sobota, 23 listopada 2019

[90] Szaleństwo


Nieco ponad cztery lata temu, w piątek 6 listopada, wybrałam się w podróż pociągiem do stolicy. Z tej podróży nic nie pamiętam. Najwyraźniej byłam tak przejęta tym, co zamierzałam zrobić, że nie kodowałam teraźniejszości.



Kilka dni po powrocie napisałam w swoim ówczesnym internetowym pamiętniku:

Czegoś takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się czuć aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą pierwszy raz widzę w realu, na cudzym terenie i w momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się nie dogaduję. Przez cały dzień.

Po drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.

Jeśli dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy Szczur w tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale Szczur nie przygotowywał dla mnie posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.

Czy naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć, że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują? Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.

Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.

Po powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi, że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.

Amon, mój internetowy przyjaciel z lat gimnazjalnych, napisał kiedyś, gdy depresja dawała mu się szczególnie mocno we znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów. Tu i teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie. Muszę jednak to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.



A co się wydarzyło pomiędzy?

Zrobiłam jedną z najbardziej szalonych i nieodpowiedzialnych rzeczy w moim życiu. Taką, którą zapewne odradzałabym komuś innemu, gdyby zwierzył mi się ze swoich planów. Spędziłam prawie dwa dni u człowieka poznanego wiosną przez Internet, który zaprosił mnie na urbex, w tajemnicy przed wszystkimi. W dodatku nakłamałam, aż z uszu mi dymiło, choć nie kłamię prawie nigdy. Rodzicom i chłopakowi powiedziałam, że jadę do koleżanki. Przyjaciołom - choć mam w zwyczaju zawsze informować jedno z nich, gdy pierwszy raz spotykam się z kimś w realu - nie powiedziałam nic. Chciałam przynajmniej raz mieć spokój od tego, co myślą inni.

Z internetowym znajomym, do którego pojechałam, łączyły mnie relacje czysto koleżeńskie. Jego niedawno rzuciła dziewczyna, ja byłam w kilkuletnim związku, który coraz bardziej się sypał, ale wciąż jeszcze miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Zaproszenie przyjęłam głównie dlatego, że rozpaczliwie chciałam choć na chwilę zapomnieć o codzienności. W żadnej sferze mi się nie układało - miałam problemy zdrowotne, ze związkiem nie było dobrze, w mojej pierwszej poważniejszej pracy spotkałam się z mobbingiem i nie potrafiłam się odnaleźć. Psychicznie byłam w rozsypce. Znajomy często ze mną rozmawiał i czułam, że jest między nami jakaś nić wzajemnego zrozumienia, chociaż dzielą nas kilometry.

Pamiętam, jak siedziałam w jego długim czarnym samochodzie, spięta i zmęczona podróżą. Rozmawiałam z trudem, sens każdego zdania docierał do mnie tylko na chwilę. O czym rozmawialiśmy, już nie pamiętam. Wiem, że zastanowiłam się, zerkając w lewo, czy on mógłby mi się podobać jako partner. Doszłam do wniosku, że nie, bo nie jest zupełnie w moim typie i wygląda na dużo starszego. Nigdy nie pociągali mnie faceci z brodą lub wąsami, kojarzyli mi się z tatą.

To, co się stało później, nie przypominało żadnej znanej mi historii. Nie, nie poszliśmy do łóżka ani nic w tym stylu. Większość weekendu zleciała nam na rozmawianiu. W sobotę pojechaliśmy szukać opuszczonego domu pod lasem, przedarliśmy się przez dzikie chaszcze i zrobiliśmy amatorską sesję zdjęciową. Nie pamiętam, co jedliśmy, zupełnie jakbyśmy się najedli rozmowami. Z godziny na godzinę czułam się coraz bardziej swobodnie, jakbym znała go od zawsze. Pomimo bycia w obcym miejscu niczego się nie bałam, co było niezwykłe, jeśli brać pod uwagę, jaki to był okres w moim życiu. Trochę też wydawało mi się, że śnię.

Wróciłam do domu jakaś inna, silniejsza psychicznie. Z poczuciem, że jest ktoś, kto mnie rozumie. I ze świadomością, że podobne historie czasem kończą się w kronikach kryminalnych - dlatego nadal nie powiedziałam nikomu prawdy.

Parę miesięcy później już byliśmy razem.

Jeśli ktoś będzie Wam próbował wmówić, że zawsze i wszędzie należy kierować się rozumem - nie słuchajcie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz