Po tym, jak mnie i mojego jedynego przyjaciela rozdzieliła
decyzja jego matki, czułam się niewyobrażalnie samotna.
Ponieważ dowiedziałam się o wszystkim na kilka dni przed początkiem
nowego roku szkolnego, nie miałam nawet wystarczająco dużo czasu, aby
nastawić się psychicznie na tak znaczną zmianę w moim codziennym życiu.
Szłam do szkoły z myślą, że zniknęła moja jedyna bratnia dusza, że nie
ma już w tych ponurych murach nikogo, kto by mnie lubił. Rozpaczliwie
potrzebowałam czegoś, co skierowałoby moje myśli na inne tory. I właśnie
wtedy katechetka, która jako jedyna spośród kadry pedagogicznej
rozumiała, jaką stratę przeżyłam, po rozmowie z moją mamą zaproponowała
mi udział w Olimpiadzie Wiedzy Biblijnej. Choć nie miałam pojęcia, z
czym to się je, zgodziłam się. Czułam, że zwariuję, jeśli nie znajdę
czegoś, co pomoże mi nie myśleć przez cały czas o emocjach.
Przygotowując się do Olimpiady po raz pierwszy, wiedziałam
naprawdę niewiele o tym, jak się uczyć. Trzeba było przeczytać jedną z
Ewangelii, więc na początek czytałam ją głośno mojej mamie, rozdział
po rozdziale. Później katechetka dała nam przykładowe zestawy pytań
sprawdzające znajomość tej Ewangelii, a mama i ja opracowywałyśmy
odpowiedzi do nich. Okazało się, że takich pytań dotyczących tylko jednej
księgi Biblii można zadać całe mnóstwo - niektóre pojawiły się we
wcześniejszych edycjach konkursu, inne katechetka wyszperała w różnych
opracowaniach. Kiedy odpowiedzi na wszystkie pytania były gotowe, mama
regularnie przepytywała mnie z nich, początkowo strona po stronie,
później już tylko na chybił trafił. Muszę przyznać, że nie zawsze mi się
chciało zasiadać wieczorami do tych powtórek, pomimo dobrej pamięci.
Bywały dni, gdy marudziłam i nie miałam ochoty się uczyć. W międzyczasie
odbyły się jednak wewnątrzszkolne eliminacje, które wygrałam. A potem
nadszedł dzień, który wspominam jako przełomowy - dzień etapu
dekanalnego konkursu.
Etap dekanalny odbywał się już w innej miejscowości, a brały w nim udział dzieci z różnych szkół z terenu naszego dekanatu. I ten etap również wygrałam, pokonując jakąś trzydziestkę dzieci. Było to w moim odczuciu coś niezwykłego. Nie miałam nawet odwagi marzyć, że wygram ten etap. Do tej pory uczyłam się po prostu dlatego, żeby zająć czymś myśli, a nie po to, żeby coś osiągnąć; drugi etap obudził we mnie poczucie własnej wartości i ochotę na więcej. Wyjazd na kolejny etap, diecezjalny, gdzie dostało się ponad stu najlepszych uczestników, był dla mnie jak sen. I chociaż nie zajęłam tam żadnego z czołowych miejsc, nareszcie miałam o czym marzyć w tej śmiertelnie nudnej szkole: żeby za rok być jeszcze lepsza!
Etap dekanalny odbywał się już w innej miejscowości, a brały w nim udział dzieci z różnych szkół z terenu naszego dekanatu. I ten etap również wygrałam, pokonując jakąś trzydziestkę dzieci. Było to w moim odczuciu coś niezwykłego. Nie miałam nawet odwagi marzyć, że wygram ten etap. Do tej pory uczyłam się po prostu dlatego, żeby zająć czymś myśli, a nie po to, żeby coś osiągnąć; drugi etap obudził we mnie poczucie własnej wartości i ochotę na więcej. Wyjazd na kolejny etap, diecezjalny, gdzie dostało się ponad stu najlepszych uczestników, był dla mnie jak sen. I chociaż nie zajęłam tam żadnego z czołowych miejsc, nareszcie miałam o czym marzyć w tej śmiertelnie nudnej szkole: żeby za rok być jeszcze lepsza!
Przez trzy lata Olimpiada zajmowała ważne miejsce w moim
życiu. Także dlatego, że dzięki niej poznałam drugiego w życiu
przyjaciela - młodszego o dwa lata chłopca z mojej miejscowości, który w
pierwszym roku naszego udziału w konkursie zajął miejsce w ścisłej czołówce. W
kolejnym roku szkolnym zaczęliśmy spotykać się po lekcjach, żeby razem
układać przykładowe pytania do Ewangelii i odpytywać się z tych pytań.
Oprócz zdrowej rywalizacji połączyła nas wzajemna sympatia, oparta na
pewnym podobieństwie. Oboje byliśmy inni niż nasi rówieśnicy, bardziej
dziecinni i zarazem bardziej poważni, z nietypowymi upodobaniami
żywieniowymi, muzycznymi i ubraniowymi, nielubiani w naszych klasach...
Dziś widzę, że oboje byliśmy podręcznikowymi dziećmi z ZA, wtedy byliśmy
po prostu bratnimi duszami. Nauka szła mi o wiele lepiej, gdy wyrobiłam
sobie własne strategie zapamiętywania i zrozumiałam, na co muszę zwracać
uwagę. Mama nie musiała mi już pomagać ani motywować mnie.
Najsilniejszym motywatorem były kolejne spotkania z młodszym kolegą,
podczas których stopniowo zaczęliśmy, oprócz nauki, także grać w
planszówki i rozmawiać na różne tematy. Nauka sama w sobie również
sprawiała mi przyjemność.
W zapamiętywaniu danych i w oczekiwaniu na kolejne etapy było coś bardzo ekscytującego. Przyjemniejsze były chyba tylko momenty odbierania nagród za efekty swojej pracy, kiedy to ja i kolega wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej. Raz on był lepszy, raz ja, przez co adrenaliny nigdy nie brakowało. Czasem któreś z nas lądowało na podium, czasem obiecywaliśmy sobie nawzajem, że przyłożymy się bardziej. A najważniejsze, że nasi rodzice, podobnie jak my, zaprzyjaźnili się, co poskutkowało między innymi spędzaniem razem Sylwestrów i wspólnym wyjazdem na wakacje. To były piękne momenty i chociaż później nasze drogi rozeszły się, pamiętam tamte czasy w najdrobniejszych szczegółach.
W zapamiętywaniu danych i w oczekiwaniu na kolejne etapy było coś bardzo ekscytującego. Przyjemniejsze były chyba tylko momenty odbierania nagród za efekty swojej pracy, kiedy to ja i kolega wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej. Raz on był lepszy, raz ja, przez co adrenaliny nigdy nie brakowało. Czasem któreś z nas lądowało na podium, czasem obiecywaliśmy sobie nawzajem, że przyłożymy się bardziej. A najważniejsze, że nasi rodzice, podobnie jak my, zaprzyjaźnili się, co poskutkowało między innymi spędzaniem razem Sylwestrów i wspólnym wyjazdem na wakacje. To były piękne momenty i chociaż później nasze drogi rozeszły się, pamiętam tamte czasy w najdrobniejszych szczegółach.
Przygotowując się do konkursu, trzeba było między innymi nauczyć się wskazywać na mapie miejsca, w których rozgrywały się poszczególne wydarzenia. |
(Nie) każdy może świętym być?
Może to zabawne, ale zainteresowanie Olimpiadą doprowadziło do końca inne moje hobby. Otóż, zanim jeszcze zaczęłam czytać Biblię, przez parę lat kolekcjonowałam żywoty świętych wycinane z czasopism i obrazki ze świętymi. Było o to łatwo, bo wychowywałam się w religijnej (no, powiedzmy, że w połowie) rodzinie, więc czasopisma typu "Źródło" czy "Niedziela" regularnie pojawiały się w domu. Artykuły o świętych pedantycznie wycinałam i przechowywałam w segregatorze w kolejności alfabetycznej. Zdarzało mi się też tworzyć długie listy znanych mi świętych. Jakkolwiek nieładnie to zabrzmi, zainteresowanie świętymi nie wiązało się u mnie z jakąś autentyczną, wynikającą z potrzeby serca religijnością ani z głęboką wiarą w Boga. Interesowali mnie jako tajemnicze, odległe byty, w sposób podobnie przyziemny, jak wcześniej ptaki czy dinozaury. Lubiłam kolekcjonować, a święci stwarzali okazję do kolekcjonowania.
Może to zabawne, ale zainteresowanie Olimpiadą doprowadziło do końca inne moje hobby. Otóż, zanim jeszcze zaczęłam czytać Biblię, przez parę lat kolekcjonowałam żywoty świętych wycinane z czasopism i obrazki ze świętymi. Było o to łatwo, bo wychowywałam się w religijnej (no, powiedzmy, że w połowie) rodzinie, więc czasopisma typu "Źródło" czy "Niedziela" regularnie pojawiały się w domu. Artykuły o świętych pedantycznie wycinałam i przechowywałam w segregatorze w kolejności alfabetycznej. Zdarzało mi się też tworzyć długie listy znanych mi świętych. Jakkolwiek nieładnie to zabrzmi, zainteresowanie świętymi nie wiązało się u mnie z jakąś autentyczną, wynikającą z potrzeby serca religijnością ani z głęboką wiarą w Boga. Interesowali mnie jako tajemnicze, odległe byty, w sposób podobnie przyziemny, jak wcześniej ptaki czy dinozaury. Lubiłam kolekcjonować, a święci stwarzali okazję do kolekcjonowania.
Dwa lata po tym, jak zaczęłam brać udział w OWB, odniosłam
znaczny sukces i ksiądz z miejscowej parafii postanowił mi coś
kupić w nagrodę od parafii. Ponieważ interesowali mnie święci, wybór
padł na grubą księgę z żywotami świętych. Zaskakujące jest to, co stało
się później: początkowo byłam zachwycona, czytałam tę knigę z chęcią,
ale po jej otrzymaniu moje zainteresowanie świętymi dość szybko zgasło. Do dzisiaj nie potrafię tego w pełni zrozumieć. Tak,
jakbym odczuła, że nie ma sensu zbierać żywotów, skoro są zebrane w
gotowych, grubych księgach takich jak ta sprezentowana mi przez księdza.
Ewolucja kolekcjonerstwa
W ostatnich latach podstawówki moje podejście do kolekcjonowania zmieniło się. Wcześniej zbierałam niemal wszystko, co się dało, od długopisów po papierki po cukierkach, a kolekcje te były bardzo nietrwałe. Większością z nich przez pewien czas zajmowałam się intensywnie, by później nagle tracić zainteresowanie. W okolicach 12-13 roku życia zaczęłam dążyć do posiadania znacznie mniejszej liczby kolekcji, za to traktowanych poważniej.
Długo kolekcjonowałam wycinki na temat aktorek i aktorów z seriali latynoamerykańskich - to zainteresowanie utrzymało się aż do drugiej czy trzeciej klasy gimnazjum, choć, nauczona przykrymi doświadczeniami, nie zdradzałam się z nim przed rówieśnikami. Gdy dostałam od taty skaner, przestałam zbierać mniejsze wycinki w formie papierowej, a zamiast tego zaczęłam je skanować i katalogować w komputerze. Tworzyłam też nadal obszerne listy aktorów i ich dorobku. Na pierwszy plan stopniowo wysuwało się jednak coś innego: pocztówki.
Pocztówki podobały mi się od zawsze, prawdopodobnie dlatego, że jako dziecko prawie wcale nie podróżowałam. Często razem z rodzicami wybieraliśmy się w odwiedziny do kogoś z rodziny, zdarzały się wycieczki do lasu czy do zoo, jednak z kilku powodów nigdy nie wyjeżdżaliśmy poza nasz region. Morze zobaczyłam dwa razy w życiu, w wieku sześciu i siedmiu lat, i na wiele lat pozostały to moje jedyne dalekie podróże. W góry pojechałam dopiero jako trzynastolatka, a za granicę jeszcze później. Gdy byłam mała, inni z mojego otoczenia również mało podróżowali, mieliśmy więc w domu tylko kilka pocztówek. Często patrzyłam na nie i podziwiałam widoki. Jako mały brzdąc ponacinałam im rogi, sama nie wiem, dlaczego, ale nadal je lubiłam. Podczas pierwszego wyjazdu nad morze zdarzył mi się krótki, bardzo obsesyjny epizod z wesołymi pocztówkami ze zwierzętami, których sprzedawano tam tyle, że zapragnęłam mieć je wszystkie, a mój tata rozpieszczał mnie, kupując codziennie po kilka. Wyjechałam znad morza, mając po jednej pocztówce ze zwierzętami z każdego wzoru, z wyjątkiem trzech wzorów - do dzisiaj pamiętam, jak wyglądały! W podstawówce, kiedy zaczęłam coraz częściej brać udział w wycieczkach szkolnych, moja malutka kolekcja powiększyła się. Każda jednodniowa wycieczka była dla mnie dużym przeżyciem i z każdej przywoziłam sobie widokówki. Prosiłam też tatę, by przywoził mi pocztówki z wyjazdów służbowych, a wszystkich podróżujących z najbliższego otoczenia, żeby w miarę możliwości wysłali mi kartkę.
Gdzieś pomiędzy czwartą a piątą klasą podstawówki nastąpił przełom: mój ulubiony kuzyn, który jako nastolatek zbierał pocztówki, postanowił pozbyć się swojej kolekcji. Dał mi kilkaset pocztówek, głównie z widokami, zarówno z Polski, jak i z miejsc tak odległych jak Afganistan czy Aruba. Większość, niestety, bez znaczków, ale w tamtych czasach nie miało to jeszcze dla mnie znaczenia. Pocztówki od kuzyna, wydobyte z pudła na strychu, brzydko pachniały i musiały długo się wietrzyć. W tym czasie byłam już pewna, że chcę zbierać pocztówki; podobało mi się czytanie tego, co kilkanaście lat wcześniej wysłali bliskim obcy mi zupełnie ludzie. Było w tym coś, za czym tęskniłam, choć nie umiałabym tego nazwać... jakby momenty z ich życia wciąż żyły. Nakłaniałam rodzinę i znajomych rodziców do pisania kartek, choć większość nie przypominała tych sprzed lat - zawierały głównie lakoniczne formułki z pozdrowieniami.
Ewolucja kolekcjonerstwa
W ostatnich latach podstawówki moje podejście do kolekcjonowania zmieniło się. Wcześniej zbierałam niemal wszystko, co się dało, od długopisów po papierki po cukierkach, a kolekcje te były bardzo nietrwałe. Większością z nich przez pewien czas zajmowałam się intensywnie, by później nagle tracić zainteresowanie. W okolicach 12-13 roku życia zaczęłam dążyć do posiadania znacznie mniejszej liczby kolekcji, za to traktowanych poważniej.
Długo kolekcjonowałam wycinki na temat aktorek i aktorów z seriali latynoamerykańskich - to zainteresowanie utrzymało się aż do drugiej czy trzeciej klasy gimnazjum, choć, nauczona przykrymi doświadczeniami, nie zdradzałam się z nim przed rówieśnikami. Gdy dostałam od taty skaner, przestałam zbierać mniejsze wycinki w formie papierowej, a zamiast tego zaczęłam je skanować i katalogować w komputerze. Tworzyłam też nadal obszerne listy aktorów i ich dorobku. Na pierwszy plan stopniowo wysuwało się jednak coś innego: pocztówki.
Pocztówki podobały mi się od zawsze, prawdopodobnie dlatego, że jako dziecko prawie wcale nie podróżowałam. Często razem z rodzicami wybieraliśmy się w odwiedziny do kogoś z rodziny, zdarzały się wycieczki do lasu czy do zoo, jednak z kilku powodów nigdy nie wyjeżdżaliśmy poza nasz region. Morze zobaczyłam dwa razy w życiu, w wieku sześciu i siedmiu lat, i na wiele lat pozostały to moje jedyne dalekie podróże. W góry pojechałam dopiero jako trzynastolatka, a za granicę jeszcze później. Gdy byłam mała, inni z mojego otoczenia również mało podróżowali, mieliśmy więc w domu tylko kilka pocztówek. Często patrzyłam na nie i podziwiałam widoki. Jako mały brzdąc ponacinałam im rogi, sama nie wiem, dlaczego, ale nadal je lubiłam. Podczas pierwszego wyjazdu nad morze zdarzył mi się krótki, bardzo obsesyjny epizod z wesołymi pocztówkami ze zwierzętami, których sprzedawano tam tyle, że zapragnęłam mieć je wszystkie, a mój tata rozpieszczał mnie, kupując codziennie po kilka. Wyjechałam znad morza, mając po jednej pocztówce ze zwierzętami z każdego wzoru, z wyjątkiem trzech wzorów - do dzisiaj pamiętam, jak wyglądały! W podstawówce, kiedy zaczęłam coraz częściej brać udział w wycieczkach szkolnych, moja malutka kolekcja powiększyła się. Każda jednodniowa wycieczka była dla mnie dużym przeżyciem i z każdej przywoziłam sobie widokówki. Prosiłam też tatę, by przywoził mi pocztówki z wyjazdów służbowych, a wszystkich podróżujących z najbliższego otoczenia, żeby w miarę możliwości wysłali mi kartkę.
Gdzieś pomiędzy czwartą a piątą klasą podstawówki nastąpił przełom: mój ulubiony kuzyn, który jako nastolatek zbierał pocztówki, postanowił pozbyć się swojej kolekcji. Dał mi kilkaset pocztówek, głównie z widokami, zarówno z Polski, jak i z miejsc tak odległych jak Afganistan czy Aruba. Większość, niestety, bez znaczków, ale w tamtych czasach nie miało to jeszcze dla mnie znaczenia. Pocztówki od kuzyna, wydobyte z pudła na strychu, brzydko pachniały i musiały długo się wietrzyć. W tym czasie byłam już pewna, że chcę zbierać pocztówki; podobało mi się czytanie tego, co kilkanaście lat wcześniej wysłali bliskim obcy mi zupełnie ludzie. Było w tym coś, za czym tęskniłam, choć nie umiałabym tego nazwać... jakby momenty z ich życia wciąż żyły. Nakłaniałam rodzinę i znajomych rodziców do pisania kartek, choć większość nie przypominała tych sprzed lat - zawierały głównie lakoniczne formułki z pozdrowieniami.
To między innymi te pocztówki od kuzyna sprawiły, że tak bardzo pochłonęło mnie kolekcjonowanie pocztówek. Od góry: Aruba (terytorium zależne Holandii), Katmandu (Nepal). |
Jako piątoklasistka dostałam pod
choinkę pierwszy śliczny album na swoją kolekcję. Sporządziłam pokaźny
katalog w Excelu i zaczęłam katalogować swoje pocztówki. Sporo czasu
zajęło mi obmyślenie systemu, według którego dzielę je do dziś. System
ten wielokrotnie modyfikowałam.
Ludzie i mugole
Ludzie i mugole
Oczywiście, w tym okresie życia nie czytałam tylko i
wyłącznie Biblii. Nie czytałam też już książek o zwierzętach - ani
popularnonaukowych, ani powieści - bo po prostu przeczytałam wszystkie,
do których jako dziecko miałam dostęp. W podstawówce polubiłam, jak ja to mówiłam,
"czytać o ludziach". Czytałam sporo klasyki literatury dziecięcej i
młodzieżowej, książek przygodowych. Nie były one wymagające
intelektualnie, a ja miałam mnóstwo czasu, zwłaszcza gdy chorowałam,
potrafiłam więc połykać książki w błyskawicznym tempie. Od czasu do
czasu przeżywałam silniejszą fascynację konkretną serią książek lub
konkretnym autorem, wtedy zdarzało mi się do tej serii lub autora
wielokrotnie wracać. Do takich silniejszych fascynacji należały między
innymi "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz (wciąż do niej wracam, z
pominięciem ostatnich kilku tomów, których nie lubię), książki Lucy Maud
Montgomery (do nich też zdarza mi się wracać, choć raczej na wyrywki),
"Pollyanna" czy seria o Panu Samochodziku. Czasami przyłapywałam się na
tym, że pamiętałam najdrobniejsze szczegóły z ulubionych książek i
przychodziły mi one do głowy w dziwnych momentach, ale nie miałam z kim
się nimi dzielić. Moi rówieśnicy z wiejskiej szkoły podstawowej w
większości nic w wolnym czasie nie czytali. Wyjątkiem była jedna
dziewczyna z mojej klasy, jednak ona od przedszkola była wobec mnie
wrogo nastawiona i dokuczała mi, więc nie mogłam z nią zwyczajnie
porozmawiać.
Kiedy byłam w piątej klasie, w moim życiu pojawiła się
fantastyka. Zaczęło się od "Eragona", którego reklamę zobaczyłam w
"Victorze" i w którym się całkowicie zakochałam, choć teraz wiem, że
"Eragon" to nic specjalnego, bo jego nastoletni autor niczego
odkrywczego nie wymyślił. Następnie przyszła ogromna fascynacja "Harrym
Potterem", wręcz bzik. "Harry" pojawił się w Polsce już dwa czy trzy
lata wcześniej, wtedy ojciec kupił mi dwa pierwsze tomy, ale nie
zainteresowały mnie one. W piątej klasie zdarzyło się jednak, że nagle
usiadłam i przeczytałam pierwszy tom od deski do deski - sama nie wiem,
dlaczego. Gdy przeczytałam drugi, wiedziałam już, że
uwielbiam świat Harry'ego. Dwa kolejne tomy dostałam od taty pewnego
ponurego dnia, kiedy nie poszłam do szkoły i leżałam zdołowana pod
kocem, bo niemiłosiernie męczyły mnie bóle menstruacyjne. Na piąty tom
przyszło poczekać dłużej, gdyż nie został jeszcze napisany. W tym
czasie dosłownie żyłam uniwersum "Harry'ego Pottera". Wielokrotnie
czytałam pierwsze cztery tomy, utożsamiałam się z bohaterami i czułam
się dzięki temu mniej samotna w szkole.
Nie minęło wiele czasu, nim odkryłam istnienie fandomu i opowiadań
fan-fiction pisanych w Internecie w formie blogów. Nie wiem, jak
jest teraz, ale wtedy było ich mnóstwo. Nietrudno się
domyślić, że ja też zaczęłam pisać podobne opowiadanie w odcinkach i
publikować je w formie bloga. Miałam wtedy czternaście lat.
Pisanie
fanfika i prowadzenie bloga zajmowało mi w szczytowym momencie średnio
dwie godziny dziennie. Z niektórymi dziewczynami piszącymi fanfiki
udało mi się nawiązać bezpośredni kontakt, regularnie wymieniałam z nimi
komentarze i rozmawiałam na Gadu-Gadu. Był to pierwszy raz, gdy czułam
się członkiem jakiejś szerszej społeczności osób o podobnych
zainteresowaniach. Większość z tych znajomości oczywiście skończyła się
bardzo szybko, mój fanfick też nie przetrwał zbyt długo (około dwóch
lat), ale jedna z dziewczyn-blogerek została moją bliską przyjaciółką i
pozostała nią do dziś. Kiedyś kontaktowałyśmy się jedynie wirtualnie,
teraz pomimo znacznej odległości widujemy się średnio dwa razy w roku, a
w międzyczasie także rozmawiamy przez telefon oraz wysyłamy sobie
kartki i upominki tradycyjną pocztą. Niedługo minie trzynaście lat od
naszej pierwszej rozmowy. Nie do wiary!
Mistrzowie
Wracając jednak do fantastyki... Jako gimnazjalistka i licealistka interesowałam się literaturą w szerokim rozumieniu tego słowa, przez pewien czas marzyłam o studiowaniu filologii polskiej. Czytałam wszystko, co mi w ręce wpadło, od klasyki po płytkie powieścidła dla nastolatek. Szczególnie upodobałam sobie wiek XIX oraz fantastykę właśnie. W latach nastoletnich poznałam prawie wszystkich autorów fantastyki, których lubię do dzisiaj: Hobb, Tolkiena, Pullmana, Pratchetta, Sapkowskiego, Le Guin... chyba jedynie "Diunę" dopiero w czasach studenckich. Poznałam też wielu takich, którzy nie zamieszkali w moim serduchu. Do typowego science-fiction nigdy się nie przekonałam, chociaż bardzo pokochałam "Grę Endera" i jego kontynuację - chyba jako wyjątek. Sądzę, że to dlatego, że w science-fiction za dużo jest technicznych i militarnych detali, które mnie nudzą. Próbowałam też pisać własne opowiadania fantasy, aczkolwiek wiem, że nie były dobre.
Wracając jednak do fantastyki... Jako gimnazjalistka i licealistka interesowałam się literaturą w szerokim rozumieniu tego słowa, przez pewien czas marzyłam o studiowaniu filologii polskiej. Czytałam wszystko, co mi w ręce wpadło, od klasyki po płytkie powieścidła dla nastolatek. Szczególnie upodobałam sobie wiek XIX oraz fantastykę właśnie. W latach nastoletnich poznałam prawie wszystkich autorów fantastyki, których lubię do dzisiaj: Hobb, Tolkiena, Pullmana, Pratchetta, Sapkowskiego, Le Guin... chyba jedynie "Diunę" dopiero w czasach studenckich. Poznałam też wielu takich, którzy nie zamieszkali w moim serduchu. Do typowego science-fiction nigdy się nie przekonałam, chociaż bardzo pokochałam "Grę Endera" i jego kontynuację - chyba jako wyjątek. Sądzę, że to dlatego, że w science-fiction za dużo jest technicznych i militarnych detali, które mnie nudzą. Próbowałam też pisać własne opowiadania fantasy, aczkolwiek wiem, że nie były dobre.
Fantastyka niejeden raz pomagała mi (i nadal pomaga) w
trudnych chwilach. Zwłaszcza w książkach Robin Hobb, która jest moją
ulubioną autorką fantasy, znajduję coś, co ma wyjątkową moc wyciągania
mnie z matni. Nie potrafię tego ubrać w słowa, ale są to
najbliższe mi książki. Myślę, że gdyby nie pierwsze tomy "Skrytobójcy",
nie wyszłabym sama z załamania po śmierci babci. Zdarza mi się
wracać do ulubionych autorów, gdy dopada mnie złe samopoczucie,
zwłaszcza jesienią. Niestety, jeśli chodzi o fantastykę, rzadko zdarza
mi się odkryć coś nowego, co dorównałoby moim wieloletnim mistrzom.
Postawili oni poprzeczkę bardzo wysoko i chociaż ciągle eksperymentuję z
książkami i filmami, trudno jest mnie czymś nowym zaskoczyć, a co
dopiero zachwycić. Ostatnim pozytywnym odkryciem był "Osobliwy dom pani
Peregrine", aczkolwiek w tym przypadku "zachwyt" to zbyt mocne słowo, po
prostu podobała mi się świeżość pomysłów w tej książce.
Próby bazgrolenia "po mangowemu" w zeszytach. |
Anime
Równolegle do fantastyki rozwinęło się kolejne moje zainteresowanie, które utrzymuje się aż do dzisiaj - bzik na punkcie anime. Pamiętam dobrze dzień, gdy to się zaczęło. Chodziłam wtedy do pierwszej gimnazjum. Podczas jednej z wizyt kuzyn pożyczył mi płyty z "Haibane Renmei" z polskimi napisami. Początkowo byłam sceptycznie do tego nastawiona, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie oglądałam filmów z napisami i dziwnie się czułam, słysząc bohaterów rozmawiających po japońsku. Od czasu Pokemonów nie miałam kontaktu z japońską animacją (a dwa, trzy lata to dla dziecka całe wieki). Okazało się jednak, że stara miłość nie rdzewieje. "Haibane" wciągnęło mnie błyskawicznie. Obejrzałam je kilka razy, a podobało mi się w nim chyba wszystko. Było to pierwsze poważniejsze anime, jakie widziałam, i pierwsze, które skłoniło mnie do pogłębionej refleksji na tematy związane z duchowością. Pamiętam mój szok, gdy nagle sobie uświadomiłam, że tak naprawdę nie wiadomo, co jest po śmierci, że to, w co wierzymy lub nie, wynika ze swego rodzaju umów między ludźmi. Że może być też tak, że jest coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewamy. (W tamtych czasach jeszcze nie brałam pod uwagę, że może nie być nic).
Po obejrzeniu "Haibane" za każdym razem prosiłam kuzynów,
żeby znowu przywieźli mi coś nowego do obejrzenia, a oni czasem tych
próśb wysłuchiwali. Sami, choć już po dwudziestce, byli wielkimi fanami
anime. Przez pewien czas oglądałam to, co mi polecili, z czasem jednak
zaczęło im brakować polecanek dla mnie, bo stało się jasne, że nasze
gusta są inne. Nigdy nie lubiłam horrorów ani nadmiaru brutalnych scen w
filmach, w przeciwieństwie do kuzynów. Zaczęłam więc poszukiwania
nowych tytułów na własną rękę. Nie zawsze udawało mi się je poznać, gdyż
w tamtych czasach o wiele mniej anime można było obejrzeć online.
Całymi godzinami czytałam recenzje na dwóch portalach - Tanuki oraz
nieistniejącym już Azunime (było mi przykro, gdy Azunime po śmierci
autora przestało istnieć, niesamowicie pisał). Poznałam też kilkoro
internetowych znajomych, którzy lubili anime, choć większość z tych
znajomości nie została nigdy przeniesiona do reala i nie przetrwała
próby czasu. Rozmawiałam o anime na forach, zapisywałam się do
fanlistingów, przez pewien czas czytałam też sporo mang. Było to kolejne
hobby, o którym w szkole nie miałam z kim pogadać, aż do czasów liceum,
gdy pierwszy i ostatni raz w życiu znalazłam w klasie przyjaciółkę
(dziewczynę!). Tak, cuda się zdarzają. O tym napiszę jednak innym razem.
c.d.n.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz