poniedziałek, 10 września 2018

[60] Pamiętniki lipcowe


2.07
Jestem już w Szczurzej Norce.

Mój tegoroczny urlop zaczął się, niestety, od paskudnej pogody. Najgorsze nie jest nawet to, że od ponad tygodnia ciągle pada deszcz, tylko zimno, na które jestem nadwrażliwa, a które w niektóre dni przeszywa mnie do kości. Liczyłam, że pierwszy tydzień spędzę na wsi, często spacerując, ale niewiele z tego wyszło. Na dłuższym spacerze byłam ze dwa razy, a i wtedy spieszyło mi się do domu, do ciepła.
Najpiękniejszym dniem w minionym tygodniu była niewątpliwie poprzednia niedziela, kiedy to wyszedł z kokonu attacus - to był prawdziwy szok!
Paskudną pogodę wykorzystałam na porządki i mogę pierwszy raz od dawna powiedzieć, że cztery szafy w moim pokoju są wysprzątane stuprocentowo. Uprzątnęłam wszystkie pozostałości po roku szkolnym do pudeł, segregatorów, teczek, powyrzucałam psujące się rzeczy. Rozpracowałam gromadzącą się od roku stertę pocztówek. Kupiłam skręcaną szafę na buty i opracowałam nowy system przechowywania butów, ponieważ wymykały mi się spod kontroli i nieustannie zapominałam, jakie buty w ogóle mam. Dwa dni zajęło mi odkurzanie, książka po książce, mojej biblioteczki, gdzie książek jest łącznie 400 czy 500. Co posprzątałam, to moje - w roku szkolnym nie mogę sobie pozwolić na tak intensywne akcje.
Pozałatwiałam też parę spraw, które dało się załatwić przed wyjazdem, a które od dłuższego czasu odkładałam na święte nigdy. Na końcu odwiedziłam fryzjera, co stało się już moją wakacyjną tradycją.
Dwa razy odwiedził mnie Szczur, jednak oba weekendy spędziliśmy niezbyt konstruktywnie, a bardzo leniwie. Tydzień temu w sobotę pojechaliśmy do Pizza Hut i księgarni, a w niedzielę oglądaliśmy ekranizację "Papierowych miast" Johna Greena. Miniony weekend wypadł gorzej, głównie siedzieliśmy w domu i poszliśmy jedynie na krótki spacer. Szczura bardzo męczyła alergia, a mnie zimno. Wieczorem udaliśmy się do Nory i tak oto, po podróży urozmaiconej 40-minutowym staniem w korku na A2 z powodu tira leżącego w rowie, jestem nareszcie tutaj.
Nora powitała mnie zimnem - 19,5 stopnia to zdedydowanie nie jest temperatura, jaką Rosomaki lubią najbardziej, a przynajmniej nie w domu, który z definicji powinien być ciepły. Spałam pod kocem, a dzisiaj od rana robię wszystko, co mi przyszło do głowy, by nieco ogrzać pomieszczenia - gotuję, odgrzewam, piorę i wypuszczałam parę z łazienki. Mimo to efekty są mierne, zwłaszcza że trudno uniknąć otwierania okien, a za nimi jest 12 stopni (!!!). Cały czas boję się, że przyjedzie na noc mama Szczura, fanka niskich temperatur, i będzie jeszcze gorzej. Cała nadzieja w tym, że według prognoz ma się ocieplić.
Samo urządzanie się w Norze - rozpakowywanie rzeczy i układanie ich na tutejszych miejscach, pranie przechowywanych tu ręczników, układanie kubków, kupowanie w osiedlowych sklepikach - jest zawsze przyjemne. A już najprzyjemniejsze jest wtedy, gdy mam świadomość, że spędzę tutaj, na ogół w spokoju i tak, jak lubię, znaczną część wakacji. I że te wakacje, wyczekiwane od tylu miesięcy, się właśnie zaczynają.

3.07
Bardzo chciałam jechać dzisiaj do Muzeum Geologicznego, ale chyba za dużo silnych emocji w ostatnich dniach przeżyłam i zbyt intensywnie zaczęłam snuć różne plany, bo rano dopadły mnie problemy żołądkowe, najwyraźniej psychosomatyczne. Z muzeum póki co nici. Dopiero między 14 a 15 opanowałam sytuację. Oglądam anime i staram się wyjść z samopoczuciowego doła, żeby wieczorem coś fajnego porobić.
W drugim większym kokonie pawic nadal poczwarka się porusza pod wpływem zmian położenia. Dałam Szczurowi do potrzymania i on też to czuł. Ta samica (prawdopodobnie, bo gąsienica była równie duża co pierwsza, z kolei trzecia znacznie mniejsza) też żyje i mam nadzieję, że niedługo wyjdzie.
Poza tym ociepliło się, dzisiaj 23 stopnie. Otwieram okna, by w domu też się ogrzało powietrze. I jest wreszcie tak, jak powinno.

4.07
Wczoraj, kiedy już trochę ochłonęłam po nieprzyjemnych przeżyciach żołądkowych, walczyłam o poprawę nastroju i udało mi się spędzić całkiem miły wieczór ze Szczurem. Najpierw długo, długo spacerowaliśmy po okolicy. Zatrzymaliśmy się na trochę w ogrodzie społecznościowym, żeby wypuścić trzy motyle, i wdaliśmy się w rozmowę z parą, która siedziała tam na pieńkach i gryzła jabłka. Byli zainteresowani wypuszczaniem motyli - chwalili ich wygląd oraz zadawali pytania o wygląd ich gąsienic, długość cyklu życiowego i inne szczegóły. Pokazaliśmy nawet zdjęcia atlasów. Odniosłam wrażenie, że autentycznie ich zaciekawiliśmy, nie było to z ich strony w żaden sposób wymuszone. Mówili o hodowaniu motyli, że to fajna pasja, i dziękowali za podzielenie się szczegółami. Podniosło mnie to na duchu, bo poza Internetem rzadko się spotykam z pozytywnym nastawieniem ludzi do moich zainteresowań. Po powrocie obejrzeliśmy razem "Kimi no Na wa", które od dawna chciałam Szczurowi pokazać.




Dzisiejszy dzień był natomiast dniem niezwykle intensywnym. Zaczęło się od tego, że po obiedzie poszłam ze Szczurem do parku linowego, gdzie fotografowałam jego zmagania z przeszkodami. Byłam pod wrażeniem, bo ukończył trasę znacznie szybciej, niż zapowiadał. Wieczorem natomiast Szczura odwiedził kolega ze studiów - bardzo sympatyczny, gadatliwy człowiek - i panowie grali w Warhammera, podczas gdy ja urządziłam sobie długi spacer po okolicy. Zajrzałam między innymi do ogrodu społecznościowego, by obfotografować motyle w karmniku. W drodze powrotnej zgubiłam się; ponieważ się ściemniało, ludzi w pobliżu było niewiele, a Szczur nie odbierał telefonu, przeżyłam moment paniki. Ostatecznie udało mi się wrócić, choć byłam nieźle zestrachana, ze łzami w oczach. Z czasem pewnie zacznę to zdarzenie wspominać ze śmiechem, jako jedną z wielu przygód tego typu, ale póki co jest jeszcze dość świeże.

5.07
Ponieważ Szczur był zmęczony poprzednim dniem i lękowy, a ja przed snem zażyłam lek na stawy, głównie obijaliśmy się, czytając, siedząc w necie i śpiąc. Zrobiłam sobie bardzo lekkostrawny obiad. Po obiedzie poszliśmy na krótki spacer po okolicy. Na spacerze szukaliśmy jarzębu potrzebnego mi do hodowania larwy, ale nigdzie go nie było. W całej okolicy rosną dziesiątki akacji, przypominających z daleka jarząb, ale ani jednego jarzębu. Kiedy byłam już gotowa się poddać, zupełnie niespodziewanie zobaczyliśmy jedno drzewo z pomarańczowymi owocami jarzębiny - nie dalej niż o kilkanaście minut drogi od Nory! Liście tego drzewa nie są w najlepszym stanie, ale dobre i to.

6.07
Pojechaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki na wystawę pająków i skorpionów oraz zapowiadającą ponowne otwarcie Muzeum Techniki wystawę starych pojazdów.
Samochody i motocykle, choć podobały mi się wizualnie, nie wbudziły we mnie aż takich emocji jak pająki - a zwłaszcza jeden z nich, samica, którą można było potrzymać pod okiem hodowcy. Okazało się, że sensorycznie to nawet przyjemne uczucie, a samo branie na rękę pająka nieco przypomina branie na rękę motyla. Na wystawie można też było zobaczyć naprawdę groźne stwory, w tym czarną wdowę, która mimo niepozornych rozmiarów potrafi zabić człowieka - ta na szczęście nie opuszczała swojego terrarium. Słuchałam z zainteresowaniem, gdy oprowadzający po wystawie nastoletni hodowca opowiadał o swoich pająkach, bo uwielbiam słuchać ludzi z pasją. Mieliśmy też szczęście zobaczyć, jak karmi się pająka. Kilka stworzeń szczególnie mi się podobało, na przykład czarny skorpion, który w świetle ultrafioletowym jest widoczny jako niebieski. 





7.07

Zachęcona wydarzeniem udostępnionym na fejsbukowej tablicy przez Szarosen, namówiłam Szczura na koncert z okazji Tanabaty. Tanabata to japońskie święto, gdy ludzie obchodzą zbliżenie się do siebie gwiazd Wegi i Altair, które wyobrażają rozdzielonych kochanków. W tym dniu ludzie zapisują na karteczkach swoje życzenia i wywieszają je na krzewach bambusa.
Koncert, zorganizowany przez Centrum Popkultury Yatta i szkołę języka japońskiego, był króciutki, ale bardzo intensywny. Dwoje Japończyków grało na tradycyjnych bębnach taiko. Pierwszy raz słyszałam takie bębny na żywo i w pierwszych minutach myślałam, że nie dam rady wytrzymać do końca, tak głośny i intensywny był to dźwięk. Czułam, że mnie on ogłusza i że wszystko wokół wibruje, włącznie z aparatem na moich kolanach. Po paru minutach przyzwyczaiłam się trochę do dudnienia bębnów. Nawet nie rozbolała mnie głowa, choć z głośną muzyką graną na żywo mam ogólnie problem. Na szczęście ta muzyka była energetyczna i radosna, więc nie poczułam lęku. Było to ciekawe doświadczenie, oglądać prawdziwych Japończyków w prawdziwych tradycyjnych strojach, grających na prawdziwych bębnach - zupełnie inaczej się to przeżywa niż oglądając podobne sceny na YouTube.
Japończycy z zespołu umieją nieco polskiego i zamierzają niedługo wziąć udział w "Mam Talent", więc być może jesienią inni też będą mogli ich usłyszeć.
Po koncercie dostaliśmy karteczki do wypisania naszych życzeń i powieszenia.
Następnie wparowałam do sklepu Yatta w poszukiwaniu mangi dla siebie. Mangi nie należą do najtańszych, dlatego przedtem tylko raz w życiu sobie jakąś kupiłam, na wycieczce do Warszawy w czasach gimnazjum. Szukałam czegoś, co mnie zaskoczy - historii, której nie znam jeszcze z anime i która nie byłaby wtórna. Ostatecznie wybrałam "Opowieść panny młodej" Kaoru Mori, autorki, której "Victorian Romance Emma" (historię banalną, ale uroczą) bardzo lubiłam w czasach gimnazjum. Ta manga to jednak zupełnie inna jakość. Opowiada o dwudziestoletniej dziewczynie żyjącej w XIX wieku w środkowej Azji, która zostaje wydana za mąż za chłopaka o osiem lat młodszego. Romans nie odgrywa pierwszoplanowej roli, zapewne z racji tak dużej różnicy wieku, zamiast tego podglądamy życie codzienne bohaterki i osób z jej nowej rodziny oraz ich relacje. Nie wiem prawie nic o życiu w środkowej Azji, a co dopiero dwa wieki temu, więc jest to dla mnie coś naprawdę, naprawdę nowego. Główna bohaterka jest tak świetnie napisaną postacią, że polubiłam ją po pierwszym rozdziale - to silna, niezależna dziewczyna nie dająca sobie w kaszę dmuchać. No i wpadłam jak śliwka w kompot. Jak to z mangami bywa, najchętniej bym natychmiast pojechała do sklepu drugi raz i kupiła kolejnych osiem tomów.


8.07
Dzisiejszy dzień spędziłam w większości samotnie, bo Szczur pojechał odwiedzić rodziców, ja natomiast źle się czułam (możliwe, że jeszcze po leku) i zostałam w Norze. Cały wieczór spędziłam na dworze, siedząc na ławce w zacisznym miejscu pod blokiem i starając się rozmnożyć brudnicę, a następnie pilnując kopulujących owadów. W międzyczasie przeczytałam "Malarza szyldów", żeby się nie nudzić. Sukces rozrodczy brudnic ponownie wprawił mnie w dobry humor.

9.07
To był pracowity dzień. Szczur pojechał do pracy załatwiać Bardzo Ważne Sprawy, a ja przygotowywałam Norę na przyjazd naszego gościa: zamiatałam, prałam pościel, myłam kuchnię i inne takie. Po południu, gdy Szczur wypoczął, poszliśmy na spacer po okolicy i Szczur nieładnie nabijał się nad fosą z koloru włosów Katji (ja tam uważam, że Katja jest tak fotogeniczna, że jest jej dobrze w każdym). W nocy gotowałam dla siebie jedzonko - ziemniaki na kolejny dzień, a swoje ulubione kotleciki z soczewicy w ramach robienia zapasów. Uświadomiłam sobie, że pierwszy raz od lat obranie kilku ziemniaków nie zakończyło się dla mnie spuchnięciem rąk i silnym bólem stawów, i dzięki temu poczułam się szczęśliwa. Gdybym mogła, podzieliłabym się tym z całym światem.

10.07
Wybraliśmy się ze Szczurem na Stare Miasto, co czynimy bardzo, bardzo rzadko. Naszym celem było Muzeum Farmacji. Na miejscu okazało się, że muzeum jest zamykane o godzinę wcześniej niż głosi strona internetowa i mamy znacznie mniej czasu na zwiedzanie. W związku z tym, niestety, zwiedzałam nieco po łebkach, mniej uważnie się przyglądając, a więcej fotografując jak leci, żeby w domu móc przeczytać opisy na spokojnie. Problem rozbieżności w godzinach otwarcia zgłosiłam paniom w recepcji, obiecały, że podają dalej. W muzeum najbardziej podobała mi się ekspozycja ze składnikami stosowanymi w tradycyjnym japońskim lecznictwie - były tam zakonserwowane odpowiednio gąsienice, błonkówki, korzenie i inne cuda.

 


Ponieważ opuściliśmy Muzeum Farmacji wcześniej niż się spodziewaliśmy, poszliśmy na spacer ulicami Starego, a później Nowego Miasta. Szczur tłumaczył mi różne warszawskie sprawy. Napotkaliśmy między innymi miejsce, w którym stał dom Marii Konopnickiej, kilka tablic pamiątkowych znajdujących się w miejscach rozstrzelań i pomnik małego powstańca.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że stoimy obok Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie. Było otwarte do wieczora, więc weszliśmy. Dzięki temu, że mieliśmy dużo czasu, tym razem zdołałam wszystko obejrzeć dokładnie: pamiątki osobiste Marii i osób z jej rodziny, fotografie, sprzęt laboratoryjny... Czuję się łyso na myśl, że autobiografia Marii jest lekturą szkolną w Japonii, a u nas nie, i że jej nie czytałam. Myślałam nad zakupem tejże autobiografii, ale na razie z tego zrezygnowałam, mając w niedalekiej perspektywie dłuższy wyjazd. Może uda mi się ją wypożyczyć. Nie oparłam się jednak pocztówkom i folderom, zabrałam nawet folder po hiszpańsku, żeby sobie nieco poćwiczyć czytanie w tym języku.

 


Wieczorem odebraliśmy z dworca naszego gościa, Powszelatka. Gadanie i picie przeciągnęło się do późnych godzin nocnych, mimo że Szczurowi nie udało się namówić ani mnie, ani Powszelatka na swoje ulubione alkohole. Poszłam spać o trzeciej, zastanawiając się, czy Szczur da radę następnego dnia wstać w nastroju odpowiednim na wycieczkę. Nie doceniłam jednak jego możliwości w zakresie picia.

11.07
Był to dzień wycieczki do Kampinosu. Już dawno postanowiłam, że nie będę za każdym razem rozpisywać się o Kampinosie, ponieważ to dla mnie jedno z miejsc, które wymykają się słowom. 
Jak zwykle, widziałam kilka gatunków motyli (w tym włochatą, całkowicie białą ćmę), a także inne owady i żabę. Powszelatek opowiadał nam o spotykanych ptakach i znalazł w puszczy ptasi szkielet. 
Kiedy byliśmy mniej więcej w połowie trasy, zaczął padać ulewny deszcz. Próbowaliśmy przeczekać go pod wiatą, ale ponieważ deszcz wzmagał się, podjęliśmy decyzję o dalszej drodze. Przez całą drogę powrotną padało, dlatego szłam w pelerynie przeciwdeszczowej, w której zdaniem Szczura wyglądam jak w gigantycznej prezerwatywie (nie moja wina, że Szczur ma takie skojarzenia).
Aktualnie poszukiwany niewolnik do czyszczenia piknych trzewików po burzy w Kampinosie!
Na zachętę powiem, że połowa syfu już i tak odpadła w drodze.

12.07
O mało nie zapomniałam o tym dniu, pisząc pamiętniki, a to dlatego, że był jednym z tych niezbyt ciekawych dni po zażyciu mojego leku, kiedy z powodu jego skutków ubocznych głównie leżę brzuchem do góry. Dzień uważam jednak za dobry, ponieważ nie miałam problemów żołądkowych. Wieczorem poszłam z Powszelatkiem na długi spacer po Forcie Bema, a w drodze powrotnej zostałam wyhuśtana w hamaku. Kocham hamaki! Dostałam też w prezencie prześliczne pióro sójki.




13.07
Odwiedziliśmy warszawski ogród zoologiczny, w którym jak dotąd jeszcze nie byłam. Ze względu na zainteresowania Powszelatka, podczas zwiedzania w dużej mierze skoncentrowaliśmy się na ptakach. Nie żałuję tego, bo dowiedziałam się o nich naprawdę sporo. Wielu gatunków, które zobaczyłam, nie widziałam nigdy wcześniej. Zakochałam się w tukanie i jego uroczym sposobie manewrowania ogromnym dziobem. 






Motylarni niestety w warszawskim zoo nie ma - motyle można obejrzeć jedynie w dwóch gablotach, do tego pozbawione jakichkolwiek podpisów. 
Jeśli chodzi o inne zwierzęta, najbardziej zaciekawił mnie nieduży kopytny ssak spokrewniony ze słoniem, a największą radochę miałam z kilku minut podglądania surykatek. Oglądanie serialu o surykatkach pomogło mi przetrwać silne stany lękowe w bardzo, bardzo złym okresie na studiach. Na żywo jest jeszcze przyjemniej na nie patrzeć. 

16.07
Zaczyna się podróż i w ramach zabijania nudy w samochodzie postanowiłam zapisywać najlepsze teksty Szczura w czasie jazdy.
Szczur po 5 minutach jazdy:
"Jak widać, ścieżka rowerowa służy do tego, żeby Seba miał gdzie zaparkować".

Dojechaliśmy na Słowację po kilku godzinach jazdy. Podróż była trudna, a złożyło się na to kilka czynników: pół godziny stania w korku w jednej z miejscowości, brak map Słowacji w GPS-ie Szczura (nie chciały mu się ściągnąć) i pomylenie drogi tuż przed końcem. Nie udało nam się zahaczyć o kantor. Dla mnie najtrudniejsze było to, że choć od wczoraj dokładałam starań, by być jak najspokojniejsza, przez większość drogi męczył mnie silny ból brzucha. Teraz jestem już w pokoju w pensjonacie. Szczur jest wykończony prowadzeniem i śpi. Dalej dokucza mi brzuch, a co za tym idzie, także i lęk, bo te dwie rzeczy napędzają się wzajemnie. Chyba zbyt silne emocje mnie dopadły w związku z wyjazdem - a w zeszłym tygodniu było tak pięknie... Staram się jak najbardziej wyciszyć, choć nie jest łatwo. Na domiar złego w pokoju znalazłam zawieszony środek owadobójczy, co wzmaga mój lęk; wystawiłam jaja Safo na balkon. Z drugiej strony, w pokoju siedzą złotook, komar i parę muszek, więc może niepotrzebnie się obawiam. Nie działa mi zasięg w telefonie, ale na wieczory mam książki i laptopa do rozmawiania z kimś miłym.
Pomimo nieprzyjemnej jazdy samochodem, zdążyłam zauważyć, że okolica jest piękna. Są góry, rzeka, bardzo dużo zieleni. Są zamki. Cały zestaw relaksujących rzeczy. I oby udało się znowu zrelaksować i wyluzować, podobnie jak w zeszłym tygodniu.

17.07
Na Słowacji też pada. A ja po bardzo trudnej dobie, pełnej srogich załamek, chyba zaczynam się "odłamywać". Siedzę na balkonie po pierwszej udanej mini wycieczce do zamku, słucham deszczu, patrzę na latające w kółko od kilkunastu minut ptaki i oddycham powietrzem, które jest nie-sa-mo-wi-te.

19.07
"A droga wiedzie w przód i w przód..."
Czasem mi się wydaje, że żyliński kraj to jak dotąd najpiękniejszy kawałek świata, po którym jeździłam jako pasażer samochodu. Fakt, że za wiele to ja tego świata nie widziałam, ale i tak. 




25.07
Miałam przedziwny sen.
Śniło mi się, że byliśmy ze Szczurem w Norce i czekaliśmy na gości, którzy mieli przyjść. Szczur zaprosił swoich kuzynów. Przeżyliśmy jednak ogromne zdziwienie, gdy oprócz kuzynów zwaliła nam się na głowę cała kilkunastoosobowa rodzina Szczura (w rzeczywistości on takowej nie ma). Byli tam kuzyni - wszyscy ciemnowłosi i podobni do siebie jak jeden mąż, równie ciemnowłosa kuzynka ostrzyżona na krótko, ciotki, wujowie. Przynieśli ze sobą prezenty. W pierwszej chwili prawie dostałam meltdownu i miałam ochotę zamknąć się w łazience, ale wyszłam, gdyż Szczur potrzebował pomocy. Okazało się, że wszyscy ci ludzie myśleli, że skoro kuzyni zostali zaproszeni, to Szczur organizuje urodziny, i wprosili się. Nie mieliśmy wystarczającej ilości jedzenia dla tylu osób, więc porozmieszczałam na stole jak najładniej ciasto i słodycze, by wydawało się, że jest go więcej.
Nieco później Szczur pytał mnie o jakieś miejsce w Warszawie, bo jego rodzina domagała się, aby zawiózł tam kuzyna na jakieś zajęcia (?).
Jeszcze później okazało się, że jedna z obecnych kobiet nie jest krewną, lecz kochanką Szczura. Miała fioletowe włosy i dość mocny makijaż, nosiła różowy sweterek i w ogóle nie była w szczurzym typie, ani pod względem wyglądu, ani stylu bycia. Powiedziała mi ona na osobności, że Szczur od lat ją zwodzi, sypiając z nią, choć nie potrafi się ustatkować, że jest niezdecydowany, wraca do niej i znowu odchodzi, oraz, że ona ma tego dość. Nie wiem, jak to się stało, ale pocałowałam tę kobietę w usta (?!), a jednocześnie myślałam, że nie oddam jej Szczura. Potem zapytałam ją, czy Szczur ostatnio uprawiał z nią seks, czy tylko dawniej, gdy jeszcze z nim nie byłam. Ona powiedziała, że tak, robili to ostatnio, choć tylko raz. Wtedy uświadomiłam sobie, że to tylko sen, bo Szczur na pewno by nie zrobił czegoś takiego za moimi plecami, a nawet nie miałby na to czasu - i nagle obudziłam się.

26.07
Gdy Piesa i Bestia śpią tak blisko siebie, to może oznaczać, że:
a) któreś źle się czuje,
b) jest morderczy upał,
c) nadchodzi apokalipsa.
PS Piesa niestety musi spać na takich podkładach, bo ma już czternaście lat i problemy z trzymaniem moczu.




27.07
Jutro ruszamy w drogę do Nory. Początkowo planowaliśmy powrót w poniedziałek, ale ostatecznie cieszę się, że jedziemy już jutro. To był niełatwy tydzień. Fizycznie wypoczęłam, jedząc domowe obiadki mamy i sporo czytając, ale psychicznie mogłoby być lepiej.
Trzy dni upłynęły pod znakiem badań, które niestety musiałam wykonać właśnie teraz, w wakacje. Przez te badania rytm dobowy mój i Szczura był kompletnie rozregulowany. Po powrocie odsypialiśmy, a po przebudzeniu zwykle i tak byliśmy zbyt zmęczeni upałem, by gdzieś dalej pojechać. Załatwiłam w te dni, co mogłam. Nie można jednak mówić, bym wypoczęła psychicznie. O ile przed wakacjami stosunki z mamą były nieco lepsze, o tyle w tym tygodniu znowu stały się złe - mama narzeka mi dosłownie na wszystko, co robię, wszystko krytykuje, kwestionuje i z byle powodu podnosi na mnie głos. Jestem tym już bardzo zmęczona, zwłaszcza że padnięty Szczur nieustannie spał i rzadko miałam kontakt z kimś innym niż mama.
W czwartek pojechaliśmy po burzy do lasu, niewiele myśląc. Gdy analizowaliśmy potem tę sytuację, doszliśmy do wniosku, że po tych paru dniach wczesnego wstawania, siedzenia popołudniami w domu i słuchania mojej mamy tak bardzo zależało nam na jakimkolwiek wyrwaniu się z domu, że nie myśleliśmy logicznie. No i stało się. Próbując dojechać do lasu, Szczur wjechał w koleinę, przez co Naleśnik został ranny w brzuch, a dokładniej ma uszkodzoną pokrywę silnika. Czwartek, przez większość czasu nieznośnie monotonny, wieczorem zmienił się w iście sądny dzień. Były nerwy, krzyki, płacz, wreszcie meltdown. Szczegółów tej notatce oszczędzę, bo do tej pory mi nieco wstyd, że napięcie z kilku dni skumulowało się i tego wieczoru nie umiałam zupełnie zapanować nad emocjami. Dopiero około 22 byłam w stanie racjonalnie myśleć i spokojniej rozmawiać. Pogodziliśmy się ze Szczurem, po czym udało się obmyśleć plan działania, jednak ten dzień wykończył nas.
Staram się odnaleźć w pamięci dobre momenty tego tygodnia, takie nie tylko pożyteczne, ale naprawdę przyjemne - i niestety wiem, że nie było ich aż tyle, ile być mogło.
We wtorek byliśmy w lesie na bardzo, bardzo przyjemnym spacerze, poruszyliśmy tam sporo ciekawych tematów i zrelaksowaliśmy się na jakiś czas. Udało mi się znaleźć miernikowca i widłogonkę, jedną z najciekawszych gąsienic występujących w Polsce.
W środę urządziliśmy sobie kino pod chmurką. Oglądaliśmy "Strażników galaktyki", siedząc wieczorem na leżakach w ogrodzie. Wprawdzie w połowie seansu trzeba było przejść z laptopem do domu, bo komary wyruszyły na krwawy żer, ale i tak bardzo mi się spodobało takie oglądanie pod gołym niebem. Chciałabym tak częściej!
Dzisiaj mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ udało nam się zaobserwować z balkonu całkowite zaćmienie Księżyca. Wieczór był niemal bezchmurny, a widok - cudowny. Od około 20:30 do 21:30, gdy cień na tarczy Księżyca rósł, obserwowałam bez przerwy, a później od czasu do czasu zerkałam na naszego satelitę, który wyglądał jak przykryty czerwoną zasłonką. Pstryknęłam parę zdjęć na pamiątkę, a Szczur także fotografował na miarę możliwości swojego sprzętu. Rodzice zaglądali na balkon. Około 21:30 zauważyłam Marsa, zawołałam więc ponownie rodziców, by przyszli popatrzeć. Był to pierwszy raz od kilku lat, gdy w pełni świadomie obserwowałam planetę. Jak dawniej, patrzenie w niebo dało mi lekkiego pozytywnego kopa. Staram się wierzyć, że kolejne dni przyniosą więcej dobrego, aniżeli ten tydzień, i myśleć o tych paru przyjemnych wydarzeniach
.


30.07

Przeglądając biblioteczkę Szczura, która potrzebuje solidnych porządków, znalazłam najbardziej obleśną i idiotyczną książkę, jaką kiedykolwiek widziałam: "Klub Julietty" Sashy Grey. Sasha Grey, jak poinformował mnie Szczur, bo ja się w świecie celebrytów niezbyt orientuję, jest byłą gwiazdą filmów porno.
Kiedy kartkowałam tę książkę, dosłownie na każdej stronie trafiałam na ohydne zdania, ale absolutnym hitem było stwierdzenie: "jego jaja, lepkie i mokre od potu i śluzu, obijające się o moją łechtaczkę".
- Ja tej książki nie czytałem - zarzekał się Szczur, wysłuchawszy cytatów. - Koleżanka mi pożyczyła, ale nie przeczytałem.
"Klub Julietty" można by dawać ludziom do czytania za karę. Nie dość, że toto jest tragicznie napisane, to przeczytanie całości grozi trwałym zniechęceniem do życia seksualnego. Jednocześnie szczerze współczuję autorce, jeżeli po latach pracy w branży pornograficznej potrafi postrzegać seks wyłącznie w taki sposób, sprowadzając go do nagromadzenia reakcji fizjologicznych, obrzmień i wydzielin ludzkiego ciała. Serio, to smutne.

Jeśli już mowa o seksie, na spacerze zaobserwowałam kowale.




6 komentarzy:

  1. Heja. Poruszyłaś ciekawy temat - co, gdyby Szczur miał kochankę... Zaintrygowało mnie to, bo z rozmów z dwoma aspimi (co prawda mężczyznami) wnioskuję, że przynajmniej na tych dwóch osobnikach, zdradzające ich partnerki, nie robią większego wrażenia. Od razu uprzedzam - nie chodzi mi o sytuację, gdy partnerka zdradza i rzuca faceta, bo samo rozstanie jest bolesne. Mam na myśli samą zdradę, albo nawet rozpad związku połączony z informacją o zdradzie, która to nie jest w stanie pogłębić cierpienia partnera ponadto, co wynika z samego rozstania. U neurotypowych dodatkowa informacja o zdradzie strasznie pogłębia cierpienie. Czują się wtedy bezwartościowi, odsłaniają kompleksy. Czy u was jest tak samo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudno mi ubrać w słowa odpowiedź na to pytanie, robię już drugie podejście :)

      Myślę, że to jest bardzo indywidualna kwestia i nie da się uogólniać podejścia tych dwóch panów na innych aspich. Znam zarówno aspich, którzy są w stałych, monogamicznych związkach, także małżeńskich, jak i takich, którzy mają luźne podejście do kontaktów seksualnych.

      Mnie osobiście by to bardzo zabolało, gdybym się dowiedziała, że partner mnie za plecami zdradzał. Na pewno przeżyłabym to ciężko. Inna sprawa, że choć nie chodzę do łóżka z innymi facetami, emocjonalnie jestem poliamoryczna, tzn. zazwyczaj silnie fascynuje mnie w "ten" sposób więcej niż jeden człowiek naraz (zwłaszcza intelektualnie). Tak jest przez całe życie i mój partner od początku o tym wie. I wie też, że to jest z mojej strony wybór, że na pierwszym miejscu stawiam jego.

      Szczur ma inne podejście niż ja. Jest w stanie zgodzić się na kontakty seksualne partnerki z inną osobą pod warunkiem, że o kontaktach z tą osobą wie i się na nie zgadza. Z tego, co mi tłumaczył, emocjonalnie nie bolałoby go to, że poszłabym do łóżka z kimś innym, dopóki wiedziałby o tych kontaktach, nie byłby oszukiwany i nie straciłby mnie. Potępia natomiast wszelką zdradę wtedy, gdy druga osoba się na nią nie godzi, jako formę oszustwa.

      Ja raczej nie umiałabym dzielić się z kimś Szczurem. Nie lubię nawet myśli o tym, że ktoś inny miałby dotykać tego Zwierza. :)

      Usuń
    2. Dzięki;)

      Od razu rzuciła mi się w oczy inna kwestia. Napisałaś, że "mnie osobiście by to bardzo zabolało, gdybym się dowiedziała, że partner mnie za plecami zdradzał. Na pewno przeżyłabym to ciężko".

      W kontekście zaburzeń autystycznych ciągle powtarza się o braku empatii, o nieumiejętności postawienia się na czyimś miejscu. Jak rozumiem, zdrady jeszcze (odpukać) nie przeżyłaś i lepiej, żeby się to nie przytrafiło. Skoro nie masz za sobą takich doświadczeń, zaś ASD wyłącza empatię afektywną, to skąd wiesz, jaka byłaby Twoja reakcja emocjonalna na takie zdarzenie? Przecież to trzeba umieć postawić się niejako na swoim miejscu, ale w sytuacji, której nigdy się nie doświadczyło? Owszem, próbując empatyzować ze sobą, masz pewną przewagę, bo dość dokładnie znasz swoje preferencje od wewnątrz. Czy to jednak wystarcza, żeby poczuć - co by było, gdyby coś takiego się wydarzyło?


      Usuń
    3. Jestem pewna, że zareagowałabym bardzo mocno, bo wszystkie moje reakcje emocjonalne, gdy ktoś mnie skrzywdzi, są bardzo silne. Zazwyczaj towarzyszą im też silne i utrudniające codzienne życie reakcje somatyczne (wielodniowe problemy żołądkowe, ze snem itp.). Zdrady akurat nie przeżyłam, ale przeżyłam na przykład kradzież ze strony wieloletniego przyjaciela czy nagłe porzucenie przez bliską osobę. I choć mogę nie wiedzieć, jakie konkretnie emocje by dominowały w przypadku zdrady (np. czy więcej byłoby smutku, czy złości), mogę być pewna, że przeżyłabym to co najmniej tak mocno jak sytuacje z przeszłości, gdy bardzo się zawiodłam na najbliższych osobach. Mogę też być pewna, że odchorowałabym to somatycznie, bo to u mnie standard.

      Usuń
    4. A czy to prawda, że w niepełnych rodzinach, gdzie jest dziecko z ZA i ojciec rozwodzi się, bo nie wyrabia nerwowo, te dzieciaki z ZA nie przejawiają aż tak silnych i typowych zaburzeń jak chociażby NT w przypadku rozwodu rodziców? Standardowa (neurotypowa) psychologia stwierdza, że takie dziecko będzie całe życie dręczone przez poczucie winy z powodu takiego obrotu sytuacji. Będzie się czuło mniej wartościowe z powodu braku obojga rodziców a nawet jeśli utrzymuje kontakt z nimi, to i tak uważa siebie za kogoś gorszego. Czy w ZA jest tak samo?

      Usuń
  2. Temat dość zWily ale nie ogarniam bo jestem facetem, prosta sprawa.

    OdpowiedzUsuń