piątek, 11 sierpnia 2017

[42] Moje pierwsze górskie szczyty


Kiedy w zeszłym roku Szczur pierwszy raz zaproponował mi wyjazd w góry, cieszyłam się, ale daleko mi było do beztroski. Prawdę mówiąc, miałam niezłego cykora. 

Odkąd w wieku trzynastu lat pierwszy raz znalazłam się w górach, w wakacje zawsze bardziej ciągnęło mnie w rejony górskie niż nadmorskie. Aż do zeszłego roku nie miałam jednak żadnych doświadczeń związanych z chodzeniem po górach. Zniechęcały mnie do tego moje problemy zdrowotne, lęki (zwłaszcza lęk przed utratą równowagi na niestabilnym podłożu), a także negatywne wspomnienia z wycieczki do Zakopanego w czasach szkolnych, kiedy to zagoniono nas w czterdziestoosobowej grupie nad Morskie Oko. 

Dojście do Morskiego Oka pozostało w mojej pamięci jako bardzo trudne zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Dzikie tłumy ludzi, hałasujących na wszelkie możliwe sposoby, uniemożliwiały mi jakikolwiek relaks, a konieczność dotrzymywania kroku grupie i robienia postojów tylko wtedy, gdy pozwolili na to inni, przekraczały moje możliwości fizyczne. Zanim doszliśmy na górę, serce biło mi tak szybko i mocno, że zaczęłam wpadać w panikę. Osiągnięcie celu niespecjalnie mi pomogło, bo nad jeziorem było tylu ludzi, że nie dało się nawet zrobić zdjęcia tak, by w kadrze nie znalazł się żaden człowiek. Gdy byliśmy już na górze, na domiar złego zaczęło padać, i to porządnie. Myśl o schodzeniu po mokrych kamieniach przerażała mnie tak bardzo, że ubłagałam nauczycielkę, żeby pozwoliła mi na własny koszt zjechać z kumplem bryczką (tak, jedną z tych bryczek o złej sławie!), podczas gdy reszta schodziła. Nie byłam z siebie zadowolona, ale w tamtym momencie w głowie miałam jedną myśl: wydostać się stąd i przeżyć. I na tym w zasadzie skończyły się moje "przygody" z górami. 

Ponieważ nikt z moich bliskich - ani moi rodzice, ani były chłopak, ani nieliczni przyjaciele - nie był miłośnikiem chodzenia po górach, więcej nie próbowałam. Raz czy dwa wjechałam na górę koleją linową; takie przejażdżki sprawiały mi przyjemność, ale po fakcie, już na górze, zawsze czułam niedosyt. Patrzyłam na ludzi, którzy dostali się tam o własnych siłach, i wiedziałam, że tylko liżę lizaka przez papierek. A ja bardzo nie lubię doświadczać czegoś połowicznie; jeśli już coś robię, to chcę, żeby to było autentyczne przeżycie, chcę móc się w to zaangażować i przeżywać to całą sobą. Uznałam więc, że góry to po prostu nie moja bajka - jeśli mam robić z siebie głupka, jeżdżąc kolejkami linowymi albo zajeżdżając biednego konia, bo się boję, lepiej dać sobie spokój. Przez pewien czas jeździłam w Beskidy tylko po to, by pooddychać innym powietrzem i poobserwować nocne niebo. A góry po prostu przez cały czas były gdzieś w tle, równie majestatyczne i piękne, co obce.

Zastanawiam się, co się we mnie zmieniło w ciągu minionego roku i jak to opisać, ale sama nie wiem. Wiem tylko tyle, że rok temu o tej porze bałam się, że podczas wyjazdu w Góry Sowie zrobię z siebie idiotkę (co w moim przypadku nie jest trudne) i przestanę podobać się Szczurowi. I faktycznie nasz pierwszy wspólny wyjazd był trudny: wiele rzeczy poszło nie tak, były kłótnie i meltdowny, bo okazało się, że nasze podstawowe potrzeby są tak sprzeczne, że we wspólnym pokoju nie jesteśmy w stanie funkcjonować. Swoją pierwszą górę, Wielką Sowę, wspominam dobrze, mimo że w drodze na szczyt towarzyszyły mi ukłucia lęku i nie było łatwo. Najciekawsze jednak wydarzyło się później. 

Przed wyjazdem w Góry Świętokrzyskie w lipcu tego roku również czułam lęk, ale podczas wchodzenia na Łysicę był on już znikomy i z pewnością nie byłam tak upierdliwa dla Szczura jak rok temu. Po półgodzinie przestałam się bać, cieszyłam się lasem dookoła, wypatrywałam owadów i grzybów. Dwa dni później poszliśmy zdobywać Łysiec (vel Święty Krzyż), a tam, zaraz na początku szlaku, uświadomiłam sobie, że nie boję się w ogóle. Można wręcz powiedzieć, że wchodzenie na górę za każdym razem obezwładniało moje wcześniejsze negatywne myśli. Schodziłam też inna, naprawdę dumna z siebie, choć wiem, że są to niskie góry, i z poczuciem autentycznego przeżycia. Czułam, że w ciągu kilku godzin staję się kimś innym. A może to właśnie ja?



W drodze na Wielką Sowę



Widoki z Wielkiej Sowy


Łysica - moja ulubienica

Krzyż na szczycie Łysicy

Wejście na teren sanktuarium

Gołoborza na Łyścu, z mocno prześwietlonym niebem w pakiecie

Widok na okolicę
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz