wtorek, 27 sierpnia 2019

[83] Rosomak nad morzem (cz. II)


16.08
Dzisiaj zaczęło się zbierać na deszcz, zanim jeszcze wyszliśmy z kwatery. Miałam wielką ochotę pojechać do Słowińskiego Parku Narodowego, nie zważając na odległość, ale rozpętała się kolejna burza, tym razem bardzo widowiskowa. Z nieba tak się lało, że Szczur wrócił z krótkiej wyprawy po bułki mokruteńki, jakby zanurzył się po szyję. Samochód gryzonia płynął po drogach jak amfibia Pana Samochodzika. W takich okolicznościach wycieczka do parku narodowego nie wchodziła w grę. Zdecydowaliśmy, że ruszamy do Władysławowa, zobaczyć port rybacki i motylarnię.

Motylarnia we Władysławowie zrobiła na mnie zaskakująco dobre wrażenie, w przeciwieństwie do tej we wrocławskim zoo, w której kiedyś byłam. W tym niepozornym namiocie motyle okazały się być o wiele bardziej zadbane. Ani jeden nie leżał martwy na ziemi. Pracownice motylarni zmieniały się w namiocie - zawsze przynajmniej jedna z nich towarzyszyła gościom wewnątrz, opowiadając o motylach i pilnując, żeby ich nie chwytano. Zakaz dotykania jest tam egzekwowany, nie to, co we wspomnianym zoo, gdzie istnieje on tylko na papierze i nikt nie reaguje, gdy dzieci niedelikatnie obchodzą się z owadami. Motyla wolno podnosić tylko razem z kawałkiem owocu, na którym akurat usiadł. Jak na osobę pracującą z motylami od miesiąca, przewodniczka znała sporo ciekawostek o prezentowanych gatunkach, więc trochę sobie porozmawialiśmy. Niektóre gatunki widziałam na żywo pierwszy raz, na przykład słynnego "motyla-liść" Kallima inachus. Motyl sowa, Caligo memnon, na naszych oczach złożył kilka jaj. Na gałązkach roślin wisiało sporo poczwarek, między innymi danaida wędrownego.







Gdy byliśmy w motylarni, na dworze przestało padać i rozpogodziło się. Pod wpływem światła słonecznego docierającego do namiotu motyle wyraźnie ożywiły się. Niebieskie Morpho peleides wesoło goniły siebie nawzajem, a czasem też inne motyle. Niedługo później pożegnaliśmy się i poszliśmy na spacer po porcie, gdzie Szczur opowiadał mi o różnych rodzajach statków. Przyglądając się kutrom rybackim, zauważyłam sporo ptaków siedzących na masztach i radarach statków.

Zeszliśmy też na plażę, gdzie posiedzieliśmy trochę, żebym mogła w spokoju zjeść drugie śniadanie. Ludzi było niewielu, najwyraźniej wypłoszyła ich ulewa. Tam i z powrotem latało kilka jaskółek. Obserwowaliśmy kuter wychodzący w morze, wkrótce jednak na pierwszym planie pojawił się stylizowany na łódź Wikingów statek przewożący turystów, zwany przez Szczura "stonkowozem".






Podróż do Władysławowa i z powrotem trwała łącznie trzy godziny. Konieczność nieustannego uważania na tłumy turystów spowodowała, że Szczur wrócił wyczerpany psychicznie. Trudno mu się dziwić, bo na tej trasie nawet ja jako pasażer miałam uwagę napiętą do granic możliwości. Co chwilę na drodze pojawiał się ktoś, kto zachowywał się totalnie nieobliczalnie - a to chłopak jadący ulicą pod prąd na hulajnodze, a to facet jedzący gofra na środku ulicy, a to wyskakująca nagle pod koła samochodu kobieta z wielkim garem. Pomysłowość turystów, jeśli chodzi o niebezpieczne zachowania, nie zna granic. 

Dopiero późnym wieczorem udało mi się namówić Szczura na spacer na najbliższą plażę. Plusem tej sytuacji było to, że w ciemności morze wyglądało przepięknie. Najchętniej nie wracałabym na noc.


17.08
Dzisiejszej nocy wracamy do Nory. Wydawało mi się, że pożegnania z Zakopanem są trudne, ale teraz jest mi chyba jeszcze trudniej. Nie pamiętam, kiedy aż tak bardzo nie miałam ochoty wracać z wyjazdu. Zazwyczaj tęsknię przynajmniej za domowym jedzeniem, tym razem nawet jego mi nie brakuje, tak zasmakowała mi tutejsza kuchnia.

Ostatni dzień spędziliśmy w stu procentach na luzie. Zaproponowałam Szczurowi, żebyśmy dzisiaj nigdzie już nie wybierali się samochodem, a zamiast tego poszli spacerkiem na plażę i poodpoczywali tam sobie. Szczura, wciąż zmęczonego wczorajszym traumatycznym prowadzeniem samochodu, nie trzeba było długo namawiać. 

Spacerując brzegiem morza, w ciągu dwóch godzin zebrałam tyle muszelek, że jestem w ciężkim szoku. Pamiętam, że podczas wakacji z rodzicami nie udało nam się znaleźć ani jednej, w południe wszystkie były już wyzbierane przez osoby chodzące na plażę wcześnie rano. A tu tyle muszli w biały dzień! Część jest podniszczona, ale ponad dwadzieścia znalazłam w idealnym stanie. Natrafiłam też na małża, któremu pomogłam wrócić do wody, i na dwie meduzy - tych nie dotykałam. W tym czasie Szczur zdążył kilka razy się wykąpać i wybudować zamek z piasku o nazwie Szczurogród. Prawda, że ufortyfikowany jak należy?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz