piątek, 16 sierpnia 2024

[166] Pamiętniki lipcowe

 
27.06
Pierwszy tydzień urlopu (i lata) zleciał jak z bicza strzelił. 
Jestem z siebie dumna, bo w ciągu tego jednego tygodnia załatwiłam więcej spraw niż w roku szkolnym załatwiam w miesiąc. Odbębniłam wizyty u aż trzech specjalistów. Nareszcie kupiłam laptop. Skończyłam generalne porządki w szafie z pomocami do pracy (Bór jeden wie, jak strasznie nie chciało mi się tego robić). Odwiedziłam krewną ze strony taty, żeby wypożyczyć stare zdjęcia rodzinne do zeskanowania. I najważniejsze: pojechałam z tatą załatwić bardzo istotną sprawę, która znacząco wpłynie na jego codzienne funkcjonowanie.
W weekend przyjechał Szczur. Zjedliśmy nasze ulubione pizze i zabraliśmy Piesę na dwa długie spacery - w sobotę do Najbliższego Lasu, a w niedzielę do parku. Liczyłam, że uda mi się znaleźć jakieś gąsienice, bo aktualnie żadnych nie mam. Niestety, nie spotkałam ani jednej. Na pokrzywach wisiało dużo oprzędów pełnych małych kupek, jakby rusałki niedawno tam żerowały, ale zdążyły się już przepoczwarczyć. I rzeczywiście, w lesie roiło się od pawików. Były też admirały i inne motyle, głównie modraszki. Większość latała, ciesząc się pełnią życia, znalazłam jednak też dwa czy trzy martwe pawiki leżące na drodze. Po upewnieniu się, że nie żyją, zabrałam kilka skrzydełek. Może znajdę sposób, żeby je wykorzystać, na przykład w biżuterii. 
Wczoraj późno zasnęłam, ponieważ około drugiej w nocy zza okna zaczął dobiegać dziwny dźwięk. Był to rodzaj pisku, wysoki i przenikliwy, ale odzywający się w równych odstępach czasu. Mama, która się wtedy obudziła, najpierw stwierdziła, że to na pewno jakiś gryzoń, a później zmieniła zdanie i obstawiała, że raczej u kogoś włączył się nietypowy alarm. 
Dzisiejszej nocy ów dźwięk pojawił się znowu, ale o wiele wcześniej, około dwudziestej drugiej. Byłam już pewna, że to ptak, a właściwie dwa, bo taki sam pisk dobiegał na przemian z dwóch stron domu. Jeden z ptaków musiał znajdować się dalej, a drugi całkiem blisko. Poszukałam na YT odgłosów wydawanych przez sowy, których słuchałam w Czechach, aby ustalić gatunek wrzeszczącego tam po nocach ptaka. Okazało się, że tak nawołują młode sowy uszate. Czyli od wczoraj najprawdopodobniej mamy w okolicy co najmniej dwie uszatki!

5.07
Gdy tydzień temu Marcin napisał mi, że wkrótce wyjeżdża do Włoch, wiedziałam, że musimy się spotkać przed naszymi wyjazdami. Dawno się nie widzieliśmy i nie wiadomo, kiedy znów nadarzy się okazja. Szczur miał w poniedziałek wizytę u lekarza, więc siłą rzeczy został nam wtorek. Dzień urodzin mojej mamy. Ponieważ jednak mama dostała już ode mnie prezent, a z rodziny zapowiedziała się tylko ciocia z wujkiem, wtorek był najzupełniej odpowiedni. I tak umówiłam nas we troje do escape roomu w Chorzowie.
Zanim poniedziałek dobiegł końca, wydarzyły się dwa zwroty akcji. Najpierw dostałam wiadomość od Asi z Somos Dos, że w środę w Warszawie, w tym samym miejscu co zawsze, odbędą się urodziny Gai. I że będziemy na nich ze Szczurem bardzo mile widziani. Rzadko mamy możliwość spotkać się z Asią i Gają, dlatego postanowiliśmy zrobić, co się da, żeby pojawić się na tych urodzinach. Nawet gdyby oznaczało to wcześniejszy wyjazd ze Śląska. Nie zdążyłam jeszcze poukładać sobie wszystkiego w głowie, a dostałam kolejną wiadomość. Tym razem od mojej najlepszej koleżanki z pracy, M., która po roku nieskutecznego umawiania się na herbatę postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. I zaproponowała spotkanie... we wtorek. 
We wtorek drzwi do domu się nie zamykały. W południe przyjechała M. i spędziłyśmy miło czas, rozmawiając o różnych życiowych sprawach. Akurat rozmawiałyśmy o antyklerykalizmie męża M. i mojego Szczura, gdy przybył Szczur we własnej osobie. Zainstalowałam go na piętrze, a niedługo później zjawili się goście mamy i przejęli pokój na parterze. Wczesnym wieczorem wyruszyliśmy ze Szczurem do Chorzowa, gdzie mieliśmy z Marcinem zarezerwowany pokój "Ale Sztuka!". Tym razem wcieliliśmy się w złodziei mających wykraść prestiżową statuetkę z konkurencyjnego teatru. Nie obyło się bez odegrania spektaklu (i nawet dostaliśmy brawa). Był to nasz drugi pokój o tematyce teatralnej po świetnym "Teatrzyku upiornych lalek". "Ale Sztuka!" dorównuje tamtemu pokojowi pod względem wyposażenia i atmosfery - choć to zupełnie inne klimaty, również tu można się poczuć jak w prawdziwym teatrze. Garderoba całkowicie podbiła moje serce, bo przypominała mi "Upiora Opery". Zagadki były logiczne i na odpowiednim dla nas poziomie - ani zbyt łatwe, ani zbyt trudne. Pokój ukończyliśmy przed czasem.
Po takim emocjonującym dniu czułam się zmęczona, ale i szczęśliwa. Byłam zadowolona, że wszystko poszło zgodnie z (trochę zwariowanym) planem. Byłam też zdeterminowana, by kolejnego dnia zrealizować resztę tego planu. Niestety... stało się inaczej.
W środę zrobiłam wszystko, co mogłam, żebyśmy jak najszybciej wyjechali. Udało się - ruszyliśmy w drogę około południa. Nie dojechaliśmy jednak daleko. Przed wjazdem na autostradę napotkaliśmy ogromny korek spowodowany robotami drogowymi. Spędziliśmy w nim blisko pół godziny, nieznacznie się przemieszczając. W pewnym momencie poczuliśmy niepokojący swąd, a chwilę później uświadomiliśmy sobie, że spod maski wydobywa się para. Oboje bardzo się zestresowaliśmy. Szczur zjechał na bok i zabezpieczył samochód. Okazało się, że zagotował się płyn chłodniczy. Otworzywszy maskę, Szczur zadzwonił po radę do znajomego mechanika. Musieliśmy zostać na poboczu, dopóki temperatura płynu nie obniżyła się, co zabrało nam kolejnych kilkadziesiąt minut. Mechanik powiedział, iż prawdopodobnie zepsuł się wentylator. Krótki eksperyment na parkingu potwierdził tę hipotezę. 
Dalsza podróż do Warszawy upłynęła bez przeszkód, na autostradzie samochód sprawował się dobrze. Straciliśmy jednak dużo czasu. Kiedy wjechaliśmy do stolicy, trafiliśmy na porę szczytu i historia zatoczyła koło - w korku temperatura płynu szybko zaczęła rosnąć. Do Nory dotarliśmy około siedemnastej. Nie było już szans, żeby pojechać na urodziny Gai. Byliśmy wymęczeni, a Naleśnik nie radził sobie w warszawskich warunkach drogowych. Zamiast na imprezę, Szczur pojechał do mechanika. Było mi bardzo smutno.
W ciągu jednej doby mój nastrój przeszedł z jednej skrajności w drugą. Istny emocjonalny rollercoaster.

10.07
Po przyjeździe do Nory mieliśmy szczęście trafić na przerwę w morderczych upałach. Przez pierwszych kilka dni temperatura nie przekraczała 23 stopni, więc wykorzystałam je na generalne porządki w Norze. Dzięki łaskawej pogodzie udało się doprowadzić ją do stanu używalności rekordowo szybko. W tym czasie Szczur, który dopiero zaczął urlop, miał do załatwienia kilka spraw urzędowych. Zarezerwowaliśmy również nasz pierwszy wyjazd. W weekend do domu wrócił Naleśnik, wyposażony w nowy wentylator, więc niedługo będzie można ruszyć na wakacje. 
Zanim jednak gdziekolwiek wyruszymy, trzeba jakoś przetrwać kolejną falę upałów. Wczoraj było jeszcze znośnie, wiał wiatr, ale dzisiaj zrobiło się nieznośnie parno. Ratujemy się zasłanianiem okien, klimą i przesunięciem trybu życia o kilka godzin do przodu. U rodziców Szczura zjedliśmy pierwsze w te wakacje lody. Zaproponowałam też Szczurowi, żebyśmy zgodnie z naszym zwyczajem wybrali się do jakiegoś muzeum. W poprzednich latach też wykorzystywaliśmy najgorętsze dni na zwiedzanie muzeów. Pozwala to połączyć przyjemne z pożytecznym - poszerzyć swoją wiedzę i na kilka godzin ukryć się przed upałem.
Tym razem pojechaliśmy do centrum Warszawy, do Muzeum Etnograficznego. Aż dziw, że jeszcze tam nie byłam, choć obrzędowość ludowa interesuje mnie od dziecka. Chyba trochę się obawiałam, by to miejsce nie okazało się nudne i nie zniechęciło Szczura do jednego z moich ulubionych tematów. Zupełnie niesłusznie! Muzeum jest nowoczesne, bardzo inkluzywne i otwarte na wielozmysłowe poznawanie świata. A do zwiedzania jest tyle, że chcąc wszystko dokładnie obejrzeć i przeczytać, będziemy musieli rozłożyć to na dwa razy.
Na razie zobaczyliśmy trzy wystawy:
🌻 "Kwiaty polskie" - to wystawa o roślinach kwitnących i ich miejscu w obrzędach ludowych. Pełna barw, aromatów suszonych roślin i eksponatów, z którymi można wejść w interakcję: dotykać, słuchać, tworzyć... Złożyć model budowy kwiatu, sprawdzić wytrzymałość liny z lnu, wypleść wianek, przymierzyć ślubne nakrycia głowy, zobaczyć przebiśnieg oczami owadów. Można nawet odpocząć wśród miękkich poduszek. 
Na stronie muzeum przeczytałam, że podczas tworzenia tej ekspozycji brano pod uwagę potrzeby osób w spektrum autyzmu. Myślę, że to się twórcom udało - jest bardzo, bardzo polisensorycznie, ale zarazem spokojnie i relaksująco. 




🐭 "Świat nierealny, lecz poznawalny. Malarstwo Magdaleny Shummer". Pani Magdalena jest artystką nieprofesjonalną, która po latach życia na emigracji wróciła do Polski. Jest samoukiem, malować zaczęła po trzydziestce. W jej twórczości szczególne miejsce zajmują zwierzęta - zarówno dzikie, jak i domowe. Gdy na nie patrzę, nie potrafię się nie uśmiechnąć. Myślę, że gdyby istniała seria pocztówek z obrazami pani Magdaleny, zrobiłaby furorę wśród kolekcjonerów.
Szczur także wyczuł w artystce bratnią duszę - musi ona bardzo lubić gryzonie, ponieważ na wystawie widzieliśmy ich sporo. 








🌍 "Afrykańskie wyprawy, azjatyckie drogi" - ta wystawa mieści się na dwóch piętrach, ale my na razie zwiedziliśmy tylko jedno z nich (trzecie). Obejrzeliśmy tam między innymi koreański strój ślubny i instalację pełną masek afrykańskich z kolekcji podróżnika Sebastiana Kałamańskiego. Na tej wystawie było dość ciemno, ale sfotografowałam kilka masek o najbardziej niepokojącym wyglądzie. Wykorzystuje się je oczywiście do różnych obrzędów, na przykład inicjacyjnych. Gdybym jednak w środku nocy obudziła się i zobaczyła nad sobą taką twarz, zerwałabym się na równe nogi.
Następnym razem musimy koniecznie zobaczyć "Czas świętowania" i dalszą część wystawy afrykańsko-azjatyckiej.

11.07
Pamiętam, jak w dzieciństwie rodzice robili generalny remont domu. Trwało to kilka lat i w tym czasie wielokrotnie towarzyszyłam im do sklepów z meblami. Z mojej perspektywy były to najbardziej nudne miejsca na świecie, a w dodatku rodzice jak na złość dosłownie tam wsiąkali. Chodzili jak zahipnotyzowani i dopiero po dłuższym czasie wychodzili z jakimś nowym zakupem (lub bez). 
Wiem, że jestem stara, kiedy... cieszę się jak dziecko z nowej, solidnej suszarki balkonowej. 

24.07
Przyjechaliśmy ze Szczurem i z Piesą na parę dni na wieś, ponieważ zapisałam się do dentystki i fryzjerki. 
Wieczorem poszliśmy we trójkę na spacer między polami, daleko od zabudowań. Sama obawiam się tam zapuszczać, zwłaszcza gdy kukurydza staje się wysoka i znacznie ogranicza pole widzenia. Lubię otwartą przestrzeń, gdzie z daleka widać zbliżających się ludzi czy zwierzęta. Wyciągnęłam więc z domu Szczura, korzystając z okazji, że jesteśmy tu w komplecie. Piękna na spacer we troje zareagowała entuzjastycznie, a wręcz euforycznie. Uwielbia chodzić w stadzie.
W tym roku kukurydza rośnie po jednej stronie, a po drugiej zasadzono buraki. Ja jednak najbardziej skoncentrowałam się na rosnących przy drodze pokrzywach - jak się okazało, bardzo słusznie. Wypatrzyłam kilka dużych już gąsienic rusałki pawika oraz oprzęd pełen maleńkich larw, które musiały wylęgnąć się niedawno. Jak na złość, akurat nie miałam przy sobie żadnego pojemnika. Szczur wykazał się sporym poświęceniem dla sprawy, zrywając pokrzywy do reklamówki. Swoją drogą, typowe żyćko - przez całe lato nie ruszam się z domu bez plastikowego pojemniczka, a kiedy jeden jedyny raz go nie zabrałam, spotkaliśmy mnóstwo gąsienic...
Tymczasem Piękną najbardziej interesowały bliżej niezidentyfikowane stworzonka mieszkające wśród roślin. Strzygła uszami, węszyła i zasadzała się jak lis w trakcie polowania na gryzonie. Na szczęście te polne zwierzątka są szybsze i nie dają się tak łatwo schwytać.





26.07
Jutro tradycyjna letnia domówka w Norze. 
Przygotowując babeczki na domówkę, korzystałam z nowego przepisu i nieco się zdziwiłam, bo otrzymałam ciasto o nietypowej konsystencji. Szczur stwierdził, że wygląda jak guma do żucia. Mnie przypominało kisiel truskawkowy, który mama robiła mi w dzieciństwie. Zastanawiałam się, czy na pewno wyjdą z tego babeczki, a nie jakiś dziwny pudding. A jednak wyszły, wyglądają zupełnie babeczkowato i zachęcająco pachną truskawkami.





29.07
- Zestarzałem się - wzdychał wczoraj Szczur z żalem w głosie. - Kiedyś umiałem imprezować przez cztery noce z rzędu, a teraz jedna zarwana noc i czuję się jak na kacu, mimo że nie piłem...
Piękna też nie piła, ale po wyjściu nocujących gości wyglądała na najbardziej zmęczoną z naszej trójki. Spała jak suseł.
Jeśli chodzi o mnie, czułam się jak zwykle po naszych domówkach - zmęczona, ale szczęśliwa. Emocje we mnie buzowały, więc po południu już nie zdołałam zasnąć. Gdy Szczur zjadł pizzę i poszedł dalej spać, ugotowałam obiad dla siebie i Piesy, a później głównie wyciszałam się nad księgami parafialnymi z lat 1892-1915, jak ostatnio mam w zwyczaju.
Wieczorem udało mi się namówić Szczura na wspólny spacer po parku. Wracając, spotkaliśmy dwa jeże. Na widok kolczastego zwierza Piesa za każdym razem była bardzo podniecona, ciągnęła na smyczy jak najęta. Możliwe, że w krzakach ukrywał się jeszcze jeden, bo coś tam szeleściło, lecz nie sprawdzałam. Może Jerzy też zabalował i potrzebował odpoczynku...




31.07
Poniedziałek był wyjątkowo dziwnym dniem. Ja zaczęłam dzień kiepsko, a skończyłam bardzo szczęśliwa, z kolei Szczur - całkowicie odwrotnie.
Szczur wstał w niezłym humorze, w przeciwieństwie do mnie. Moje jelito drażliwe najwyraźniej pozazdrościło nam udanej imprezy i postanowiło urządzić sobie własną. Akurat w poniedziałek, gdy zbiegło się to z przerwą w dostawie wody. Wśród moich utyskiwań i obelg  pod adresem brzucha, Szczur spokojnie przygotowywał się do wizyty u swoich rodziców. Wizyty, z której wrócił dość szybko, za to w fatalnym stanie psychicznym. Opowiedział mi, że wyjeżdżając z garażu, gdzie od kilku tygodni trwa remont, uderzył bokiem samochodu w bramę do ewakuacji. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale auto ma na drzwiach nieduże wgniecenie i porysowany lakier. Szczura już od dłuższego czasu stresowało wjeżdżanie do garażu i wyjeżdżanie z niego, ponieważ niemal połowa rampy jest teraz wyłączona z użytku, jest tam wąsko, a widoczność kiepska. Po powrocie był cały roztrzęsiony i położył się na kilka godzin, by się uspokoić. Miałam pewne plany na wieczór, ale w tej sytuacji poszłam z Piękną posiedzieć w osiedlowym parku. Postanowiłam przy okazji sprawdzić, co słychać w necie.
Bodajże na początku roku w grupie loteryjkowej pojawił się uczestnik z Kuby. Z tego państwa jak dotąd nie mam żadnych pocztówek, nie licząc paru wiekowych, nie wypisanych kartek z dawnej kolekcji kuzyna. Czaiłam się więc na loterie z Kuby, sprawdzając czasem nawet codziennie, czy jakaś się nie pojawiła. Od niedawna czaiła się też Dagmara, która zgodziła się mi pomóc. Niestety, loterii z Kuby nie było dużo. Czasem pojawiały się akurat wtedy, gdy zapomniałam sprawdzić. W końcu... udało się! I właśnie w poniedziałek odczytałam wiadomość o wygranej. Ale się ucieszyłam! Oby tylko pocztówka dotarła bez przeszkód i ze znaczkiem.
Nagła zmiana nastroju spowodowała, że zebrałam się w końcu na odwagę, żeby wykonać parę zaległych telefonów. Do jednego z nich nie umiałam zmusić się od kilkunastu dni. Bałam się, że usłyszę niekorzystną dla siebie wiadomość. W podobnych sytuacjach często nie potrafię zdobyć się na to, by do kogoś zadzwonić, bo mózg podsuwa mi najgorsze możliwe scenariusze, co mogę usłyszeć. Udaje mi się przemóc dopiero pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu. Taki właśnie impuls poczułam, siedząc na ławce w parku. Szybko wybrałam połączenie, po którym moja radość wzbiła się o poziom wyżej. Dowiedziałam się, że kłopotliwa sytuacja została rozwiązana i będę mogła wrócić do realizacji ważnego dla mnie planu.
Ostatnią dobrą wiadomość dostałam od przyjaciółki. Niedługo jej ojciec wybiera się do Warszawy w sprawach zawodowych, więc będzie okazja, żeby się zobaczyć.
Po długiej rozmowie wróciłam do Nory na kolację. Na tym jednak niespodzianki się nie skończyły. Kiedy przyszedł czas na karmienie pawików, zerknęłam do pojemnika, w którym przywiozłam znad morza kilkanaście jaj barczatki. Ależ się zdziwiłam, zobaczywszy tam dziesięć gąsieniczek! Szczęka mi opadła. Barczatki gotowe do przepoczwarczenia spotykałam do tej pory tylko wiosną, założyłam więc, że jeśli coś wyjdzie z jaj, to najprędzej na wiosnę.
Jeżeli zastanawiacie się teraz, jak się czuje Szczur, wszystko u niego w porządku. Sen pomógł mu na tyle, że wieczorem razem ze mną karmił gąsienice i oglądał "Mroczne Materie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz