[Jeśli chcesz przeczytać poprzednie części posta, kliknij tutaj i tutaj.]
Leć, Adam, leć!
Choć nigdy nie byłam zbyt sprawna fizycznie ani wysportowana, w dzieciństwie i w okresie dojrzewania bardzo lubiłam się ruszać. Jeśli tylko mogłam ruszać się na własnych zasadach, sprawiało mi to przyjemność. W wolnym czasie sporo
chodziłam, jeździłam na rowerze, grałam z kolegami w badmintona i
próbowałam nauczyć się pływać. Nie odziedziczyłam jednak zamiłowania do
oglądania zawodów sportowych po ojcu, który przez całe życie jest zapalonym kibicem kilku
sportów, w tym piłki nożnej i boksu. Z jednym małym wyjątkiem: skoków
narciarskich.
Sama nie wiem na pewno, dlaczego spośród wszystkich
sportów akurat skoki narciarskie zdołały przyciągnąć mnie na tyle, że
potrafiłam wysiedzieć przed telewizorem przez parę godzin. Zwłaszcza że
przecież nie mogłam ich sama uprawiać. Faktem jest, że od dziecka
towarzyszyłam tacie w ich oglądaniu, a w czasach Małyszomanii zbierałam
nawet przez jakiś czas artykuły z gazet na temat skoków. Nie było to jedno z moich
głównych zainteresowań - nie potrafiłam recytować z pamięci danych
związanych ze skokami, jak w przypadku telenowel. Po prostu lubiłam
siedzieć i oglądać zawody Pucharu Świata. Podejrzewam, że już wtedy miało to swoje źródło w
atmosferze skoków, która w moim odczuciu różni się od nerwówki towarzyszącej na przykład
meczom piłki nożnej. Wiem, że wiele osób postrzega ten sport jako
monotonny, ale dla mnie - osoby nerwowej, lękowej - był on czymś kojącym,
relaksującym.
Moje zainteresowanie skokami nie utrzymywało się
przez cały czas na tym samym poziomie. Czasem przez jeden czy dwa sezony
prawie nie oglądałam zawodów Pucharu Świata, by później wrócić do nich z
większym entuzjazmem. Najbardziej regularnie śledziłam je w okresie wielkich sukcesów Adama Małysza, a później w czasach fascynacji austriackim
skoczkiem, Gregorem Schlierenzauerem, który był ode mnie niewiele
starszy i po prostu podobał mi się jako chłopak. (Tutaj śmieszny filmik ze Schlierim, który po prostu trzeba zobaczyć). Jako licealistka
oglądałam już skoki sporadycznie. Podczas studiów zaczęłam jednak
świadomie powracać do nich w okresach kryzysów psychosomatycznych, traktując je jako jeden ze sposobów na uspokojenie się, wyciszenie lęków. Obecnie od dłuższego
czasu skoków nie oglądam, ale mam świadomość, że zawsze mogę do tego wrócić,
gdy czuję się źle zimą. Zdarza mi się też sprawdzać w Internecie, co słychać u moich ulubionych skoczków.
Genetyka
W drugiej klasie liceum zaczęłam ponownie interesować się
niektórymi zagadnieniami z zakresu biologii. Przez te wszystkie lata,
które upłynęły od czwartej klasy podstawówki do drugiej klasy liceum,
nauczyciele przyrody i biologii zdołali mnie skutecznie zniechęcić do
wykraczania w jakikolwiek sposób ponad program. Przestałam interesować
się zwierzętami i zapomniałam bardzo dużo rzeczy, które wiedziałam
jeszcze przed pójściem do szkoły. Przestałam się wychylać, bo moje
pierwotne zainteresowania przyniosły mi w podstawówce tylko wstyd i ból.
Jak bardzo było to sprzeczne z moim prawdziwym "ja", okazało się, gdy
dotychczasowa nauczycielka biologii w liceum poszła na urlop
macierzyński. Jej miejsce zajęła inna, starsza nauczycielka, która
potrafiła bardzo ciekawie opowiadać, a zamiast wkuwania na pamięć do
testów oczekiwała przede wszystkim rozumienia. Omawialiśmy wtedy podstawowe
zagadnienia z genetyki.
Genetyka zafascynowała mnie potężnie - w ciągu
całego życia tylko kilku dziedzinom tak potężnie udało się mnie w sobie
rozkochać. Siedziałam na lekcjach jak zaczarowana, rozmyślałam o
nukleotydach podczas jazdy autobusem i przeczesywałam wieczorami sieć w
poszukiwaniu informacji o chorobach genetycznych. Im rzadsze
były to choroby, tym bardziej mnie interesowały, zwłaszcza perspektywa
pacjenta. Spędzałam też dużo czasu na stronie Human Genome Project,
gapiąc się na opisane szczegółowo chromosomy i planując rozwiesić je w
swoim pokoju.
Moi bliscy niezbyt entuzjastycznie odnosili się do tej
fascynacji, szczególnie gdy zbierało mi się na rozmowy o chorobach
genetycznych. Szczyt obrzydzenia wywoływała jednak strona Human Marvels,
która powstała, by zachować pamięć o osobach z chorobami genetycznymi i widocznymi deformacjami
ciała, występujących kiedyś w cyrkach i gabinetach osobliwości. Moim zdaniem,
to niezwykła strona, bogata w informacje i ciekawe historie, a poza tym
naprawdę powinno się o tych ludziach pamiętać. Tym bardziej, że czasy, w
których się urodzili, nie były dla nich łaskawe. Nie dało się jednak
porozmawiać o tym z innymi, bo wszyscy irytowali się, gdy opowiadałam o
wadach genetycznych - mówili, że mam przestać ich straszyć przed snem, i
inne takie. Okazało się też, że jeśli się chce bliżej poznać jakiegoś chłopaka, to lepiej w ogóle pomijać w rozmowie z nim takie tematy, jak zwierzęta z dwoma głowami czy bliźnięta pasożytnicze - tak naprawdę do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego. Tak po prostu jest, że wychodzi się wtedy na freaka. Ludzie wolą udawać, że tego typu sytuacje się nie zdarzają.
Z pocztówkami dookoła świata
Niedługo po tym, jak zdałam do klasy maturalnej, nastąpił kolejny przełomowy moment w historii mojej kolekcji
pocztówek. Pewnego zwyczajnego
wieczoru kolega z Internetu powiedział mi, że istnieje coś takiego jak
Postcrossing - strona, dzięki której można wymieniać się pocztówkami z
ludźmi z całego świata. Mechanizm jej działania jest prosty: losuje się
adres, wysyła pocztówkę wylosowanej osobie, a następnie samemu otrzymuje
się pocztówkę-niespodziankę od innej osoby. Zaraz następnego dnia
zgłębiłam temat i założyłam tam konto.
Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej
wysłanej w świat pocztówki - była to kartka dla kobiety ze Stanów
Zjednoczonych i jej dwóch synków. Niedługo później sama otrzymałam
pierwszą kartkę, z Finlandii. Nowe hobby pochłonęło mnie bez reszty,
ponieważ dawało możliwość zdobywania pocztówek z zagranicy bez
konieczności ciągłego proszenia i żebrania o to u znajomych, i to pocztówek ze znaczkami. Ze względu
na ceny znaczków zwykle wysyłałam tylko kilka kartek na miesiąc, ale
bawiłam się przy tym rewelacyjnie.
Od tamtych wakacji minęło już ładnych kilka lat, a ja wciąż
mam konto na stronie Postcrossingu, choć obecnie korzystam z niego
bardzo rzadko. Około dwóch lat temu przekonałam się do innej formy
wymian: tzw. swapów, czyli wymian bezpośrednich. Oznacza to, że należę
do kilku facebookowych grup zrzeszających kolekcjonerów pocztówek z
całego świata i umawiam się z nimi na wymianę konkretnymi pocztówkami.
Swapy pomogły mi zdobyć kartki z wielu rzadkich państw, na które bardzo
trudno jest trafić na Postcrossingu ze względu na małą liczbę
użytkowników z tych państw lub ich całkowity brak. Odkryłam też, że lubię wiedzieć, jaką
pocztówkę dostanę i że ta pocztówka na pewno wpasuje się w moje gusta,
zwłaszcza odkąd ceny znaczków znacznie podrożały. Od czasu do czasu
uczestniczę jednak w zabawach organizowanych w grupach, takich jak
wysyłanie sobie nawzajem niespodzianek czy pocztówkowe loterie.
To jedna z moich ulubionych pocztówek z wymian bezpośrednich - nietrudno zgadnąć, dlaczego. |
Pomimo
upływu lat, wysyłanie i otrzymywanie pocztówek należą do tych spraw w
życiu, które dają mi najwięcej radości. Może odrobinę mniej niż
motyle, ale również bardzo, bardzo dużo. Mam kilka marzeń związanych z kolekcją
pocztówek, mniej lub bardziej realnych (m.in. chciałabym mieć
przynajmniej jedną pocztówkę z każdego państwa świata). Uwielbiam też
przeglądać segregatory ze swoją kolekcją i porządkować ją od czasu do
czasu. Te czynności działają na mnie odprężająco.
Zainteresowania w okresie studiów
Okres studiów, który był chyba najbardziej burzliwym okresem mojego
życia, a na pewno najtrudniejszym, sporo zmienił, jeśli chodzi o moje
zainteresowania. Niektóre z nich właśnie wtedy się pojawiły lub przyjęły kształt, jaki mają obecnie.
Przede wszystkim, w tym czasie na jedno z pierwszych
miejsc na liście priorytetów wysunęły się zainteresowania związane z
przyszłym zawodem. Nie będę o nich tutaj pisać, ponieważ obiecałam sobie
nie zdradzać tutaj szczegółów dotyczących mojej pracy zawodowej. Muszę jednak
wspomnieć, że przez kilka lat poświęcałam znaczną ilość czasu
wolnego na samodzielne poszerzanie wiedzy związanej z kierunkiem
studiów. Starałam się też, jak mogłam, zdobywać praktyczne umiejętności.
Brałam udział w dostępnych dla mnie kursach i szkoleniach, choć ze
względu na sensorykę i lęki czasem niemało mnie to kosztowało. Jeździłam
jako słuchacz na konferencje. Zdobywałam doświadczenia poprzez
wolontariat. Prowadziłam badania do swoich prac dyplomowych. Ciągle działo się coś nowego, co z jednej strony było
męczące, a z drugiej szalenie ciekawe. Teraz moje życie na szczęście jest nieco spokojniejsze, ale zainteresowania związane z pracą nadal są dla mnie bardzo ważne.
Ponieważ
przez kilka lat otrzymywałam stypendium za dobre wyniki w nauce, odważyłam się
zrealizować jedno ze swoich wieloletnich marzeń. Zapisałam się na
korepetycje z hiszpańskiego - języka, który podobał mi się od czasów fascynacji Natalią Oreiro i telenowelami. Korepetytora znalazłam przez Internet, a
lekcje odbywały się poprzez Skype. Odkrywanie nowego języka w tym wieku
okazało się być zupełnie innym doświadczeniem, niż nauka angielskiego w
podstawówce czy utrapionego niemieckiego w gimnazjum. Uczyłam się dużo
szybciej, także dlatego, że korepetytor bardzo podpasował mi jako
nauczyciel i szybko znalazłam z nim wspólny język. Hiszpański zajmował
mi znaczną część tzw. czasu pustego, którego nie cierpiałam, a którego
na studiach było mnóstwo. Czyli czasu spędzanego na dojazdach, czekaniu w
kolejkach, przesiadywaniu w kafejkach podczas długich "okienek" między
zajęciami. W ciągu dwóch lat nauki poznawałam słownictwo związane z
codziennym życiem i podstawy gramatyki. Dawało mi to wiele satysfakcji.
Czasem nawet śmiałam się do rozpuku, gdy odkrywałam podobieństwa między
hiszpańskim a angielskim.
Niestety, po dwóch latach korepetycje
skończyły się z powodu niezależnego ode mnie - mój korepetytor wyjechał
do Hiszpanii na stałe i przestał udzielać korepetycji. Była to dla mnie
jedna z bardziej przykrych zmian, jakich doświadczyłam. Bardzo długo nie
potrafiłam się zebrać, by zacząć szukać kolejnego korepetytora, a kiedy
już znalazłam osobę udzielającą korków w osiągalnej dla mnie cenie,
tylko zraziłam się do lekcji. Pomiędzy mną a tą osobą nie zaiskrzyło, ja
nie potrafiłam dostosować się do jej stylu nauczania, a ona zrozumieć
mojego stylu uczenia się. Nie chcąc się poddawać, uczyłam się z nią
przez rok, jednak lekcje stresowały mnie, nie były przyjemne jak
dawniej. W końcu doszło do tego, że samo podtrzymywanie kontaktu z tą
osobą zaczęło sprawiać mi trudności - wiele razy nie umiałam się zmusić,
żeby napisać maila i umówić się na kolejną lekcję, a nawet odpisać na
jej maila. Ostatecznie zrezygnowałam z tych korepetycji.
Od tego
czasu nie potrafię zmobilizować się, żeby poszukać nowego korepetytora i
zainicjować kontakt. Czuję opór i już, pomimo że chciałabym wrócić do
hiszpańskiego, który stał mi się bliski. Nie wiem też, jak miałabym pogodzić podjęcie na nowo nauki języka z pracą, która obecnie zajmuje mi sporo
czasu i prawie codziennie pozostawia mnie w stanie zmęczenia
utrudniającego jakąkolwiek aktywność umysłową.
Dzięki stypendium zaczęłam też regularnie chodzić do opery. W zasadzie zaczęło się od operetki, na którą pojechałam na drugim roku studiów jako osoba towarzysząca, bez szczególnego entuzjazmu. Muzyka klasyczna nigdy nie była mi szczególnie bliska, począwszy od dzieciństwa, gdy regularnie przeżywałam stany lękowe podczas szkolnych koncertów, przytłaczających mnie sensorycznie i emocjonalnie. Dlatego zdziwiło mnie, że dobrze się bawiłam na operetce. Od tamtego czasu bywam w operze średnio dwa razy w roku - na operach, operetkach, musicalach. I chociaż nie znam się zupełnie na muzyce, za każdym razem jest to dla mnie duże przeżycie. Być może musiałam do tego po prostu dorosnąć. Owszem, zawsze wracam z opery przebodźcowana, fizycznie zmęczona, ale zarazem naładowana pozytywnymi emocjami. Zaczęłam nawet rozpoznawać niektórych aktorów, mimo że z rozpoznawaniem ludzi mam problemy. Żałuję tylko, że spośród moich bliskich jedynie mama lubi operę, bo w sytuacjach, gdy nie może iść ze mną, nie mam z kim pójść.
Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, przyjaciółka przez dłuższy czas namawiała mnie, abym zaczęła grać w gry przeglądarkowe ze
studia Beemov. Dość długo opierałam się, twierdząc, że podrywanie na
ekranie chłopaków 2D to dziecinada nawet dla kogoś tak dziecinnego jak
ja, zwłaszcza gdy się ma chłopaka z krwi i kości. Aż w końcu... uległam.
I choć może wstyd o tym pisać, mając prawie trzydzieści lat, te gierki
zostały w moim życiu do dziś. Jako studentka hodowałam wirtualne
chomiki, a obecnie codziennie odwiedzam fantastyczną krainę o nazwie Eldarya,
żeby nakarmić swojego chowańca i wysłać go na polowanie. Emocjonuję się też zdobywaniem nowych ubrań dla mojej postaci. W czym
zupełnie nie przeszkadza fakt, że nigdy nie byłam zapaloną fanką gier
komputerowych.
Obecny wygląd mojego avatara w grze Eldarya. |
O co właściwie w tym chodzi? Wydaje mi się, że
o rytualizm. W grach przeglądarkowych takich jak Eldarya, zwana przez
graczy Eldzią, najlepiej powodzi się nie temu, kto wyróżnia się
zręcznością, szybkością czy strategicznym myśleniem, ale temu, kto jest
regularny. Innymi słowy - komu nie nudzi się systematyczne logowanie do
gry i wykonywanie raz czy kilka razy dziennie tych samych, powtarzalnych
czynności. A u mnie potrzeba stałości, schematyczności jest tak silna i
zarazem ciągle niespełniona, że nawet pozornie bezużyteczna gierka, jeśli tę potrzebę zaspokaja, dużo dla mnie znaczy. Daje mi bowiem chwilowe poczucie ulgi w świecie, w którym prawie nic
nie jest pewne i prawie nic nie jest niezmienne.
Ujemną stroną okresu studiów był kryzys czytelniczy - dziwne zjawisko, które męczyło mnie przez ponad dwa lata. Nie oznacza to, że w tym czasie w ogóle nie czytałam. Czytałam literaturę potrzebną mi na studiach, a było tego sporo, zwłaszcza na takie przedmioty z pierwszych lat studiów jak socjologia czy filozofia. Sięgałam też na własną rękę po książki związane z różnymi aspektami mojego przyszłego zawodu. W tym czasie nie potrafiłam jednak ukończyć prawie żadnej powieści, co wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Ilekroć zaczynałam, po pewnym czasie książka zaczynała mnie albo nużyć, albo stresować, albo w inny sposób męczyć - i porzucałam ją. Miałam też duże trudności z koncentracją, a moje tempo czytania stało się bardzo wolne w porównaniu do tego z czasów gimnazjum czy liceum. Czasami nawet odczuwałam fizyczne objawy lęku podczas czytania. Podejrzewam, że wszystko to miało związek z kryzysem psychicznym, jaki przechodziłam w tym czasie.
Początkowo próbowałam walczyć ze swoją czytelniczą niemocą i czytać na siłę, bo drażniła mnie myśl, że życie jest tak krótkie, a ja nie czytam. Z czasem jednak dałam sobie spokój, licząc, że to kiedyś minie. I minęło.
Powrót do czytania beletrystyki zaczął się od... starych kryminałów, co było dla mnie zaskoczeniem nie mniejszym niż wcześniej kryzys, ponieważ ten gatunek nigdy mnie nie pociągał. Ot, pewnego dnia z ciekawości wypożyczyłam "Pięć małych świnek" Agathy Christie. Od tego czasu połknęłam kilkadziesiąt kryminałów Christie, a także wszystko, co znalazłam o Sherlocku Holmesie. Próbowałam dobrać się i do współczesnych kryminałów, ale szybko stwierdziłam, że to nie dla mnie - są zbyt brutalne, klimat też nie ten. Najbardziej jednak cieszy mnie, że bzik na punkcie starych kryminałów ponownie otworzył mi drogę do czytania powieści, chociaż nie czytam ich już tyle, co kiedyś, i generalnie czytam o wiele wolniej. Na mojej obecnej liście lektur dominują książki popularnonaukowe - głównie o zwierzętach, foklorze i życiu ludzi w minionych wiekach. Odkąd zauważyłam, że książki popularnonaukowe pomagają mi walczyć z lękami, prawie zawsze jakąś czytam.
Japonia - kocham, ale z daleka
Moje zainteresowanie anime przetrwało próbę czasu. Obecnie mam za sobą prawdopodobnie ładnych kilkaset
japońskich seriali i filmów animowanych. Nie śledzę nowinek ze świata anime non stop -
czasem mam kilkumiesięczną czy nawet dłuższą przerwę, ale zawsze prędzej
czy później wracam do tego hobby. Nie oglądam też wszystkiego, jak
leci, najczęściej kieruję się swoim nastrojem. Lubię fantastykę,
dramaty, romanse, "okruchy życia", josei, lubię zarówno anime
skłaniające do refleksji, jak i - od czasu do czasu - lekkie komedie.
Anime sprawiło, że zafascynowała mnie japońska kultura, zaczęłam sięgać
też po książki japońskich autorów i słuchać w autobusach muzyki z anime.
Jeśli ktoś chce do mnie zagadać, ale nie wie, jak, najprościej zacząć od podesłania mi jakiejkolwiek ciekawostki na temat Japonii - tego nigdy nie mam dość. Słuchanie japońskiej mowy stało się dla mnie czymś najnormalniejszym w
świecie, sama nauczyłam się wielu słówek, choć zapisać je umiem tylko w
romanizacji. Nie starczyło mi jak dotąd samozaparcia, by zacząć uczyć
się tego języka na serio.
Gdy kończyłam liceum, bardzo ubolewałam, że w
okolicy nie było możliwości studiowania filologii japońskiej, ale teraz jestem prawie pewna, że dobrze się stało. Nie jestem osobą, która potrafiłaby spędzić sama dłuższy czas w innym kraju, a bez tego trudno solidnie opanować język. Zresztą, mam też świadomość, że moja miłość do Japonii to na razie uczucie na odległość. Chciałabym móc kiedyś wybrać się w podróż i je zweryfikować.
A taki plakat mam w pokoju. |
Motylowe love
Obecnie moją największą pasją są motyle. Od maja do
września spędzam wiele godzin na szukaniu larw motyli, a później na
opiekowaniu się nimi. Schemat działania zawsze jest ten sam: najpierw
chodzenie po okolicy i przetrząsanie roślin w poszukiwaniu gąsienic,
potem identyfikacja, sprawdzenie, czy nie należy do gatunku chronionego,
zbieranie danych o jej potrzebach, urządzenie tymczasowego
"mieszkanka", aż wreszcie regularne sprzątanie i karmienie. W ciągu
kilku ostatnich lat poznałam dokładnie potrzeby i cykl życia kilkunastu
gatunków. Nauczyłam się rozumieć ich zachowanie, dostrzegać podobieństwa
i różnice między gatunkami. W większości przypadków, jeśli w ciele
larwy już w momencie znalezienia jej nie rozwija się pasożyt (tego,
niestety, nie da się na tym etapie dowiedzieć), udaje mi się wyhodować
dorosłego motyla. Dorosłe motyle po 1-3 dniach suszenia skrzydeł i
obserwacji wypuszczam na wolność, traktuję te dni jak moje własne, małe
święta.
Moje zainteresowanie motylami i generalnie uczucia do tych
stworzeń są bardzo silne. Kiedy w moim domu są gąsienice, fiksuję się na
obowiązkach związanych z nimi, zwłaszcza na karmieniu. Nieważne, co się
dzieje w danym dniu - czy przytrafia się burza, nagły wyjazd czy
choroba - nie potrafię być spokojna, dopóki nie pójdę po liście i nie
nakarmię larw. Jest to druga, zaraz po obowiązkach związanych z pracą,
sprawa, która chodzi mi po głowie non stop i uniemożliwia trwałe
skupienie się na czymkolwiek innym, jeżeli nie jestem pewna, że
zrobiłam, co trzeba. Jest to również rytuał, który, gdy zostanie
wykonany, działa na mnie silnie uspokajająco.
Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego akurat motyle, a nie na
przykład ryby czy węże. Jako dziecko lubiłam patrzeć na dorosłe motyle i
wielokrotnie próbowałam łapać je, zrzucając na nie od góry
prześwitującą chustę, ale zawsze mi uciekały. Bardziej pasjonowały mnie
psy, żółwie, ptaki, żaby, ślimaki. Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie
(między 3 a 5 rokiem życia) bardzo duże wrażenie wywarł na mnie
ilustrowany fotografiami opis cyklu życia motyla w "Bęcu", czasopiśmie
dla dzieci. Tylko dwa artykuły z "Bęca" pamiętam tak dokładnie do
dzisiaj: ten o rozwoju motyla i drugi o pisklętach kukułki. Później
jednak nie zwracałam zbytnio uwagi na motyle, aż do którejś ze starszych
klas podstawówki, gdy znalazłam i złapałam czarną gąsienicę. Nie miałam
wtedy pojęcia o hodowaniu motyli, włożyłam ją do słoja z byle jakimi
liśćmi, a ona, choć nie jadła, wkrótce stała się poczwarką. Miałam
szczęście - znalazłam po prostu gąsienicę gotową do przepoczwarczenia.
Przez wiele dni zerkałam do słoja, czekając na motyla i myśląc, jaki
będzie, ale czas upływał i nic się nie działo. W końcu wyniosłam słój do
schowka z rupieciami i stopniowo zapomniałam o nim. Przeżyłam prawdziwy
szok, gdy kilka miesięcy później, szukając czegoś w schowku, znalazłam
słój. Na dnie leżała martwa rusałka pawik. Płakałam; czułam straszny
wstyd i poczucie winy na myśl o nieszczęsnym motylu, który przeze mnie
nigdy nie zobaczył świata i umarł bezsensowną śmiercią w szklanym słoju.
W tamtym momencie wydawało mi się, że ta rusałka była najpiękniejszym
motylem na świecie. W gruncie rzeczy nigdy sobie tej śmierci nie
wybaczyłam.
Od incydentu z rusałką minęło około sześciu lat, nim
podjęłam kolejną próbę hodowania motyla. Stało się to, gdy podczas
spaceru z chłopakiem znalazłam wielką, puchatą gąsienicę niedźwiedziówki
nożówki. Tym razem podeszłam do sprawy zupełnie inaczej,
zidentyfikowałam larwę i przez kilka dni karmiłam ją rośliną
żywicielską. Był to pierwszy w moim życiu wyhodowany i wypuszczony
motyl, a niedźwiedziówka nożówka do dzisiaj pozostaje moim ulubionym
gatunkiem ćmy. Niedługo później wyhodowałam dwie rusałki, takie jak ta
uśmiercona wcześniej. A później każdy kolejny sezon na motyle, jak nazywam okres
od maja do września, był bardziej udany. Obecnie mam na koncie
kilkanaście hodowanych gatunków motyli, całe mnóstwo wyhodowanych i
wypuszczonych osobników (już dawno straciłam rachubę), obszerne notatki z
hodowli z ostatnich dwóch lat i kilka spełnionych marzeń (m.in.
pierwsze udane próby rozmnażania motyli).
Rusałka na chwilę przed odlotem. |
Jak już wspominałam, większość ludzi, którzy mnie znają,
nie wie, że hoduję motyle. Zdążyłam się zorientować, że z perspektywy
innych ludzi jest to bardzo ekscentryczne i niezrozumiałe hobby, choć
nie rozumiem, dlaczego. Reakcje na widok gąsienic są zwykle negatywne,
napotkaną na swej drodze gąsienicę większość ludzi ma ochotę po prostu
zabić, nie zastanawiając się nawet, jak pięknym stworzeniem może się
stać. Jeszcze większą niechęć czują oni do ciem, które ja traktuję na
równi z motylami dziennymi i uwielbiam tak samo. Dlatego o mojej
największej pasji wiedzą jedynie domownicy, dobrzy znajomi i niektóre
osoby z dalszej rodziny, te bliższe mojemu sercu. Fakt, że muszę się
kryć z jednym z aspektów mojego życia, które dają mi największe poczucie
szczęścia i satysfakcji, jest dla mnie czymś smutnym, choć nie
umniejsza moich uczuć do motyli.
Smutna jest dla mnie też zima, gdy motyle na dłuższy czas znikają z mojego życia. Między innymi dlatego tak mało mnie zimą na blogu. Wprawdzie zbieram pocztówki z motylami, czytam o nich w Internecie, a kilka sztucznych miałam nawet na choince. Brakuje mi jednak wszystkiego, co z nimi związane, moich codziennych rytuałów i silnych emocji, których doświadczam w sezonie na motyle. Codziennie powtarzam sobie, że kiedyś znowu przyjdzie wiosna. Przyjdzie, bo przecież musi, prawda?
Smutna jest dla mnie też zima, gdy motyle na dłuższy czas znikają z mojego życia. Między innymi dlatego tak mało mnie zimą na blogu. Wprawdzie zbieram pocztówki z motylami, czytam o nich w Internecie, a kilka sztucznych miałam nawet na choince. Brakuje mi jednak wszystkiego, co z nimi związane, moich codziennych rytuałów i silnych emocji, których doświadczam w sezonie na motyle. Codziennie powtarzam sobie, że kiedyś znowu przyjdzie wiosna. Przyjdzie, bo przecież musi, prawda?
Oh, jak ja cię rozumiem! Genetyka i mikrobiologia to jedyne działy biologii, które mnie fascynują. Niestety, nie mam za bardzo z kim o tym gadać. Przez dużo czasu chciałam nawet iść na studia związane z genetyką, ale mało interesująca mnie część biologii jest chyba dla mnie za trudna i wątpię bym dała sobie na nich radę. A na amatorskie eksperymenty genetyczne nawet takie ZA jak ja jest chyba zbyt wrażliwe.
OdpowiedzUsuńPotrafię to zrozumieć. Myślę, że mnie by się podobała praca genetyka, takiego, który bada DNA, żeby stwierdzić prawdopodobieństwo wystąpienia choroby czy pokrewieństwo. Ale na studia medyczne nie nadaję się zupełnie, psychika nie ta. Nie wyobrażam sobie grzebania w ludzkich zwłokach, już sam widok krwi sprawia mi problemy - zdarzało mi się tracić przytomność na widok rany. Niektórzy twierdzą, że powinnam być entomologiem, ale jak miałabym tego dokonać, skoro ja motyla nie zabiję, a jak ktoś inny przy mnie zabija, to mam meltdown.
UsuńCiekawi mnie tylko, co masz na myśli przez amatorskie eksperymenty genetyczne, hm?
Z amatorskimi eksperymentami to był słaby żart. Maksimum moich możliwości byłoby chyba powtórzenie doświadczeń Mendla, bądź kontrolowane krzyżowanie myszy.
UsuńTeż mnie brzydzi grzebanie w ludziach, zabijanie zwierząt, sprawianie bólu, dotykanie padliny (to na tyle, że gotuję tylko potrawy wegetariańskie), choć nigdy nie straciłam przytomności. Ale jeśli chodzi o meltdown, gdy ktoś zabije przy mnie ćmę, to się zdarza. Bardzo odpowiadałaby mi praca genetyka, czy inżyniera genetycznego, ale no, zbyt wiele mam antypredyspozycji do tego typu studiów.