poniedziałek, 24 lipca 2017

[40] Pomiędzy płciami


Mam kilka większych problemów w życiu. Jednym z nich jest moja tożsamość płciowa.

Nie czuję się kobietą. Brzmi to dość zabawnie, zwłaszcza że właśnie teraz, gdy to piszę, dręczy mnie PMS i wszystkie części ciała, z którymi mam problemy, bolą mnie trzy razy bardziej. A jednak.

Nie do końca wiem, jak o tych sprawach pisać. Ujmowanie w słowa moich odczuć i myśli na temat płci to dla mnie totalny kosmos. Także dlatego, że w głowach ludzi mieszka szereg stereotypów, które rządzą ich myśleniem o różnych kwestiach. Płeć prawie wszyscy ludzie postrzegają binarnie - albo ktoś czuje się kobietą, albo mężczyzną. Wielu ludzi myśli też, że jeśli ktoś nie utożsamia się ze swoją płcią biologiczną, to automatycznie musi oznaczać, że chciałby, całkowicie lub częściowo, przejść proces korekcji płci. Ze mną natomiast jest zupełnie inaczej.

To nie tak, że chciałabym mieć męskie cechy płciowe, nosić męskie imię i figurować w dokumentach jako mężczyzna. Nie. W ogóle nie o to chodzi. Owszem, gdybym miała się jeszcze raz urodzić, tym razem jako facet, pewnie nie obraziłabym się (ach, brak utrapionej miesiączki!), ale nic ponad to. Po prostu czuję się źle ze stereotypami i normami społecznymi dotyczącymi płci, a zwłaszcza z oczekiwaniami innych ludzi na temat tego, jak powinnam wyglądać i jakie role w życiu podjąć.

Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie chciałam ubierać się dziewczęco. Jako kilkuletnie dziecko nosiłam krótkie włosy i już wtedy nie czułam się dobrze w dziewczęcych ubraniach, choć nie umiałam tego wyrazić. Gdy ubierano mnie w sukienkę na jakąś uroczystość, a następnie fotografowano, krzywiłam się i stroiłam głupie miny, ewentualnie za nic w świecie nie chciałam się uśmiechnąć i w efekcie uwieczniano mnie z miną, jakby właśnie umarł mi chomik. Takich zdjęć mam całkiem sporo w albumie z dzieciństwa, gdzie stanowią ciekawy kontrast dla radosnych, roześmianych zdjęć tego samego dzieciaka w szortach lub gatkach zapinanych na szeleczki. Pamiętam też, że zawsze śmieszyły mnie i irytowały w przedszkolu dziewczynki wystrojone od stóp do głów jak laleczki, czułam chęć dokuczenia im i ogólnie pod wpływem eleganckiego ubioru stawałam się diablicą, jeśli chodzi o zachowanie. Zapewne duży wpływ na to miały silne zaburzenia integracji sensorycznej. Jedną z najbardziej przykrych rzeczy w moim kilkuletnim życiu było wkładanie rajtuz przed wyjściem z domu. Gdy miałam je na sobie, natychmiast zaczynałam czuć się źle - obecnie użyłabym na określenie tego stanu słowa "obleśnie". Wszystko zaczynało mnie swędzieć i czułam gulę w gardle; to uczucie utrzymuje się przez całe moje życie i powoduje, że do dzisiaj nie potrafię chodzić w żadnych rajstopach ani rajtuzach ściśle opinających ciało, bo czuję wtedy fizyczne obrzydzenie.

Wkrótce po tym, jak rozdzielono mnie z najlepszym przyjacielem, zaczęłam mieć pewnego rodzaju fazę na głupawe czasopisma i książki dla nastolatek. Czytałam je z charakterystyczną dla siebie dociekliwością poznawczą, z jaką wcześniej pochłaniałam książki o owadach, psach i dinozaurach - jakbym pragnęła wejść od środka w obcy sposób myślenia. Szczególnie lubiłam czytać rubryki z listami do psychologa, które pomagały mi zrozumieć najwięcej. Pisałam pamiętnik, a później swój pierwszy blog, stylizowane na typową trzynastolatkę, z obowiązkowym PiSmEm i narzekaniem na szkołę, choć w głębi ducha miałam z tego ubaw. Śmieszyło mnie, gdy autorki podobnych blogów ciągnęły do mojego jak muchy na lep. Bawiły mnie ich problemy, czułam się dużo poważniejsza niż one, choć w oczach innych byłam bardziej dziecinna. Nie miałam bowiem zamiaru malować się ani ubierać jak inne dziewczyny, nie lubiłam dyskotek (do dzisiaj nie lubię) i nudziły mnie rozmowy dziewcząt. Przyjaźniłam się głównie z chłopcami.

W szkole bardzo szybko dokonałam odkrycia, które pomogło mi przetrwać latami we względnym spokoju: odkryłam mianowicie, że spokój gwarantuje mi status kujona. Od osoby uchodzącej w szkole za kujonkę nikt nie oczekuje, że będzie podkreślała swoją kobiecość, a wręcz przeciwnie - pewien stopień niedbalstwa i olewanie trendów doskonale wpisują się w ten stereotyp. Jeżeli dziewczyna, która ma same piątki i wygrywa konkursy, chodzi w niemodnych, zbyt szerokich ubraniach, nie maluje się i prawie nie nosi biżuterii, nikt nie wnika, co za tym stoi - pewnie po prostu jest nudna i całymi dniami się uczy. W rzeczywistości byłam zdolna i nauka zajmowała mi niewiele czasu, a przez większość dnia zajmowałam się swoimi zainteresowaniami (m.in. pisaniem opowiadań fantasy), spotkaniami z dwójką kolegów lub rozmowami przez Internet. Ze swoim wizerunkiem kujonki czułam się jednak bardzo, bardzo dobrze. W gimnazjum i liceum nikt mi już nie dokuczał, bo ileż można dokuczać osobie reagującej na docinki kamienną twarzą i w ogóle nie starającej się upodobnić do innych, po której wyraźnie spływa jak po kaczce, co inni o niej myślą.

Tak dotrwałam do studiów. Na studiach ścięłam włosy na krótko i nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie zrobiłam tego nigdy wcześniej, ponieważ mój komfort życia wzrósł po tym kroku czterokrotnie. Nigdy nie lubiłam nosić rozpuszczonych włosów, zwykle już w godzinę po rozpuszczeniu ich zaczynała mnie boleć głowa. Musiałam się też ciągle powstrzymywać, by nie pchać ich do gęby, gdy się na czymś koncentrowałam. Teraz czuję się o niebo lepiej i niezbyt mnie zmartwiła dezaprobata kolegów płci męskiej, którym podobały się moje włosy. Chcą włosy - niech zapuszczą własne.

Gdyby ktoś mnie dzisiaj spytał, czy czuję się kobietą, czy mężczyzną, nie umiałabym odpowiedzieć. We wszelkich ankietach zaznaczam opcję "kobieta", ale tak naprawdę nigdy nie czuję się zdecydowanie kobietą czy mężczyzną. Czuję, że jestem w jakimś punkcie spektrum pomiędzy jednym a drugim, ale zawsze bliżej środka niż jednego z krańców. Ponieważ jestem do bólu wzrokowcem, widzę to tak, jak na rysunkach poniżej (przepraszam za jakość). Nie odczuwam też wewnętrznej potrzeby, by na jednym z tych krańców się znaleźć.




Czuję się najlepiej, gdy jestem ubrana w sposób jak najbardziej aseksualny i nie wskazujący na płeć. Lubię luźne T-shirty, bluzy, adidasy, czapki z daszkiem, spodnie z szerokimi nogawkami. Gdyby można było tak się ubierać przez cały czas, byłabym przeszczęśliwa. Dodatkowo w domu nie noszę stanika, jeżeli nie ma gości, i wtedy czuję się już w pełni komfortowo.

Od czasu do czasu czuję się nieco bardziej kobieco lub męsko (częściej to drugie), jednak nadal bardzo blisko centrum. Wtedy lubię wplatać do swojego wyglądu delikatne akcenty zależne od samopoczucia, na przykład wisiorki czy ciuchy w odcieniach ostrej czerwieni, jeśli jest to bardziej kobiecy dzień. Jeśli czuję się bardziej męsko, lubię koszule, skóry i czerń (nie wiem, dlaczego - tak po prostu jest). W gruncie rzeczy zawsze jednak wyglądam mniej lub bardziej aseksualnie. Nie lubię odkrywać ciała w większym stopniu, niż czyni to przeciętny T-shirt, i nie maluję się.

Problemy pojawiają się wtedy, gdy sytuacja wymaga, abym ubrała się bardziej jak kobieta, czyli w większym stopniu niż zwykle w "nieco bardziej kobiece dni".

Czuję się bardzo, bardzo źle, gdy powinnam być od stóp do głów ubrana jak kobieta. Jest to mniej więcej takie uczucie, jakbym była zmuszona przebrać się za kogoś, kim nie jestem, i było to dla mnie upokarzające - pomimo że fizycznie jestem kobietą. Nie znoszę sukni, rajstop (patrz: wyżej), butów na obcasach, makijażu, ziębiącej ciało biżuterii. W takich sytuacjach wszystko mnie uciska i swędzi, jestem bardzo zestresowana, tracę swoje poczucie humoru i nie umiem znaleźć języka w gębie. Czasem już na kilka godzin przed "przebraniem się za kobietę", gdy wiem, że mnie to spotka, męczę się z fizjologicznymi objawami stresu, takimi jak problemy żołądkowe, ból brzucha czy bezsenność. Miewam je też później. Pół biedy, jeśli w danej sytuacji mogę włożyć spodnie do żakietu, ale dni, gdy wypada być ubranym wieczorowo, są już w moim odczuciu nie do wytrzymania. Najbardziej nie cierpię ślubów i wesel, gdy do tego wszystkiego dochodzą jeszcze duża liczba ludzi dookoła, głośna muzyka i zlewające się ze sobą ludzkie głosy. Robię wszystko, by się od tego typu sytuacji jakoś wymigać, a w obrębie własnej rodziny zdarza mi się łamać kanony i iść na wesele w spodniach, ale, rzecz jasna, nie zawsze i nie wszędzie się da. Zdarzają się też imprezy wpracowe - tych nie mogę opuścić. Wtedy nastawiam się na tortury psychiczne i odpuszczam przynajmniej makijaż, żeby choć trochę sobie ulżyć. Oczywiście, jeśli wypiję na imprezie, moje rzeczywiste samopoczucie zostaje przytłumione, ale nie lubię smaku ani zapachu większości alkoholi, więc umiem wypić tylko odrobinę.

W klasie maturalnej z własnej woli nie poszłam na studniówkę. Wszyscy mi współczuli, myśląc, że to z powodu braku forsy, a ja spędziłam błogi wieczór, siedząc w domu w dresie. Tamtego wieczoru byłam najszczęśliwszym stworzeniem na całej kuli ziemskiej.

Innymi sytuacjami, których nie znoszę, są te, gdy ktoś pyta mnie o zakładanie rodziny lub wszyscy wokół o tym rozmawiają i wprawdzie nie zadają mi pytań, ale i tak czuję się z tym niekomfortowo. Niestety, z wiekiem jest takich sytuacji coraz więcej, zwłaszcza odkąd wszystkim dookoła zaczęło spieszyć się do zawierania małżeństw i rozmnażania się. Wszyscy przyjmują jako pewnik, że skoro oni sami o tym marzą, ja też marzę o byciu panną młodą w białej sukni z welonem, a potem obowiązkowo matką... Tymczasem są w błędzie.

Osobiście nie mam nic przeciwko ślubowi jako takiemu, a przynajmniej cywilnemu - sama chyba bym tego chciała, kiedyś. Ale na samą myśl o tym, jak bardzo musiałabym przebrać się za kogoś innego, by mój ślub w oczach innych ludzi wyglądał "normalnie", odechciewa mi się. Nie znam osobiście żadnej kobiety, która wzięłaby ślub w spodniach, a już na pewno nie jest to dobry pomysł w otoczeniu, w którym żyję. Tymczasem całe to strojenie się, wszystkie te zwyczaje i przygotowania... w moim przypadku to byłoby tak, jakbym nie ja miała brać ślub, tylko jakaś odgrywana przeze mnie postać. Jeżeli kiedyś wezmę ślub, chcę to zrobić w spodniach, bez makijażu, bez ceremonii w kościele i bez tradycyjnego wesela z głośną muzyką. Bo i po co miałabym wydawać fortunę na dzień, który mnie głęboko unieszczęśliwi? Dlatego postanowiłam, że najpierw muszę stać się osobą na tyle niezależną i samodzielną, żeby potrafić dać sobie radę, jeśli moja rodzina nie zaakceptuje mojej wizji. Muszę w tym celu rozwiązać kilka innych problemów. A do tego jeszcze daleka droga.

Dzieci wcale nie chcę mieć. Większości ludzi nie mieści się to w głowie, zwłaszcza że już kilka lat temu pracowałam z dziećmi jako wolontariuszka i opiekowałam się córką znajomych. Lubię kontakt z dziećmi, a przynajmniej z takimi powyżej czwartego roku życia - czasem w najbardziej ponury dzień przypominam sobie dzięki nim, jak się śmiać i za co kocham życie. Uważam, że praca z dziećmi i ogólnie pomaganie im w przezwyciężaniu ich trudności to jedna z najbardziej satysfakcjonujących, radosnych spraw, jakich doświadczyłam w życiu. Nie zmienia to jednak faktu, że sama nie chcę być w ciąży, rodzić ani pełnić roli matki. Powodów takiej decyzji jest wiele i nie będę o nich dzisiaj pisać, bo to raczej temat na osobną wypowiedź. Tak czy siak, boli mnie, kiedy wszyscy dookoła przyjmują w rozmowach ze mną (bądź w rozmowach o mnie) założenie, że na pewno ja też pragnę mieć własne dzieci, bo przecież "każda kobieta o tym marzy" i "każda kobieta choć raz w życiu powinna urodzić".

Próbowałam rozmawiać o tym wszystkim z kilkoma bliskimi osobami, jednak na ogół czułam (czuję), że nie rozumieją. Nawet te najbliższe. Przykładowo, jedna z nich powiedziała mi, że przecież ja nie mam w ogóle męskiej osobowości ani zainteresowań. Nie wiem, czym jest "męska osobowość", bo mężczyźni, których znam, pod względem osobowości diametralnie się różnią i żadnych schematów tu nie widzę, zaś zainteresowania we współczesnym świecie są od schematów coraz bardziej wolne. Nie każdy facet jest stereotypowym "samcem alfa" i nie każdy, kogo kręci na przykład motoryzacja, jest facetem. Przede wszystkim jednak, ja przecież nie powiedziałam, że czuję się mężczyzną. Ja tylko nie czuję się kobietą. Nie powiedziałam też, że chcę być mężczyzną. Chcę być po prostu sobą.

Muszę przyznać, że w ostatnich latach jest u mnie lepiej niż wcześniej, jeśli chodzi o samoakceptację. Jeszcze dwa lata temu było z nią naprawdę licho. Później dowiedziałam się, że nie jestem sama. Badania wskazują, że wśród osób ze spektrum autyzmu problemy z tożsamością płciową występują częściej niż u pozostałych (polecam PubMed). Coraz częściej spotykam się z artykułami na ten temat w Internecie, także z historiami konkretnych ludzi. Zarówno osób transseksualnych, jak i osób takich jak ja, postrzegających siebie jako kogoś "pomiędzy" kobietą a mężczyzną (ostatnio chociażby tutaj).

Ważne dla mnie jest też to, że udało mi się poznać kilkoro dorosłych ze spektrum, którzy łamią stereotypy dotyczące płci i czują się z tym dobrze. Między innymi parę kobiet, które ze swoją płcią się utożsamiają, ale nie lubią ubierać się kobieco i mają inną wizję życia niż większość ich rówieśnic. Świadomość, że takich osób jest więcej, pomaga mi. Nie oznacza to, że jest mi łatwiej, kiedy mam się elegancko ubrać na wpracową imprezę albo kiedy wuj z okazji urodzin mojej mamy życzy jej wnuka. Ale na co dzień jednak jest inaczej. Pogodniej.

6 komentarzy:

  1. Ja też jestem poza schematami "bycia kobietą", ubieram się na ogół luźno, nie robię raczej makijażu, nie noszę baletek, tylko trampki, adidasy, czasem chodzę bez stanika, nie przepadam za biżuterią, ale co do płci, to jak najbardziej uważam się za kobietę, tylko po prostu nie zgadzam się z tymi bzdurami (bo dla mnie to są bzdury, stereotypy), że kobieta musi urodzić dziecko, gotować mężowi, chodzić w szpilkach, makijażu itp. Robię po swojemu i już. Mam 31 lat i lekkie ZA. Jakby co, mój mejl jodie13 [at] poczta . fm.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy wpis i ciekawa perspektywa.

    Kwestie ubrania troche mnie zaskakuja bo naprawde nie potrafie sobie wyobrazic "eleganckiej" sytuacji, w ktorej kobieta nie moglaby wlozyc garnituru ze spodniami. Mozna dodac jakis "kobiecy" akcent ale nie jest to obowiazkowe. Nawet panny mlode w takich garniturach sie zdarzaja. Zawsze mialam wrazenie, ze jesli ktos ma wysoka odpornosc na konwenans i opinie innych to dzis juz chyba nie powinno byc problemem. Ale oczywiscie nadal zdarzaja sie srodowiska wywierajace olbrzymia presje.

    Dlatego lubie moja prace w IT - dzinsy rzadza a na imprezy pracowe nie musisz chodzic jesli nie chcesz (jesli chcesz to spodnie wystarcza).

    Sama czesciowo potrafie to sobie wyobrazic bo w dziecinstwie bylam typowym patyczakiem o krotkich wlosach i wrecz cieszylo mnie kiedy ktos sie mylil i uzywal meskich zaimkow. I nie chodzilo o to, ze chcialam byc chlopcem biologicznie, tego nigdy nie chcialam. Chcialam byc traktowana jak chlopiec. Chlopcy mieli wieksze spoleczne przyzwolenie na bledy, dziwactwa i przygody wydawalo mi sie. Dziewczynki mialy byc grzeczne i w ogole pasowac do wyobrazen. (Oczywiscie bylam zbyt mloda by dostrzec ze chlopcy tez sa ograniczani tylko w inny sposob).

    W kwestii ubioru tez wolalam i wole tzw meski styl. Ale to jest po prostu niezgoda na konwenans, nie czyni to mojej identyfikacji plciowej plynna. Jestem kobieta ktora nie akceptuje pewnych narzucanych spolecznie norm co do tego jak kobiecosc powinna wygladac.

    Pozdrawiam :)
    Hanna

    OdpowiedzUsuń
  3. Napisałabym coś więcej, ale w sumie nie wiem, czy czytujesz i reagujesz na komentarze, więc po prostu: Dziękuję za ten wpis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że mój wpis był dla kogoś przydatny. Oczywiście, że czytuję i reaguję! Zwykle z pewnym opóźnieniem, zwłaszcza w wakacje, ale zaglądam tu regularnie. Jeśli chcesz, śmiało możesz napisać więcej :)

      Usuń
  4. Wspaniały artykuł
    Dla mnie bardzo inspirujący.
    Nie mam ASD i w ogóle jakiś większych problemów, ale chcę Ci napisać kilka słów o moim podejściu do płci.
    Mam już swoje lata (38), jako dziecko byłam typową "chłopczycą" - wiecznie zdarte kolana, skakanie po drzewach i dachach itp. uznawałam, że mam prawo być sobą i robić pewne rzeczy po swojemu. Jestem dość towarzyska a w liceum z zasady nie piłam alkoholu (do dziś za nim nie przepadam), znajomi krzywo na mnie patrzeli, ale ponieważ na imprezach potrafiłam się z nimi bawić na trzeźwo, to szybko zaakceptowali moje "dziwactwo". Nikomu innemu nie przechodziło to na sucho, ale ja mogłam nie pić i nadal dobrze się bawić, jakoś udało mi się dopiąć swego. W tym czasie ubierałam się w dżinsy i obszerne swetry, robiłam różne doświadczenia z włosami, czasami chodziłam w moro - można powiedzieć, że moja kobiecość była raczej uśpiona.
    Kiedy poznałam mojego Jarka i kiedy okazało się, że coś zaiskrzyło byłam wniebowzięta, bo zaakceptował mnie taką jaka jestem. Pomimo, że nigdy na to nie naciskał, ani niczego mi nie sugerował, zaczęłam się przy nim nieco zmieniać. Polubiłam swoją kobiecość i teraz jestem z niej dumna, ale nadal przedkładam w ubiorze wygodę nad wygląd, nie znoszę tzw. babskich dyskusji, a zakupy to dla mnie stres, a nie przyjemność. Mam dzieci, które kocham, ale które mnie czasem strasznie denerwują. Lubię szydełkować, ale lubię też motoryzację i dyskusje o czarnych dziurach. Jestem jaka jestem i już.
    Czasami myślę, że zbyt wiele jeszcze funkcjonuje stereotypów związanych z płcią. Nie jest to jedyna cecha, która nas identyfikuje, a jedynie jedna z wielu cech. Aby być szczęśliwym trzeba być sobą i ważne jest tylko, żeby swoim działaniem nie krzywdzić innych. Kończąc dodam, że moje dzieci nie miały nigdy narzucane jakimi zabawkami mają się bawić (córka niema ani jednej lalki - skoro nie chce, to po co?), ani w jakie kolory mają się ubierać (byle w miarę stosownie do okazji).
    I jeszcze jedno - widziałam już wieczorowe stroje ze spodniami, więc dobrze poszukaj i może będzie ci łatwiej znieść te "specjalne" okazje
    Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę żebyś była sobą i nie dała się stłamsić
    Marysia

    OdpowiedzUsuń
  5. Trochę późny komentarz, ale co tam.
    Dla mnie największym problemem jest zdefiniowanie płci. No bo albo mogę to zrobić biologicznie, a wtedy (niestety) jestem kobietą, albo stereotypami – i tu zaczynają się schody. Bo ja w ogóle nie rozumiem tych stereotypów. Nie wiem, jak ktokolwiek może na poważnie używać ich do określania się i innych. A tym samym mam problem z określeniem siebie i coraz bardziej mnie to ostatnio gnębi. No bo mam macicę, ale nie chcę jej używać (brzydzi mnie głęboko wszystko, co okołodzietne). Nie znoszę spódnic, lubię spodnie+tshirt, ale męsko się nie ubieram, za to wystroić czasem się lubię (chociaż też po mojemu...). Nie ogarniam kosmetyków, zakupów, włosów, gotowania. Lubię robienie na drutach, ale też wyścigi samochodowe. I tak dalej, i tak dalej... i co z tego wynika? Nie wiem, nie mam pojęcia, jak to interpretować, czy jestem po prostu kobietą z takimi a takimi zachowaniami/zainteresowaniami, czy może właśnie kobietą nie jestem? Tylko właśnie kimś pomiędzy? Bo skoro odrzucam kobiece funkcje biologiczne i nie odnajduję się w wielu stereotypach na temat kobiet, to musi to coś znaczyć?
    Ugh, po przeczytaniu tego posta mam tylko jeszcze większy mętlik w głowie i rozumiem jeszcze mniej. Przepraszam, że tak wylałam tu swoje frustracje, ale nie mam się za bardzo gdzie i z kim tym podzielić.
    Jeżozwierz

    OdpowiedzUsuń