sobota, 20 stycznia 2024

[161] Pamiętniki jesienne

 
1.10
Wczoraj miałam dzień brudasa.
Zaczęło się od tego, że solidnie się zakurzyłam, bo koleżanka z pracy zabrała się do porządkowania pudeł ze starociami. A tym samym - do wyrzucania wielu potencjalnie przydatnych rzeczy. Zanurkowałam więc do wora, by co nieco uratować, i uratowałam między innymi płyty z muzyką relaksacyjną.
Nieco później inna koleżanka, która szuka domów dla kociąt, przyniosła je w transporterze i wszyscy zastanawiali się, czy znają kogoś, kto mógłby przygarnąć kota. Maluchy też brały udział w burzy mózgów, rozkosznie pomiaukując. Wzięłam jednego na ręce i poczułam, że się rozpływam. Był mięciutki i delikatny jak ptaszek. Tak maleńkiego kiciusia trzymałam ostatnio w dzieciństwie u kolegi, gdy jego Maja się okociła. Najchętniej sama zabrałabym go do domu, podobnie jak wszystkie inne potrzebujące zwierzaki na świecie. Niestety Szczur ma alergię, Bestia ze stresu mógłby znów się "zatkać", a rodzice chyba by mnie wydziedziczyli. Pomiziałam kotka i oddałam go właścicielce, ale zanim to zrobiłam, maluch siknął mi na rękę.
Wieczorem poszłam z Piesą na spacer drogą równoległą do wiaduktu. Lubimy tamtędy chodzić, ponieważ po prawej mamy łąki, można tam odpocząć od ludzi, a powietrze niewątpliwie jest czystsze niż w innych częściach miejscowości. Ściemniało się już, kiedy zaczepiło mnie dwóch chłopców z rowerami, wyglądających na jakieś 8-11 lat. Chłopcy poprosili o pomoc w założeniu łańcucha w jednym z rowerów. Nie miałam przy sobie rękawiczek ani nawet chusteczek, więc połowę drogi do domu musiałam pokonać z dłońmi ufifranymi smarem. Modliłam się do bliżej nieokreślonych bóstw, by suczka owczarka niemieckiego o imieniu Bella nie postanowiła akurat dzisiaj przeskoczyć przez ogrodzenie i nas nastraszyć, co zdarzyło się już dwukrotnie. W takim przypadku na sto procent zapomniałabym o trzymaniu brudnych rąk daleko od ubrań i ubrudziłabym sobie ulubioną bluzę. Na szczęście opiekun Belli był razem z nią na podwórku.
W drodze do domu często przechodzę skrótem obok pola sąsiadów. Traf chciał, że akurat wczoraj zaczepiła mnie sąsiadka, żebym przekazała rodzicom ogromną cukinię. Próbowałam jej wytłumaczyć, że mam brudne ręce i dlaczego, ale wetknęła mi w ręce rzeczoną cukinię. I tak oto dotarłam do domu oplątana długą smyczą, z cukinią w rękach, starając się nie dotknąć niczego więcej w drodze do łazienki...

6.10
W tym tygodniu czekałam na piątek jak na wybawienie. Generalnie należę do ludzi, którzy lubią swoją pracę. Gdy jednak zastępstw jest tyle, że trudno mi wygospodarować czas na picie i pójście do toalety, a co dopiero na inne obowiązki, zmęczenie z dnia na dzień coraz bardziej daje mi się we znaki. Staram się wysypiać, chodzić na spacery i ogólnie prowadzić zdrowy tryb życia. Mimo to znów pod koniec tygodnia czuję, że dopada mnie migrena.
Poza pracą też dużo się działo jak na jeden tydzień. Tata miał wizytę w poradni onkologicznej, samochód - wizytę w warsztacie, a ja miałam jazdy. W środę wybrałam się do centrum załatwić sprawy związane z telefonem. Dodatkowo nieoczekiwanie wylądowałam u weterynarza.
W nocy z wtorku na środę Piękna dostała biegunki. Obudziła mnie o trzeciej, piszcząc i domagając się wyjścia na dwór. Sytuacja powtórzyła się o czwartej, a później jeszcze kilka razy. Piękna bardzo rzadko piszczy, w zasadzie tylko wtedy, gdy zostaje sama lub coś ją boli. Wiedziałam, że cierpi. Pojechałyśmy do naszej pani weterynarz, która dała małej trzy zastrzyki i poleciła przez kilka dni podawać tabletki: antybiotyk i nospę. Po ponad dobie głodówki Piesa początkowo była osłabiona, głównie spała, ale z dnia na dzień wyraźnie czuła się coraz lepiej. 💩 wróciły do normy. Antybiotyk mamy jeszcze na cały weekend. Biedna Piękna już doskonale wie, kiedy zbliżam się do niej z tabletką. Robi wtedy zabawne miny albo próbuje zwiać.
Weekend będzie leniwy i spokojny. W poprzedni miałam sporo energii, ale tym razem czuję w kościach, że na więcej mnie nie stać. Trzeba odpocząć.

11.10
Moja kolekcja pocztówek wzbogaciła się o kolejne afrykańskie państwo: Mozambik. Kartka dotarła niewiarygodnie szybko, bo po miesiącu! Podobnie jak większość pocztówek z Afryki, kupiłam ją za pośrednictwem znajomej z grupy na Facebooku.
Na szczęście nikt po drodze nie połakomił się na egzotyczne znaczki.
 
 

 
19.10
Dzisiaj rano przez kuchenne okno zobaczyłam wiewiórkę. Wspinała się po słupie elektrycznym. Zanim uciekła, udało mi się zrobić telefonem kilka zdjęć na pamiątkę. Ta mała obserwacja trochę zrekompensowała mi to, że miałam kiepską noc, a później przez pół dnia męczyłam się z migreną. Trudno się nie uśmiechać na myśl o takim stworzonku.

24.10
W poniedziałek znowu nieoczekiwanie wylądowałam z Piękną u pani weterynarz. Ledwie wróciłam z pracy i chciałam zabrać Piesę na spacer, zobaczyłam, że kuleje na przednią lewą łapę. Zaczęła też ją wylizywać. Pooglądałam łapę, ale nie zauważyłam na niej nic niepokojącego. Mimo to Piękna dawała do zrozumienia, że coś sprawia jej ból, popiskując i zabierając mi łapkę.
U wetki okazało się, że pomiędzy palcami Pięknej wbił się kawałek cienkiego drutu, o długości około półtora centymetra. Najbardziej zaskakujące było jednak to, że drucik znajdował się w prawej łapie, a nie w lewej, którą Piesa podnosiła i wylizywała. Oczywiście ja oglądałam lewą. Pani weterynarz dała też Pięknej środek przeciwbólowy i obcięła jej pazury, które były już za długie. Powiedziała, żebyśmy przyjechały znowu, gdyby kolejnego dnia dalej coś się działo z łapą. Dzisiaj jednak wszystko było już w porządku - Piesa chodziła i biegała bez trudu.
Zastanawiam się, dlaczego Piękna zachowywała się tak, jakby bolała ją nie ta łapa, która potrzebowała pomocy. Wpadłam jedynie na to, że mogła ją nadwyrężyć, starając się mniej obciążać prawą, albo że bolał ją kciuk od zbyt długiego pazura. Ewentualnie... ma trudności w rozróżnianiu strony lewej i prawej.
Czy komuś z Was zdarzyło się, że zwierzak "pomylił" zdrową i chorą łapę? 🤔

29.10
Byłam dzisiaj z rodzicami na dwóch cmentarzach w sąsiadujących ze sobą miejscowościach. Na dalszym jest pochowany mój stryjek i zarazem ojciec chrzestny, który nie żyje już od kilkunastu lat. Na bliższym znajdują się groby prapradziadków od strony taty. Bardzo podoba mi się ten bliższy cmentarz, gdzie rośnie szpaler starych kasztanowców i jesienią roi się od kasztanów. (Rzecz jasna, ludzie zbierają je, ale ja nie miałabym nic przeciwko kasztanom na moim własnym grobie.) Jest tam dużo starych grobów z przepięknymi pomnikami, które nadal ktoś odwiedza i dekoruje. Nie brakuje nawet takich sprzed II wojny światowej.
 
 
 

Od czwartkowego wieczoru nie najlepiej się czuję. Dokuczają mi ból stawu łokciowego, ból zęba i zatkane ucho - co dziwne, wszystko po prawej stronie ciała i wszystko uruchomiło się jednocześnie. Zachodzę w głowę, czy mnie zawiało w samochodzie, czy może to kwestia ciśnienia albo dolegliwości psychosomatyczne. W pracy miałam bardzo spokojny tydzień, w innych sferach życia też nic złego się nie działo. Przyszły tydzień zapowiada się jeszcze lepiej. Zastanawiam się, co może mnie aż tak stresować, i sama nie wiem. Owszem, mam skłonności do antycypowania, co złego może się wydarzyć, ale mam też w perspektywie kilka naprawdę przyjemnych, luźniejszych dni, idealnych do naładowania baterii.
Do soboty udało mi się jako tako opanować ucho - mam na to sprawdzony preparat, polecony dawno temu przez ciocię. Najbardziej martwi mnie ząb, który zapewne potrzebuje leczenia, bo teraz nie jest dobry czas na zajmowanie się zębami. Ząb zachowuje się dziwnie - czasem przez kilka godzin nie sprawia kłopotów, a czasem nagle zaczyna boleć ni z gruchy, ni z pietruchy. Nie widać w tym żadnej prawidłowości. Zapiszę się do dentystki, ale mam nadzieję, że w międzyczasie uspokoi się, zwłaszcza na czas wyjazdu do Nory.

30.10
Od kilkuletniej dziewczynki usłyszałam najbardziej uroczy komplement wszechczasów: "Wygląda pani jak Elza".
Dzieci zdecydowanie patrzą na nas przez inne okulary niż my sami.

2.11
Ilekroć jestem na cmentarzu pod Najbliższym Lasem, zatrzymuję się na dłużej w sektorze, gdzie znajdują się groby dzieci. Jest ich około trzydziestu, większość z lat 60-tych, 70-tych i 80-tych. Niektóre z tych dzieci zmarły zaraz po narodzinach, inne w wieku przedszkolnym, a najstarsze w chwili śmierci miało czternaście lat. Już w dzieciństwie te maleńkie groby bardzo mnie przyciągały i do dzisiaj tak jest. Spaceruję między nimi i wyobrażam sobie, jakimi dorosłymi byłyby teraz te dzieci, gdyby dostały taką szansę. Na pewno były przez swoich bliskich kochane, bo pomimo upływu lat wciąż ktoś o nich pamięta i nie chce zapomnieć.
Oprócz dziadków i innych krewnych ze strony ojca, na tym cmentarzu odwiedzam też sąsiadkę, którą bardzo lubiłam. Wszyscy nazywali ją Lila, choć tak naprawdę nosiła inne imię. Patrząc z mojej dzisiejszej perspektywy, myślę, że sąsiadka mogła być w spektrum. Była oczytaną, wykształconą kobietą - wyjechała do Warszawy i ukończyła studia w czasach, kiedy niewielu kobietom z małych miejscowości to się udawało. Miała duże zdolności do nauk ścisłych. Przez jakiś czas pracowała w mieście. Po paru latach i nieudanym małżeństwie wróciła jednak na wieś. Większość czasu spędzała w swoim ogrodzie. Była ekscentryczna i nieco konfliktowa, tylko z nielicznymi osobami umiała (chciała?) się dogadać. Chyba nawet nie lubiła większości ludzi. Narzekała, że są głośno, że za bardzo ingerują w przyrodę.
Gdy byłam dzieckiem, miałam wrażenie, że pani Lila jako jedna z nielicznych osób mnie rozumie. Lubiła słyszeć, jak się bawię i śpiewam swoje piosenki na podwórku. Przez mur dawała mi kwiaty i opowiadała, co znalazła w ogrodzie. Mówiła do mnie jak do istoty myślącej, a nie jak do krasnala o bardzo małym rozumku. Czułam się, jakbym znała ją jeszcze przed urodzeniem, od zawsze.
 
 

 

4.11
Wyścigi w beczkach? Wyścigi mydelniczek? A zawsze myślałam, że to ja mam dziwne zainteresowania...
 
 
 
 
7.11
Długi weekend po Wszystkich Świętych, na który cieszyłam się od dawna, nie ułożył się po mojej myśli. W środę pojechałam z rodzicami na ostatni cmentarz, a wieczorem spakowałam się do Nory. Wszystko miałam gotowe - plecak, jedzenie w Norze, nawet rzeczy do pracy, by po powrocie szybko się przepakować. Niestety, w nocy obudziłam się z dość mocnym bólem gardła i z poczuciem ogólnego rozbicia. Rano było tylko gorzej. Bolały mnie też stawy, jakby zaczynała się infekcja. Musiałam zrezygnować z wyjazdu - nie chciałam zarazić Szczura ani rozchorować się jeszcze bardziej. Czułam smutek, bo chyba pierwszy raz od kilku lat nie spędziłam listopadowego weekendu ze Szczurem.
Odpoczynek w domu, wygrzewanie się i sprawdzone leki bez recepty sprawiły, że infekcję udało się zahamować. Dwa dni właściwie przeleżałam, ale gdy tylko zaczęło mi się poprawiać, postanowiłam zrobić wszystko, co się da, żeby maksymalnie wykorzystać ten weekend.
Czytałam "Upiora Opery", słuchałam audiobooków, ogarnęłam sprawy pocztówkowe i uporządkowałam dolną półkę w szafie, skąd wysypywały się stare swetry i maskotki. Porządkowałam też zdjęcia w telefonie. W sobotę zajęłam się przepisywaniem ulubionych wierszy i cytatów do zeszytu w pięknej twardej oprawie, który założyłam w liceum. Nagromadziło się ich dużo, ale zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia. Korzystając z nieobecności mamy, którą drażnią zapachy, zrobiłam dwie świece sojowe o zapachach kojarzących się z Bożym Narodzeniem (piernik, pomarańcza, cynamon). Poszło mi to bardzo sprawnie, o wiele szybciej niż robienie mydeł. Może zamówię wosk i zrobię więcej takich świeczek na zimę?
Gardło przestało mnie boleć, ale nieprzerwanie od ponad tygodnia mam zatkane ucho. W międzyczasie wypróbowałam cztery różne preparaty do rozpuszczania czopów woskowinowych, masowanie i ogrzewanie ucha - i nic. Ucho oczyściło się, ile mogło, ale głębiej jak coś siedziało, tak siedzi. Jestem zapisana do laryngologa na 20 listopada, więc trochę jeszcze muszę się z tym uchem przemęczyć. Na szczęście nie boli, a na szumy coraz rzadziej zwracam uwagę.

12.11
Kończy się kolejny weekend, gdy nie wyszłam z domu, bo byłam zainfekowana. Tydzień temu myślałam, że udało mi się zahamować rozwój infekcji. Poszłam do pracy w poniedziałek i w kolejne dni, pojeździłam też kilka godzin "L-ką". Niestety, pod koniec tygodnia gardło znowu się odezwało, tylko mocniej. Myślę, że przyczynił się do tego męczący tydzień w pracy, a zwłaszcza poniedziałek, który był bardzo stresujący i niemal od razu wywołał dwudniową migrenę. Tak czy siak, tym razem leżenie niewiele dało, bo doszły inne objawy. Jutro muszę więc wstać znacznie wcześniej niż zwykle, żeby pójść do lekarza.
Ponieważ w piątek rano czułam się jeszcze w porządku, Szczur przyjechał do mnie zgodnie z planem. W pewnym sensie tego żałuję, bo nie byłam w ten weekend zbyt aktywna i Szczur zapewne wynudził się, gdy leżałam pod kołdrą. Z drugiej strony, cieszyło mnie jego towarzystwo. Piękną też, bo mogła pójść na długi spacer mimo mojej choroby. Pograliśmy w Carcassonne, zjedliśmy domową pizzę i obejrzeliśmy "Coco" - film okazał się naprawdę fajny, wzruszający. Może być dobrym punktem wyjścia, żeby dowiedzieć się więcej o Día de los Muertos albo zainteresować tematem dzieci. Nasza znajoma Asia powiedziała, że dobrze oddaje meksykańskie wierzenia i tradycje związane z tym świętem. Alebrijes były urocze, podobne do chowańców z Eldaryi! Mam tylko nadzieję, że nie zaraziłam Szczura.
Przez całe to zdrowotno-wpracowe zamieszanie nie pochwaliłam się jeszcze kartkami, które dostałam na Halloween. W tym roku Daga przysłała mi aż dwie! Większość pozostałych wygrałam w loteryjkach. Udało mi się też zdobyć pocztówkę z Meksyku w klimacie Día de los Muertos, z tematyczną naklejką i znaczkiem! Oprócz pocztówek dużo radości sprawiła mi niespodzianka od przyjaciółki (mojej siostry-wiedźmy) - paczuszka, która dotarła dokładnie 31 października.
Jeśli chodzi o sam wieczór halloweenowy, w mojej miejscowości w tym roku był niezbyt udany. Ponieważ ostatnio moich rodziców po raz pierwszy odwiedzili przebierańcy, przygotowałam cukierki i lampion w oknie, by ośmielić dzieci do przyjścia. Nikt jednak się nie zjawił, pewnie dlatego, że przez cały wieczór lało jak z cebra. Co prawda minęłam dwie grupki młodzieży, gdy około dwudziestej poszłam na spacer z Piesą, ale młodsze dzieci najwyraźniej nie chodziły po domach. Dekoracji w porównaniu z zeszłym rokiem też było jak na lekarstwo. Najbardziej udekorowany był ogród starszej ode mnie o parę lat nauczycielki. Wygląda na to, że dorośli mieli więcej frajdy niż dzieci.
 





23.11
Pierwszy śnieg w mojej okolicy spadł w tym roku w niedzielę, dziewiętnastego listopada. Od tego czasu niebo ciągle jest zasnute chmurami, z których pada deszcz albo śnieg z deszczem. Pojawiły się też przymrozki.
Skłamałabym, mówiąc, że chce mi się teraz chodzić do pracy, bo taka ponura pogoda bynajmniej nie dodaje mi energii. Coraz bliżej jednak do grudnia wraz ze wszystkimi jego przytulnymi rytuałami, a te za każdym razem pomagają mi dotrwać do zimowego przesilenia.
Dzisiaj dotarła paczka z Ecoflores z nowymi produktami do robienia mydełek i świec zapachowych. A ja zdałam sobie sprawę, że do tej pory nie pokazałam tych, które już zrobiłam tej jesieni. Jeśli chodzi o mydła, dla siebie robię głównie piernikowe, ponieważ rok temu zakochałam się w tym zapachu i nadal mi nie przeszło. Inne podaruję członkom rodziny, przyjaciołom i znajomym na Boże Narodzenie lub, miejmy nadzieję, na sylwestrowej domówce w Norze. Moje pierwsze świece na święta mają zapachy piernika (ta w kubeczku) oraz pomarańczy i cynamonu (ta w słoiczku). Mniam!
 
 


24.11
Zdarzyło się coś niesamowitego: dostałam pocztówkę z Lesotho, którą wysłano do mnie w 2020 roku!
W środę w grupie facebookowej pojawiły się pierwsze wiadomości od ludzi, którzy po trzech latach dostali swoje kartki. Zajrzałam więc dzisiaj do skrzynki, mimo że chwilowo nie czekam na żadne pocztówki. I była tam! Doszła w tak dobrym stanie, jakby wysłano ją kilka dni temu. Nawet znaczków nie skradziono po drodze. Przypuszczam, że w czasie pandemii kartki z Lesotho nie mogły zostać wysłane, schowano je gdzieś i zapomniano o nich, a teraz ktoś przypadkiem je znalazł.
W międzyczasie zdążyłam zapłacić za kolejną kartkę z Lesotho, bo tę pierwszą dawno spisałam na straty. Nowa porcja pocztówek z Lesotho miała zostać wysłana w przyszłym roku. Teraz pewnie będę mogła przeznaczyć przelane pieniądze na inną egzotyczną kartkę.
Kiedyś pocztówka z Bangladeszu szła do mnie osiem miesięcy, ale coś podobnego jeszcze mi się nie przytrafiło.
 
 


26.11
W nocy z piątku na sobotę spadł pierwszy "poważny" śnieg, w sensie taki, który nie stopniał od razu. Przyjemnie było budzić się rano w weekend i wyglądać przez okno ze świadomością, że oprócz spaceru z psem nie muszę nigdzie wychodzić.
Tak się podekscytowałam pocztówką z Lesotho, że zapomniałam wspomnieć o nowym planerze z OgarniamSię. Dotarł pod koniec tygodnia. Korzystam z tych planerów już od dwóch lat i obecnie nie wyobrażam sobie na przykład dłuższego wyjazdu bez planera. Pomaga mi nadążać za rzeczywistością w sytuacjach, gdy czuję się przeładowana pamiętaniem o wszystkim. W tym roku wybrałam planer w formie organizera, więc mogę sama zdecydować, jakie dodatki się w nim znajdą i w jakiej kolejności. Równie zadowolona jestem z okładki z ćmami. Jest prześliczna i jakby stworzona specjalnie dla mnie! Planer złożyłam i na razie schowałam do pudła, bo zamierzam podarować go sobie dopiero w Wigilię. 
 
 
 

Od tygodnia z hakiem prawie każdego wieczora sprzątam jakiś mały kawałek domu. Tak mnie jakoś naszło, że zapragnęłam umościć sobie przytulną jamę na zimę. Dzisiaj obudziłam się niezbyt wypoczęta, więc postanowiłam zrobić coś, co nie wymaga dużo czasu ani wysiłku. Wybrałam szafkę na buty. Zamierzałam tylko umyć ją z wierzchu i przejrzeć zawartość, ale mama namówiła mnie, żeby odsunąć szafkę, skoro już się za nią wzięłam. Ku mojemu zdziwieniu, za szafką znajdowała się nie tylko gruba warstwa kurzu, ale także dwa przeterminowane żele antybakteryjne i... mój ulubiony klucz z żółtym breloczkiem! Ten sam, którego przed kilkoma miesiącami szukałam we wszystkich kieszeniach i torbach. I ten sam, który ostatecznie spisałam na straty. Musiał wypaść mi kiedyś z kieszeni kurtki, gdy się przebierałam. Takiej niespodzianki dawno nie miałam.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz