poniedziałek, 2 września 2019

[84] Znowu w Tatrach (cz. I)


Rozdział I: Niedzica

Jesteśmy już w górach.

Zakopane powitało nas wieczorem przyjemną, rześką temperaturą, ale w nocy zaczęło padać. Padało dość intensywnie przez większość dnia i chyba aż do teraz nic się nie zmieniło, jeśli dobrze słyszę. Rano było mi naprawdę zimno, w ten nieprzyjemny, przesycony wilgocią sposób, gdy ziąb przenika do kości. Zrezygnowaliśmy z wyjścia w góry i pojechaliśmy do Niedzicy z zamiarem odwiedzenia zamku.

Na miejscu okazało się, że miejsca na najbliższe godziny zostały wykupione, tylu ludzi uderzyło dzisiaj na zamek. Udało nam się jednak cudem załapać na zwiedzanie elektrowni wodnej - cudem, bo po rozmowie telefonicznej Szczura z przewodnikiem mieliśmy siedem minut na dotarcie w miejsce, gdzie czekała już grupa. Myślałam, że padnę od pospiesznego wchodzenia po kilkudziesięciu schodach! Na szczęście daliśmy radę i już chwilę później słuchaliśmy przewodnika, siedząc na generatorze. Ze wszystkich dziwnych miejsc, w których w życiu siedziałam, to było chyba najdziwniejsze.

W elektrowni nie można robić zdjęć, wszystko trzeba zostawić w szatni, włącznie z telefonem komórkowym. Wycieczka bardzo mi się podobała, a to za sprawą wspomnianego już pana przewodnika, który opowiadał z poczuciem humoru i w tak przystępny sposób, że nawet ja rozumiałam prawie wszystko, a w tematach technicznych jestem laikiem. Co nieco nawet zapamiętałam, na przykład, że zapora została zbudowana z ziemi i kamieni, a jej otwarcie miało miejsce podczas wielkiej powodzi w 1997 roku. Szczur oczywiście musiał się powymądrzać, odpowiadając na pytania, na które inni nie znali odpowiedzi. W elektrowni największe wrażenie zrobiła na mnie gigantyczna rura, pod którą przechodziliśmy, oraz mechanizm służący do obsługi tej rury. Właśnie nią przepływa woda. Nigdy przedtem nie widziałam czegoś podobnego.

Z anegdot pana przewodnika: jak myślicie, czym według dzieci jest żelbeton? To beton z żelkami.

Zamek sfotografowałam z daleka, choć to trochę jak lizanie lizaka przez papierek. Chciałabym tam jeszcze wrócić, bo nie jestem usatysfakcjonowana. Trzeba jednak przyznać, że pochmurna pogoda najbardziej służy zamkom. Wyglądają wtedy tak, jak powinny, czyli groźnie.

Mam nadzieję, że pogoda się poprawi i dużo pochodzimy, a wieczorami będę mogła czytać na dworze. Z okna pokoiku Szczura widać Giewont. Ja za oknem mam łąkę, na której całymi dniami pasą się kozy. Są słodkie. Słyszę ich meczenie, a wczoraj przyłapałam je na potyczce na rogi. 






Rozdział II: Dolina Olczyska

Mieliśmy dzisiaj idealne warunki do chodzenia - deszcz nie padał, a jednocześnie niebo było zachmurzone, przez co męczyłam się o połowę mniej.

Na pierwszą wędrówkę wybraliśmy Dolinę Olczyską, jak rok temu, ale dotarliśmy znacznie dalej. Rok temu byłam w stanie dojść tylko w okolice wywierzyska, a tym razem czułam się niezbyt zmęczona, gdy tam dotarliśmy. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie jestem w niezłej formie. Poszliśmy więc dwa razy dalej, do Polany Kopieniec, gdzie ja odpoczęłam sobie trochę dłużej, a Szczur zaliczył jeszcze szczyt Kopieniec.

Też chciałabym ten szczyt zaliczyć, ale wiem, że nie dałabym dzisiaj rady, bo byłam już bardzo zmęczona, a droga na szczyt wiodła po mokrych kamieniach, których się boję. W pierwszej chwili czułam się nie do końca usatysfakcjonowana i wywiązała się taka rozmowa:
- Irytuje mnie ta góra. Czuję się, jakby pokazywała mi brzydki gest.
- E tam. Góry nic brzydkiego nie pokazują, góry są kulturalne.
Gdy zostałam sama, przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że wszystko w swoim czasie. Nie ma co się zmuszać ani porównywać z innymi. Może za rok będę gotowa tam wejść. Tymczasem trzeba patrzeć na to od innej strony: w ciągu dwóch lat zrobiłam w chodzeniu po górach ogromny postęp, jak na osobę z tak dużą niepewnością grawitacyjną. Przez lata byłam przekonana, że to rozrywka nie dla mnie, a tu niespodzianka.

W tym roku Dolinę Olczyską zapamiętam inaczej niż w zeszłym, a to za sprawą pięknych kwiatów, które Szczur nazywa fioletowymi, a ja różowymi. Na podstawie informacji z Internetu wydaje mi się, że to wierzbówka kiprzyca (jeżeli ktoś wie lepiej, proszę mnie poprawić!). Poprzednio byliśmy tam o miesiąc później i kwiatów tych nie zobaczyliśmy. Oczywiście zachwycały mnie też inne szczegóły, a odkąd ćwiczę uważność, widzę ich jeszcze więcej niż przedtem. Ubóstwiam tę dolinę i czuję się tam bardzo szczęśliwa!

Nieustannie jestem też zachwycona i zdumiona tym, jak mili są ludzie spotykani na szlakach. To chyba nigdy nie przestanie mnie dziwić, jak inne są te przypadkowe kontakty od takich, jakie zdarzają się na co dzień. Częściej niż gdziekolwiek indziej nawiązuję rozmowę z obcymi ludźmi, żartujemy, wymieniamy uwagi na temat szlaku. Dostrzegam też wiele przykładów rewelacyjnego podejścia dorosłych do dzieci i ich emocji - nigdy jeszcze nie słyszałam, aby na szlaku ktoś krzyczał na swoje dziecko lub je obrażał.

Mało brakowało, a w Dolinie Olczyskiej zostałaby moja komórka. Po tym, jak Szczur zrobił mi zdjęcie pod drogowskazem, włożyłam telefon do tylnej kieszeni dżinsów. W pewnym momencie drogi po kamieniach uświadomiłam sobie, że telefonu nie ma. Musiał mi wypaść, gdy na jednym odcinku przykucnęłam, obawiając się schodzić po śliskich kamieniach. Na szczęście było to tylko kilkanaście metrów od miejsca, gdzie się wówczas znajdowaliśmy, ale kto wie, co by się z nim stało, gdyby pewna pani schodząca za nami nie znalazła go. Ta dobra Osoba oddała Szczurowi telefon, gdy po niego wrócił. Wolę sobie nie wyobrażać, jak nagłe zgubienie telefonu na samym początku wyjazdu podziałałoby na mnie. Jestem przeszczęśliwa, że akurat taka Osoba szła za nami.  

Był to chyba pierwszy raz w moim życiu, kiedy mogłam powiedzieć, że karma wraca - ja też kiedyś znalazłam telefon i go oddałam. Sytuacja była bardzo podobna, tyle że zdarzyła się na uczelni.

- Może i góry nie pokazują brzydkich rzeczy, ale ewidentnie nie lubią komórek - powiedziałam do Szczura. - Rok temu ty swoją utopiłeś, teraz ja prawie zgubiłam swoją. Myślę, że góry denerwuje, że ludzie używają komórek zamiast skupiać się na przyrodzie.
- A to na pewno - przyznał Szczur.
- Widzę to tak: jakaś driada czy inny chochlik czeka na dogodną okazję, a potem wkłada ukradkiem rękę do kieszeni turystów.

Miejsce, gdzie Szczur rok temu wpadł do strumienia i utopił telefon, też odwiedziliśmy. Kazałam mu tam zrobić głupią minę do zdjęcia.








Rozdział III - Dolina Kościeliska

Trzeciego dnia pobytu w Zakopanem, czyli wczoraj, obudziłam się z obolałymi nogami po wędrówce z dnia poprzedniego. Bolało całkiem całkiem, już nie wstawałam tak żwawo jak dzień wcześniej. 

Szczur proponował, żebyśmy wybrali się na Halę Kondratową, ale ja nie miałam ochoty dwa dni z rzędu iść znanym już szlakiem. Chciałam zobaczyć coś nowego. Udaliśmy się więc do Doliny Kościeliskiej, choć Szczur rozsądnie ostrzegał, że to dłuższy szlak.

Początki nie były łatwe, pomimo że Dolina Kościeliska jest bardzo płaska, nie ma gwałtownych spadków terenu ani nawet wielkich, śliskich kamieni. Jest za to bardzo lubiana przez turystów, zapewne właśnie dlatego, że nie wymaga dobrej kondycji - mnóstwo tam rodzin z małymi dziećmi, nie brakuje też osób niepełnosprawnych ruchowo. Radzą sobie nawet maluszki. Na początkowym odcinku było więc bardzo dużo ludzi, ciągle trzeba było schodzić z drogi przed hałaśliwymi bryczkami, panował spory szum (jak w niektórych restauracjach), dzieci krzyczały, dorośli chichotali. Jeden z fiakrów kłócił się z mężczyzną, który zaprotestował przeciwko biciu konia. Słońce też nieco dawało mi się we znaki. Regularnie się zatrzymywałam robić zdjęcia, żeby odcinać się od nadmiaru bodźców. Zwątpiłam, że dojdę do schroniska, gdy sobie uświadomiłam, że przez ciągłe postoje w ciągu godziny przeszliśmy tylko 1,3 kilometra, mimo tak płaskiego terenu. Tak właśnie działa na mnie nadmiar bodźców, zwłaszcza dźwiękowych.

Później było już tylko lepiej. Gdy minęliśmy postój dla bryczek, zrobiło się chłodniej, ciszej i bardzo, bardzo ładnie. Ze wszystkich stron otaczały nas góry. Skały o fantazyjnych kształtach zachęcały, żeby ich dotykać i siadać na nich. Co pewien czas pojawiał się potok, a z nim widoki i dźwięki, które uwielbiam. Zauważyłam, że Dolina Kościeliska jest bardzo lubiana przez owady, zwłaszcza przez motyle o ciemnych skrzydłach z pomarańczowymi plamkami. W jednym miejscu udało się poobserwować dwa z nich przez dłuższy czas - siedziały na pniu, dotykały go trąbkami i nic sobie nie robiły z wycelowanych w nie obiektywów. Wiem, że te motyle należą do rusałkowatych, ale podobnych gatunków jest kilka (wśród nich także chronione), dlatego zidentyfikuję je później. Innego owada, którego spotkałam, rozpoznał już Marek jako krasankę natrawkę - to ten czarny w czerwone plamy.










W schronisku na Hali Ornak odpoczęliśmy, kupiłam sobie magnesy z niedźwiedziem i pocztówki do wysłania. Niedźwiedź wydaje się być symbolem tego miejsca. Szczura zaatakowała tam alergia i w duchu chciało mi się śmiać, gdy pewna miła pani po dwóch pierwszych kichnięciach powiedziała mu "Na zdrowie", ale on kichnął jeszcze kilkanaście razy. Alergia to jednak nic przyjemnego.

Droga powrotna była już w zasadzie czystą przyjemnością. Nogi dawały się we znaki, ale po piętnastej turystów i bryczek było znacznie mniej. Wiał lekki wietrzyk, chłonęłam ciszę i spokój tego miejsca. Po drodze spotkaliśmy kreta, a właściwie wypatrzyły go dzieci, ja więcej słyszałam niż widziałam. Nie robiłam mu zdjęć, bo dzieciaki narobiły ambarasu i biedak schował się pod liśćmi, nie chciałam go dodatkowo stresować. Dzień wcześniej widziałam już na szlaku kreta, niestety martwego, więc cieszyłam się ze spotkania z żywym.

Wieczorem zjedliśmy pizzę z nocnej pizzerii. Szczur zgodził się zjeść ze mną na dworze i fajnie było tam siedzieć, podczas gdy powoli zaczynało się ściemniać.

Dzisiaj postanowiliśmy się rozdzielić, zgodnie z tym, co ustaliliśmy jeszcze przed wyjazdem. Szczur poszedł na bardziej wymagający kondycyjnie szlak - zdobywać Kopę Kondracką. Duże gryzonie potrzebują od czasu do czasu większego wysiłku fizycznego. Ja natomiast zostałam w hoteliku. O dziwo, mięśnie nóg mnie w ogóle nie bolą, choć Szczur twierdził, że dziś będzie najgorzej. Jestem jednak trochę niewyspana (obudził mnie po szóstej kolejny szczurzy napad kichania - coś go tu w górach uczula), a trochę zmęczona, również mój żołądek potrzebuje spokojniejszego dnia. Od czasu do czasu potrzebuję takiego luźniejszego dnia, bo każdy wyjazd to dla mnie silne emocje związane i z robieniem nowych rzeczy, i z dużą dawką stymulacji w postaci pięknych widoków, i ze zmianą codziennej rutyny. Rozważałam krótki wypad na Krupówki, ale czuję, że potrzebuję pełnego odsapu, a tam jest zwykle dużo ludzi, więc chyba po prostu powłóczę się na razie po najbliższej okolicy. Pooglądam architekturę i przyrodę, może zrobię parę zdjęć. Zjem sobie bez pośpiechu, powypisuję pocztówki, poczytam. Wyciszenie, chill czy jak kto lubi nazywać ten stan.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz