki kilku warstwom ubrań nie czułam zimna, ale błotniste ścieżki i śliskie korzenie pod nogami wymagały stuprocentowej koncentracji. Kiedy znalazłam się w murach Lietavy, przez kilkanaście minut siedziałam na ławie z rogalem i termosem, szczęśliwa, że się udało. Ulewa akurat odrobinę odpuściła, mogłam więc podziwiać widoki i przyglądać się pracom konserwatorskim (zamkiem opiekuje się stowarzyszenie, które dąży do poprawy jego stanu). Moja radość z odpoczynku nie trwała jednak długo. Gdy nadszedł czas pożegnania z zamkiem, deszcz znów się nasilił, przez co droga powrotna zmieniła się w naprawdę hardkorowe przeżycie. Kilka razy traciłam równowagę i tylko szczurze łapy ratowały mnie przed zaryciem nosem w błoto.

To jednak nie koniec... Po powrocie do pensjonatu czekała mnie wątpliwa przyjemność prowizorycznego prania swoich skarpet i gaci ubłoconych po kolana, a następnie czyszczenia butów, wyglądających jak siedem nieszczęść. Walka o czystość wyżej wymienionych elementów garderoby zajęła mi ponad godzinę. Później przez dwa dni czekałam, aż wyschną, bo na słońce przez cały pobyt na Słowacji nie było co liczyć. Nawet suszarka wypożyczona z recepcji niewiele pomogła. Najdłużej suszyły się moje wysłużone tenisówki, dlatego musiałam w przyspieszonym tempie przyzwyczaić się do kupionych miesiąc wcześniej adidasów, mimo że budziły we mnie niechęć jak każda nowa para butów.

Nie dziwię się, że w czasach swojej świetności zamek Lietava podobno nigdy nie został zdobyty. Oj, nie dziwię się!









Ostatnim zamkiem, który odwiedziliśmy, było Strečno - również ogromne, budzące respekt ruiny, tyle że zadbane i bardziej "ucywilizowane" po latach prac rekonstrukcyjnych. Choć dojście od parkingu do zamku nie jest nawet w połowie tak emocjonujące jak zdobywanie Lietavy, to właśnie ze Strečna można podziwiać najpiękniejsze widoki na górzystą okolicę.

Najbardziej znaną mieszkanką zamku jest Žofia Bosniakova, już za życia uważana za świętą. Poślubiona węgierskiemu palatynowi, Žofia zasłynęła jako opiekunka ludzi w potrzebie: ubogich, osieroconych, chorych. Póki co nie wiadomo, czy faktycznie zostanie wyniesiona na ołtarze - na ten temat znalazłam tylko krótką wzmiankę, że w 1997 roku rozpoczęto gromadzenie materiałów potrzebnych do beatyfikacji. W okolicy Strečna kult Žofii ma się jednak nieźle i da się to wyczuć, zarówno w przekazach pisemnych, jak i ustnych. 

Z kultem Bosniakovej wiąże się trochę mroczna, choć współczesna historia. Otóż ciało kobiety, odkryte ponoć w nienaruszonym stanie, było przez niemal trzysta lat wyeksponowane w oszklonej trumnie w kaplicy. W 2009 roku zostało jednak celowo podpalone przez chorego psychicznie człowieka, prawdopodobnie schizofrenika. Sprawca twierdził podobno, że Žofia była wampirem i nawiedzała go w nocy. Brr! Historia ta wywołała u mnie dość typową reakcję - znacznie bardziej niż zniszczeniem szczątek przejęłam się dalszymi losami podpalacza i próbowałam pytać o nie wujka Google. Mam nadzieję, że po leczeniu psychiatrycznym jego stan się poprawił. Może to i dziwne, nie wiem, ale ja ogólnie nie popieram wystawiania ludzkich zwłok na widok publiczny, zwłaszcza odkąd przeczytałam o wszystkim, co spotkało Rychezę.

Zamek Strečno zwiedza się z przewodnikiem, jeszcze wygodniej niż Budatín, bo karty z opisami pomieszczeń przetłumaczono na polski. Szczególnie klimatyczna jest zamkowa kuchnia. Jak przystało na wiecznego głodomora, natychmiast poczułam tam ochotę, aby z garów i paleniska zrobić użytek. Zwłaszcza że ziemniaki pieczone w ognisku to jedna z najpyszniejszych rzeczy, jakie w życiu jadłam. Może trzeba by to powtórzyć, hm...













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz