czwartek, 2 kwietnia 2020

[99] Mój alfabet, czyli szkoła widziana oczami dziecka w spektrum autyzmu


Obecny czas przymusowej izolacji społecznej jest dla mnie tym, czym dla większości dorosłych autystów mogących zostać w domu - czasem regeneracji sensorycznej, ale też zaburzonej rutyny, zawieszonych planów i zmagań z wewnętrznym niepokojem. Pewnego dnia zastanowiłam się jednak, jak odbierałabym tę sytuację, gdybym była dzieckiem - tym samym, co dwadzieścia lat temu. I doszłam do wniosku, że czułabym się przeszczęśliwa, mogąc przez dłuższy czas uczyć się zdalnie i nie chodzić do znienawidzonej szkoły, a później byłoby mi bardzo trudno do niej wrócić. Jestem tego pewna, bo jako dziecko przeżyłam coś podobnego, gdy po pobycie w szpitalu lekarze zalecili, żebym kilka tygodni spędziła w domu. W przeciwieństwie do dorosłych, nie dostrzegałam żadnych minusów tej sytuacji.

Z okazji Dnia Świadomości Autyzmu postanowiłam zamieścić post, który planowałam od dawna. W tym poście chcę Wam opowiedzieć, jak z mojej perspektywy wyglądała szkoła - mam na myśli szkołę podstawową i gimnazjum, bo liceum to temat na osobną notkę. Aby łatwiej się czytało, nadałam notce formę alfabetu. Jest to alfabet, którego tak naprawdę nauczyła mnie szkoła. (Alfabet polski znałam w wieku czterech lat.)




A jak akademie
Przez całą podstawówkę nie rozumiałam, czemu służą szkolne akademie - przydługie, łopatologiczne występy, do których wybrana klasa przygotowuje się przez kilka tygodni. Próby akademii były dla mnie prawdziwą zmorą szkolnego życia (patrz: Cz). Miałam bardzo dobrą pamięć, więc zwykle po tygodniu znałam kwestie całej klasy, podczas gdy niektórzy nie potrafili nauczyć się kilku wersów, powtarzanych dzień w dzień. Nie chciałam w tym uczestniczyć, stresowało mnie recytowanie na oczach setki ludzi, ale nauczyciele domagali się, żeby występowała cała klasa. Dziś rozumiem, że mieli to narzucone odgórnie i mogli obawiać się, że jeśli pozwolą jednemu, dwóm uczniom nie wystąpić, trzy czwarte klasy będzie chciało zrezygnować.
W gimnazjum ta zmora zniknęła tak szybko, jak w podstawówce się pojawiła. Istniał tam zupełnie inny system organizowania akademii. Zamiast przymuszać po kolei każdą klasę do przygotowywania jednej akademii w roku, nauczyciele angażowali ochotników z różnych klas - uczniów uzdolnionych artystycznie lub lubiących występować. I nikomu nie przeszkadzało, że zwykle na scenie są te same osoby. Da się? Da się.

B jak biblioteka
W podstawówce i w gimnazjum biblioteka była moim ulubionym miejscem w szkole. Często spędzałam tam długie przerwy, nie tylko ze względu na możliwość wypożyczania książek. W okresie, gdy najbardziej mi dokuczano (od II do IV klasy podstawówki), traktowałam bibliotekę jak schronienie. Było tam cicho, spokojnie, a dręczyciele nie mieli odwagi zapuszczać się na ten teren. Z kolei w gimnazjum spotykałam się w czytelni z kolegami z innych klas, którzy też lubili czytać i pomagać bibliotekarce.

C (a właściwie Cz) jak czas pusty
Tym, czego najbardziej nienawidziłam w szkole, był czas pusty, czyli wszystkie momenty, kiedy nie miałam czym się zająć, a jednocześnie nauczyciele nie pozwalali zajmować się czymś własnym.
Przykładowo, w klasach I-III bardzo dużo czasu zajmowało na lekcjach głośne czytanie tekstu przez dzieci. Nauczycielka dzieliła czytankę na partie, a uczniowie po kolei czytali swoje fragmenty, zazwyczaj niemiłosiernie dukając i popełniając mnóstwo błędów. Jako dorosła osoba rozumiem, że w ten sposób nauczyciel sprawdzał postępy w nauce czytania. Jako dziecko zupełnie tego nie rozumiałam. Dostawałam do głowy, bo zanim koledzy dotarli do jednej trzeciej tekstu, miałam już cały po cichu przeczytany. Nauczycielka nie pozwalała mi w tym czasie robić nic własnego, jak czytanie innej książki czy rysowanie. A czas ten w odczuciu ośmioletniego dziecka trwał całe wieki. Efekt był taki, że "przeszkadzałam w lekcji", stimując, wydając odgłosy, bawiąc się przyborami z piórnika. W końcu problem rozwiązała moja mama, która dała mi dodatkowy zeszyt i poleciła zapisywać w nim, w jakiej kolejności koledzy czytali tekst, gdzie każdy z nich zaczynał i kończył.
Kiedy byłam starsza, potrafiłam już zająć się w czasie pustym własnymi myślami, rysowaniem ukradkiem, układaniem sudoku itp. Oczywiście nastolatkowie nie dukali jednej czytanki przez godzinę, za to sporo czasu poświęcano na odpytywanie uczniów przy tablicy, dywagacje na tematy wychowawcze (czy to Antek pierwszy uderzył Karola piórnikiem, czy może Karol Antka?), ćwiczenie wierszy na akademie. Nienawidziłam tego zmarnowanego czasu. Zawsze bolała mnie świadomość, jak wiele ciekawych rzeczy mogłabym zrobić w domu czy chociażby przeczytać, gdybym nie musiała bezczynnie siedzieć w ławce i słuchać, co robią inni.

D jak dodatkowe zajęcia
Oferta zajęć dodatkowych w mojej podstawówce była niewielka. Nie interesował mnie SKS, a tym bardziej zespół wokalny. W klasach I-III nie miałam więc zajęć pozalekcyjnych, jeździłam tylko przez około dwa lata na terapię u psycholożki.
Widząc, że mam zdolności językowe, rodzice najpierw kupowali mi gazetki "English Junior", a w V klasie zapisali mnie na lekcje u studentki anglistyki. Polubiłam te zajęcia, bo miałam je indywidualnie, a nauczycielka nie traktowała mnie jak małe dziecko. Zaraz na początku dała mi strony z jakiegoś atlasu anatomicznego, gdzie przedstawiono budowę człowieka bardziej szczegółowo niż w szkole. A na święta pożyczyła mi moją pierwszą książkę do przeczytania w całości po angielsku.
Jeździłam też na gimnastykę korekcyjną i na basen. Pomimo starań nie nauczyłam się pływać - robiłam postępy, dopóki miałam zajęcia indywidualne, ale później wprowadzono małe grupy i zaliczyłam regres. Dodatkowa dawka ruchu na pewno mi jednak nie zaszkodziła.

E jak ekipa
W podstawówce miałam dwóch dobrych kolegów (o jednym pisałam tu, drugiego poznałam na olimpiadzie). Mimo wszystko dopiero w gimnazjum zaczęłam dobrze się czuć w szkole. Tak jest, ten owiany złą sławą etap edukacji ja osobiście pamiętam jako wybawienie od przemocy. Były to dla mnie najweselsze trzy lata edukacji, bo zmieniłam szkołę i weszłam w nowe środowisko. Ponownie byłam w klasie ze swoim kumplem C., ale prześladowcy poszli do innych szkół. Wspólnie z C. zakumplowaliśmy się z kilkoma osobami z innych klas, które też były, z różnych powodów, "inne" i "dziwne" w oczach większości. Spędzaliśmy razem czas na przystanku, zaglądaliśmy do siebie na przerwach, wymienialiśmy się muzyką i książkami. Zapraszaliśmy siebie nawzajem na urodziny, parę razy spotkaliśmy się poza szkołą bez okazji. Ekipa ta rozpadła się zaraz po gimnazjum, chyba z powodu naszych kiepskich umiejętności społecznych, ale wspominam ją z uśmiechem.

F jak fantazja
Czasem sobie myślę, że w podstawówce ocaliła mnie bujna wyobraźnia. Nie wiem, czy bez niej przetrwałabym ten czas, zwłaszcza pierwsze cztery lata. W mojej głowie istniał alternatywny świat, do którego uciekałam, gdy świat dookoła stawał się nieznośny. Układałam historie, których bohaterami były najczęściej mówiące zwierzęta. W domu rysowałam je w postaci komiksów bez dymków, mówiąc do siebie, albo odgrywałam je przy pomocy wycinków z gazet i zabawek. Poza domem czasami rysowałam któregoś z bohaterów, żeby poczuć się lepiej. W klasie V zaczęłam pisać wiersze, a w gimnazjum fanfiki.

G jak gazetka
I w podstawówce, i w gimnazjum należałam do redakcji gazetki szkolnej. W podstawówce jako jedyne dziecko zostałam zaproszona do redagowania gazetki przed ukończeniem klasy II. Zazwyczaj przyjmowano chętnych uczniów dopiero od klasy IV, ale nauczycielka zrobiła wyjątek, wiedząc, że czytam i piszę lepiej niż rówieśnicy. To był szczęśliwy dzień.

H jak humor
W gimnazjum humor stał się moim głównym sposobem na problemy z rówieśnikami. Nie byłam już ofiarą wytrwałych dręczycieli jak w podstawówce, ale od czasu do czasu ktoś śmiał się ze mnie lub moich kumpli z powodu naszej odmienności. Na pewnej nudnej lekcji razem z kumplem zaczęliśmy rysować komiks z nami w rolach głównych. Z czasem weszło nam to w krew. W komiksach przedstawialiśmy w krzywym zwierciadle wszystko, co się działo wokół nas. Rysowaliśmy siebie w karykaturalny sposób i wyolbrzymialiśmy swoje wady, podobnie przedstawialiśmy innych. Używaliśmy też przezwisk, których wobec nas używano. Po pewnym czasie zauważyłam, że już nikt się z nas nie nabija. A przynajmniej nie w naszej obecności.

I jak infekcje
Jako uczennica często łapałam infekcje układu oddechowego. W sezonie jesienno-zimowym potrafiłam być chora co miesiąc. W podstawówce lubiłam chorować i zostawać w domu, potem przestałam lubić, bo wiązało się to z nadrabianiem zaległości. Pomimo różnych badań i kuracji mających poprawić odporność, chorowałam mniej więcej tyle samo przez cały czas edukacji szkolnej. Gdy poszłam na studia, a później do pracy, ze zdumieniem odkryłam, że łapię infekcje dużo rzadziej i przechodzę je łagodniej.
Jestem teraz przekonana, że to przewlekły lęk i stres w szkole tak wpływały na moją odporność. Mały autysta z reguły doświadcza w szkole mniej pozytywnych emocji niż inne dzieci, a negatywnych mnóstwo.

J jak jedzenie
Wybiórczość pokarmowa czasem utrudniała mi życie w szkole, ale pewnie dużo rzadziej niż innym dzieciom, bo nie musiałam chodzić na obiady. W domu zawsze był ktoś dorosły, więc nie było takiej potrzeby. Całe szczęście, bo byłam naprawdę bardzo, bardzo wybiórcza pokarmowo.
Na drugie śniadanie jadłam zwykle bułki lub rogale z masłem, czasem też owoc lub coś słodkiego. Nie chciałam jeść kanapek. Do dziś ich nie jem, ponieważ struktura i smak kanapek są dla mnie nie do przejścia - zjadam osobno pieczywo, osobno inne składniki. W szkole zawsze starałam się jeść śniadanie w pewnej odległości od innych, bo zapach kanapek innych dzieci (zwłaszcza z szynką i serem) doprowadzał mnie do odruchu wymiotnego. Jeśli robiliśmy kanapki na lekcji, na przykład na technice, to robiłam je, ale ich nie jadłam.

K jak konkursy
Począwszy od III klasy podstawówki, regularnie brałam udział w konkursach na różnym szczeblu. Najczęściej wysyłano mnie na konkursy ortograficzne, literackie, z języka angielskiego. Przez kilka lat uczestniczyłam w Olimpiadzie Wiedzy Biblijnej, co pomogło mi pozbierać się psychicznie po tym, jak mój przyjaciel został przeniesiony do innej szkoły, a później stało się moim hobby. W gimnazjum startowałam w olimpiadzie z języka polskiego.
Bardzo lubiłam konkursy, chyba dlatego, że dzięki nim miałam poczucie sensu, którego nie dawała mi szkoła. Nareszcie mogłam robić coś indywidualnie, niezależnie od tego, ile reszta klasy umiała z danego przedmiotu. Zaczęłam uświadamiać sobie swoje mocne strony. Od czasu do czasu coś wygrywałam i dostawałam nagrody.

L jak lekcje

Moje ulubione przedmioty: język polski, język angielski, w podstawówce także historia, a w liceum biologia i matematyka.
Przedmioty nielubiane: w podstawówce matematyka (patrz: U), przyroda (niesprawiedliwy nauczyciel), później fizyka i geografia.

M jak maskotka
Przez całą podstawówkę zabierałam do szkoły małą maskotkę, która dodawała mi odwagi. Zwykle był to pluszowy piesek. Musiałam jednak ukrywać go w plecaku, żeby inni się ze mnie nie nabijali, a nauczyciele nie zabrali mi go. Gdy się bałam, wkładałam rękę do torby i dotykałam go. W gimnazjum i później rolę takiego "uspokajacza" pełniły ulubione wisiorki.

Jeżeli czyta mnie jakiś nauczyciel dzieci ze spektrum, mam do niego prośbę. Nauczycielu! Może spotkasz dziecko, które czuje się bezpieczniej w szkole, jeśli ma przy sobie ulubiony przedmiot. Pozwól mu na to. Nie odbieraj mu ulubionej rzeczy. Ustal z uczniem zasady korzystania z niej.
 
N jak nauczyciele
Może nie świadczy to o mnie najlepiej, ale aż do końca gimnazjum moja sympatia do danego przedmiotu szkolnego była wprost proporcjonalna do mojej sympatii do nauczyciela. Jeżeli nauczyciel był pasjonatem, umiał zainteresować, prowadził lekcje w ciekawy sposób, traktował uczniów sprawiedliwie - lubiłam jego przedmiot. Jeśli było przeciwnie, szybko traciłam sympatię do przedmiotu. Stało się tak z przyrodą, którą poza szkołą kochałam, a także z historią, gdy nauczycielkę z pasją zastąpiła osoba nieustannie przynudzająca, oceniająca w niezbyt sprawiedliwy sposób.
Troje nauczycieli wywarło znaczny pozytywny wpływ na moje życie i do dzisiaj jestem im za to wdzięczna. Historyczka pomogła mi w okresie największych problemów w podstawówce. Powierzyła mi odpowiedzialną rolę (współorganizowałam szkolny konkurs), dawała ponadprogramowe zadania, odbyła ze mną na osobności kilka rozmów o problemach. Dwie polonistki nauczyły mnie bardzo dużo nie tylko w kontekście swojego przedmiotu, ale też sposobu patrzenia na sztukę i na świat w ogóle, przede wszystkim dostrzegania i rozumienia różnych perspektyw. Tych ludzi nigdy nie zapomnę.

O jak oceny
Zazwyczaj miałam dobre i bardzo dobre stopnie. Przez kilka lat w ogóle nie przywiązywałam wagi do ocen, ale w pewnym momencie zaczęłam nadmiernie się nimi przejmować. Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało i dlaczego. Nikt w domu nie wywierał na mnie presji, aby zbierać same piątki, przeciwnie - rodzice mówili raczej, że uczeń bez jedynki jest jak żołnierz bez karabinu. Ja jednak zaczęłam czuć lęk przed złymi ocenami z matematyki. Na sprawdzianach trudno mi było się skupić, pociły mi się ręce, serce waliło. W V klasie pierwszy raz dostałam rewolucji żołądkowej przed sprawdzianem z matematyki, później zdarzało się to już regularnie. Co ciekawe, problem dotyczył niemal wyłącznie matematyki, później też fizyki. Bałam się, gdy nie potrafiłam czegoś zrozumieć. W liceum nadal martwiłam się słabszymi ocenami z przedmiotów ścisłych, mimo że nie musiałam być z nich dobra na "humanie". Traktowałam oceny trochę jak kolekcjonowane kiedyś pokemony. Czułam dyskomfort, gdy były słabsze.
Gdybym mogła przekazać jedną wiadomość sobie z przeszłości, powiedziałabym: "Nie martw się ocenami, one nie mają znaczenia w późniejszym życiu. Bądź świetna z kilku wybranych przedmiotów, to wystarczy. Trójka z matmy jest OK. Zamiast myśleć tyle o matmie, ucz się gotować, piec, szyć, dbać o rośliny, majsterkować lub używać mapy, bo z tymi umiejętnościami będzie ci łatwiej wejść w dorosłe życie".

P jak przemoc i przerwy
Te dwie kwestie są ze sobą ściśle powiązane. Od I do IV klasy podstawówki regularnie doświadczałam w szkole przemocy. W moim przypadku była to w większości przemoc psychiczna polegająca na straszeniu, czasem werbalna, prawie nigdy fizyczna. Była też wyrafinowana, nie pozostawiała widocznych śladów. 

Prześladowcy - w większości uczniowie klas od IV do VIII - pojawiali się znienacka na przerwach, gdy w pobliżu mnie nie było nauczyciela. Szybko zaczęłam bać się chodzenia do toalety, bo tam najczęściej mnie straszono - podchodzono do mnie od tyłu, wołano: "Bu!", a jeśli byłam w kabinie, łomotano w drzwi, szarpano za klamkę czy w ogóle otwierano kabinę (część kabin miała zepsute zamki). Pewnego dnia uczennica klasy VII stanęła na sedesie w sąsiedniej kabinie, żeby zajrzeć od góry do mojej - był to jeden z najstraszniejszych momentów w moim krótkim życiu. Bałam się też schodzenia po schodach z piętra na parter, gdzie często ktoś znienacka na mnie wyskakiwał, straszył mnie od tyłu albo udawał, że chce mnie popchnąć. 
Po reformie, gdy najstarsze klasy opuściły szkołę, moimi głównymi dręczycielami stali się syn i siostrzeniec nauczycielki. Na nich już w ogóle nie potrafiłam znaleźć sposobu. Zawsze atakowali tak, że konsekwencje spadały na mnie, a oni pozostawali bezkarni, na przykład zabierali mi rzeczy, po czym ukradkiem podrzucali je z powrotem, zanim przyszedł nauczyciel. Wyzywali mnie i mojego przyjaciela C. Zastraszali też C., kiedy wszyscy chłopcy zostawali sami przed WF-em.
Przez pewien czas próbowałam trzymać się w pobliżu nauczycieli, jednak ich to bardzo drażniło. Gdy zmienił się wychowawca, uprosiłam mamę, żeby poprosiła go, abym na długiej przerwie mogła zostawać w klasie i czytać. Przez pewien krótki czas to działało i byłam bardzo szczęśliwa. Niestety, szybko się skończyło (nie znam powodu, może nauczyciel miał nieprzyjemności) i wszystko wróciło do "normy". Wtedy zmieniłam taktykę na szukanie w budynku bezpiecznych miejsc.

R jak rozwój
Mój rozwój był bardzo nieharmonijny. Kiedy zaczynałam I klasę, pod względem intelektualnym przeganiałam rówieśników. Od kilku lat potrafiłam płynnie czytać, pisać, wykonywać proste działania, jak na swój wiek dużo wiedziałam o przyrodzie. Fizycznie rozwijałam się w normie, choć nigdy nie byłam wysportowana. Rodzice posłaliby mnie do szkoły o rok wcześniej, gdyby nie to, że emocjonalnie i społecznie pozostawałam daleko w tyle za rówieśnikami. W II klasie psycholożka oceniła, że emocjonalnie funkcjonuję na poziomie pięciolatka. Tak więc w szkole z jednej strony słabo radziłam sobie z własnymi emocjami, wiele sytuacji w kontaktach z rówieśnikami mnie przerastało, a z drugiej strony nudziłam się na lekcjach. To bardzo trudne połączenie. I dla ucznia, i dla nauczycieli.

S jak struktura albo stałość

Jak wszystkie dzieci ze spektrum, odczuwałam silny stres w sytuacjach, gdy struktura mojego dnia codziennego ulegała zmianom. Jeżeli wiedziałam o zmianach z wyprzedzeniem, nie reagowałam gwałtownie, ale zdarzało się to, jeżeli spadały one na mnie nagle. Raz, gdy nauczycielka poinformowała moją klasę przez innego ucznia, że mamy zostać po lekcjach na próbie akademii, zignorowałam to i poszłam do domu według planu. 
Osobiście nie przywiązywałam dużej wagi do tego, w jakiej sali mam poszczególne lekcje. Nie robiło mi różnicy, jeśli szliśmy do innej pracowni niż zwykle. Byłam jednak zdenerwowana, kiedy w gimnazjum po pewnym incydencie z udziałem kolegi z klasy nauczyciele nagle wprowadzili zakaz spędzania przerw w salach. Wcześniej uczniowie mogli przebywać na przerwach w swojej sali i to mi się bardzo podobało (w końcu marzyłam o tym w podstawówce). Niestety, jeden głupi wybryk kolegi z klasy przekreślił wszystko.
Potrafiłam też mocno przywiązać się do ludzi, którzy dobrze mnie traktowali. W podstawówce największym wstrząsem była dla mnie nagła zmiana szkoły przez mojego przyjaciela, a w gimnazjum - zmiana polonistki, gdy moja ulubiona nauczycielka zaszła w ciążę. Obydwa te wydarzenia długo opłakiwałam, a jeszcze dłużej nie umiałam pogodzić się z brakiem ulubionych osób w szkole. 

T jak twarze
Może się wydawać, że trudności w rozpoznawaniu twarzy innych ludzi nie powinny przeszkadzać w życiu szkolnym. Chodząc przez sześć (a obecnie osiem) lat do szkoły z tymi samymi ludźmi, wystarczy znać osoby ze swojej klasy i nauczycieli. A jednak.
Dokuczanie mi między innymi dlatego uchodziło na sucho dręczycielom, że nie znałam imion i nazwisk większości uczniów ze starszych klas, a twarzy nie umiałam zapamiętać. W klasach I-III wychowawczyni kilka razy przeszła się ze mną po starszych klasach, żebym wskazała, kto mi dokuczał. Za każdym razem nie umiałam tego zrobić. Do dziś pamiętam to poczucie upokorzenia, gdy stałam na środku, na oczach dwudziestu starszych uczniów, zupełnie bezradna. Prawie wszyscy chłopcy wydawali mi się tacy sami. Wychowawczyni szybko przestała mi wierzyć, bo skoro nie potrafię pokazać, kto mi dokuczał, to zapewne zmyślam.

U jak uzdolnienia i jak uwaga

Z notatek rodziców wiem, że zaczęłam rozpoznawać litery przed trzecim rokiem życia, a w wieku czterech lat czytałam płynnie i zaczynałam pisać. Byłam dzieckiem uzdolnionym językowo. Dużo rysowałam. Głównym moim talentem było jednak zapamiętywanie wzrokowe. Przez kilka lat podstawówki nie przygotowywałam się w domu do zajęć, robiłam tylko (albo i nie... patrz: Z) zadania domowe. Wystarczało mi to, co pamiętałam z lekcji, ewentualnie przeczytanie lekcji z podręcznika przed sprawdzianem. 
Oczywiście czasem powinęła mi się noga na jakiejś kartkówce, ale jeśli coś sprawiało mi kłopoty, zwykle była to matematyka - jedyny przedmiot, którego nie umiałam uczyć się sama z książki. Jeśli przegapiłam kilka lekcji, w domu ktoś musiał ze mną przysiąść. I to przez matematykę w pewnym momencie musiałam zacząć się regularnie uczyć w domu. Długo nie lubiłam tego przedmiotu. W liceum nastąpił nagły zwrot i polubiłam go bardzo. Moje relacje z matematyką można by określić jak na fejsie: "To skomplikowane".
Wiele dzieci w spektrum autyzmu ma trudności z koncentracją uwagi. Osobiście jako dziecko ich nie miałam, teraz dużo łatwiej się rozpraszam. Jeśli tylko miałam zajęcie, potrafiłam skupić się tak, że cały świat wokół mnie rozmywał się, widziałam tylko zeszyt czy kartkę. Dotyczyło to zwłaszcza rozwiązywania zadań matematycznych i pisania wypracowań. Czasami było mi trudno skończyć taką wciągającą czynność. Czułam się trochę tak, jakbym właśnie obudziła się z głębokiego snu i nie wiedziała, gdzie jestem.

W jak WF

Choć byłam ruchliwym dzieckiem - jeździłam na rowerze, chodziłam na basen, grałam z kolegą w badmintona, uwielbiałam wspinać się na drabinki -  szybko zaczęłam mieć problemy z WF-em. Zaczęło się od przewrotu w przód, którego się bałam i nie potrafiłam wykonać, mimo że ćwiczyłam w domu. Później przyszły problemy z grami zespołowymi. Pamiętam, jak nie rozumiałam, czego się ode mnie oczekuje podczas gry w piłkę. Biegałam bez ładu i składu po boisku, licząc, że jeśli będę ciągle w ruchu, inni tego nie zauważą. Oczywiście to nie działało. Gra w "dwa ognie" przerażała mnie na maksa, bo chłopcy z całej siły celowali piłką w innych, a ja miałam niski próg bólu i bałam się obrażeń.

Z jak zadania domowe
Mój stosunek do zadań domowych zmieniał się na przestrzeni lat.
W podstawówce często zapominałam, że coś jest zadane, pomimo że w szkole zapisywałam lub zaznaczałam, co należy zrobić. Ponieważ szkoły nie lubiłam i traciłam dużo energii na codzienną "walkę o przetrwanie", po powrocie do domu moje myśli odcinały się od niej grubą kreską. Zwłaszcza w weekend. O pracy domowej przypominało mi się w niedzielę wieczorem. Lub wcale. I tak zdarzyło mi się dostać na przykład pałę z... informatyki.
W gimnazjum, gdy nie traciłam już swojego RAM-u na zmagania z prześladowcami, nauczyłam się organizować sobie czas. Większość lekcji odrabiałam zaraz po szkole, gdy najwięcej pamiętałam, i przez cały wieczór miałam spokój.

2 komentarze:

  1. Niewiem czy jeszcze zajmujesz się gąsienicami ale napewno masz doświadczenie. Dzisiaj znalazłam brązową, na początku była aktywna, teraz nic nie chce jeść i ledwo co chodzi. Leży też w dziwnych pozycjach. Czy może być zainfekowana pasożytem ? :-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że dopiero teraz odpisuję, bo to już pewnie nieaktualne. Nie mam nawyku regularnego sprawdzania komentarzy, bo rzadko ktoś komentuje moje posty na blogu. Jak się skończyła historia z gąsienicą? Jeśli potrzebujesz pomocy w rozpoznaniu gatunku, możesz mi pokazać jej zdjęcie.

      Gąsienica najczęściej zaczyna być nieruchomo wtedy, gdy zbliża się wylinka (zrzucanie skóra), ten proces przeważnie trwa 1-2 dni. Niektóre nieruchomieją na dłużej przed przepoczwarczeniem. Są też takie, które nieruchomieją, gdy są często dotykane. Może tak być, że gąsienicę dopadł pasożyt lub inny problem, ale w wielu przypadkach nic im nie jest :)

      Usuń