Kiedy miałam osiem lat, napisali, że pod względem emocjonalnym jestem pięciolatkiem.
Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
Pamiętam bardzo dokładnie czasy
przed pójściem do szkoły: swoje zabawy, wyobrażenia, szczegółowy wygląd
pomieszczeń w domu i domach członków rodziny, umeblowanie gabinetów
lekarskich, rozkład tekstu i rysunków w wielu dawno nie widzianych
książkach, dziesiątki swoich zeszytów, faktury takie jak szorstkie
obicie foteli u babci. Pamiętam, jak wyrywałam niteczki i puch z koców i
zwijałam je w malutkie, kolorowe kuleczki. A później nie pamiętam już
prawie nic. Tylko mgłę i strach.
Moje uczucia zawsze były złe. Nieodpowiednie. Nie takie, jak być
powinny. Zawsze większe, silniejsze niż ja. Zawsze niemożliwe do
opanowania, przysłaniały cały świat.
Nie wiem, ile lat mam teraz.
Teraz, kiedy czuję, że moje uczucia rosną i stają się złe, wchodzę do
wanny i biorę gorącą kąpiel, najbardziej gorącą, jaką tylko umiem.
Siedzę, polewam się wodą, obserwuję parę unoszącą się dookoła i na ten
krótki odcinek czasu zapominam o wszystkim. Nie czuję nic poza wodą,
jakby nadmiar moich uczuć parował razem z nią. Gdy wychodzę, lustro,
szyba i wszystkie kafelki są mokre od skroplonej pary, a ja – wolna.
Ten fragment napisałam, będąc jeszcze w liceum, ładnych parę lat temu,
jednak mogę podpisać się pod nim wszystkimi rękami i nogami także
dzisiaj.
Kontrola emocji zawsze przysparzała mi wielu trudności. Gdy byłam
dzieckiem, nie potrzeba było wiele, by wyprowadzić mnie z równowagi, a
wtedy nie potrafiłam się powstrzymać przed natychmiastową reakcją. Czułam tylko, jak w
mgnieniu oka wzrasta mi puls i zaczyna mi się robić gorąco, a każda minuta wydaje się trwać wieczność, i robiłam niewłaściwe rzeczy, takie jak rzucenie zeszytem,
wyjście z klasy z trzaśnięciem drzwiami lub wepchnięcie do kałuży
prześlicznego dziewczęcia w niedzielnej sukience z falbankami. Na swoją
obronę mogę powiedzieć, że dokuczano mi stosunkowo często, zresztą
ponad połowa dzieciaków dookoła mnie dokuczała sobie nawzajem, trzeba
więc było jakoś sobie radzić. Radzić sobie musieli się też nauczyć moi
rodzice, którzy znienacka dowiadywali się na przykład, że ich drobne i
chude dziecko rzuciło kamieniem w chłopca starszego o dwa lata, i nie
byli tym faktem zachwyceni. W związku z moimi problemami z panowaniem
nad sobą i jeszcze kilkoma kwestiami, w pierwszych latach podstawówki
regularnie włóczono mnie po psychologach, o czym już pisałam. Niestety, psychologowie
nauczyli mnie kilku ciekawych rzeczy, o których być może kiedyś napiszę,
ale nie nauczyli mnie zbyt wiele, jeśli chodzi o kontrolę emocji.
Sytuację komplikował fakt, że ze względów zdrowotnych intensywny wysiłek
fizyczny był dla mnie niewskazany, a nie trzeba chyba nikogo
przekonywać, że angażujący sport byłby tu dobrym rozwiązaniem.
Dorastając i ucząc się na błędach, wypracowałam własne sposoby na
panowanie nad sobą, dzięki którym w gimnazjum uchodziłam już za
bezproblemowego ucznia. Obecnie ludzie odbierają mnie jako osobę
opanowaną, o niewielkim temperamencie, gdyż większość moich emocji nie
jest widoczna na zewnątrz. Jednym ze skutecznych w moim przypadku
sposobów okazało się pisanie - początkowo pamiętników w zeszytach i plikach
tekstowych, później bloga w formie pamiętnika, z czasem również
opowiadań. Odkryłam, jakie czynności akceptowane społecznie i nie
czyniące nikomu krzywdy pozwalają mi się uspokoić. W liceum zaczęłam też
zauważać, że potrafię świadomie oddziaływać na swój nastrój poprzez
temperaturę.
Jestem osobą skrajnie ciepłolubną, której przez większość czasu jest
zimno, także wtedy, gdy ludziom dookoła mnie jest zbyt ciepło. Jako
nastolatka byłam badana przez lekarzy z uwagi na moje poczucie zimna,
jednak nie wykazano obiektywnej przyczyny tego stanu rzeczy, żadnych
problemów z tarczycą i innych takich. Pomimo tego faktem jest, że moja
skóra - i dotyczy to nie tylko rąk - jest zwykle chłodniejsza niż skóra
innych, a na to, jak funkcjonuję fizycznie i psychicznie, temperatura otoczenia ma wpływ. Wiosną i latem czuję się o niebo
lepiej niż zimą, ponadto jestem bardzo wrażliwa na przeciągi i sztuczną
klimatyzację, które mi przeszkadzają (w sensie: niech sobie istnieją,
ale nie powiewają na mnie, zwłaszcza na głowę). Moje samopoczucie jest
najgorsze w okresie zmiany czasu na zimowy, kiedy to dosłownie odliczam
dni do dnia zmiany czasu na letni.
Jako studentka, pod wpływem perypetii mojego chłopaka z dużą
nadwrażliwością słuchową, zaczęłam interesować się integracją
sensoryczną i stwierdziłam, że najwyraźniej wszystko, co związane ze
zmysłem dotyku, jest u mnie kompletnie zrypane: dotyk, ból, a już
najbardziej odczuwanie temperatury. Odkrycie to może nie poprawiło
mojego bieżącego nastroju, ale na pewno na dłuższą metę wpłynęło na
świadomość tego, co się ze mną dzieje.
I tak, jeśli czuję lęk (z jakiegokolwiek powodu), potrzebuję zmiany
temperatury otoczenia na niższą, ale w taki sposób, by nie odczuć
przeciągu, który stresuje mnie bardziej. Muszę więc wyjść na dwór lub
przewietrzyć pomieszczenie. Po półgodzinie powinnam być już
spokojniejsza i bardziej zdolna do racjonalnego myślenia. W gruncie
rzeczy robiłam coś podobnego od zawsze, jeśli się porządnie zastanowić.
Zawsze, gdy czułam silny lęk, w pierwszej kolejności siadałam na zimnej podłodze, było tak we
wszystkich najgorszych momentach życia. Miałam wtedy wrażenie, że dzięki
zimnu bardziej czuję, iż naprawdę istnieję.
Z kolei na wszystkie inne napięcia i negatywne emocje, na czele ze
złością, pomaga mi woda o wysokiej temperaturze. Innymi słowy, jeśli
jest to w danym momencie możliwe, włażę do wanny i aplikuję sobie sporą
dawkę gorąca. Wszyscy, których znam, uważają, że woda, jakiej używam,
jest za gorąca, a ponadto gorące kąpiele powszechnie uchodzą za
niezdrowe, jednak dla mnie jest to najprostszy sposób na doraźne odzyskanie
równowagi emocjonalnej. Początkowo nastawiam prysznic na temperaturę,
która jest wysoka, ale jeszcze stosunkowo "lajtowa", polewam się taką
wodą przez jakiś czas, a później stopniowo zwiększam temperaturę. Nie
potrafię tego zbyt dobrze opisać, ale za każdym razem, gdy zwiększam
temperaturę, początkowo jest to bardzo silne uczucie, a po pewnym czasie
czuję coś jakby "znieczulenie", przyzwyczajenie do danej temperatury.
Wtedy wiem, że mogę znowu trochę ją zwiększyć, i tak do momentu, gdy
wiem, że zbliżyłam się do swojej granicy. Jest to temperatura, której
inni raczej nie potrafią już zaakceptować (a przynajmniej nie te osoby,
które pytałam). Później albo zostaję na tym poziomie przez jakiś czas,
albo powoli obniżam temperaturę, wracając do punktu wyjścia. Kiedy po
takim prysznicu wychodzę do swojego pokoju, ubrana w kilka warstw ubrań,
by nie stracić szybko ciepła, czuję się bardzo komfortowo i wiem, że
mogę zacząć myśleć o problemie, który wywołał moje negatywne
emocje. Paradoksalnie, będąc rozgrzana, myślę o nim bardziej chłodno i
logicznie.
Oczywiście, kiedy jestem poza domem, nie mam do dyspozycji wanny z
prysznicem. W wielu przypadkach da się jednak pójść do toalety i ochlapać ręce w
gorącej wodzie, a to już coś daje.
Niestety, moje szczególne upodobanie do ciepła potęguje inne
problemy. Jak? Ano, zwykle jestem ubrana
nieadekwatnie do temperatury odczuwanej przez innych ludzi, co w
połączeniu z innymi moimi upodobaniami odnośnie stroju (najlepiej, gdy jest miękki, luźny i niezbyt kobiecy) sprawia, że
wyglądam dziwnie. Zimą noszę zwykle od czterech do pięciu warstw
ciuchów, a latem o wiele częściej niż inni mam na sobie cieplejsze lub
dłuższe ubranie.
Uprzedzając pytania: nie, nigdy się nie oparzyłam i nie trzeba się o
mnie martwić, że jestem nieustannie spocona, gdy mam na sobie ciepłe
ciuchy, bo to tak nie działa. Poza tym lubię się myć. Pod warunkiem, że w ciepłej wodzie.
 |
Salamandra w ogniu |