sobota, 9 lipca 2016

[ 7 ] Uwaga, parzy


Kiedy miałam osiem lat, napisali, że pod względem emocjonalnym jestem pięciolatkiem.
Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
Pamiętam bardzo dokładnie czasy przed pójściem do szkoły: swoje zabawy, wyobrażenia, szczegółowy wygląd pomieszczeń w domu i domach członków rodziny, umeblowanie gabinetów lekarskich, rozkład tekstu i rysunków w wielu dawno nie widzianych książkach, dziesiątki swoich zeszytów, faktury takie jak szorstkie obicie foteli u babci. Pamiętam, jak wyrywałam niteczki i puch z koców i zwijałam je w malutkie, kolorowe kuleczki. A później nie pamiętam już prawie nic. Tylko mgłę i strach.
Moje uczucia zawsze były złe. Nieodpowiednie. Nie takie, jak być powinny. Zawsze większe, silniejsze niż ja. Zawsze niemożliwe do opanowania, przysłaniały cały świat.

Nie wiem, ile lat mam teraz.
Teraz, kiedy czuję, że moje uczucia rosną i stają się złe, wchodzę do wanny i biorę gorącą kąpiel, najbardziej gorącą, jaką tylko umiem. Siedzę, polewam się wodą, obserwuję parę unoszącą się dookoła i na ten krótki odcinek czasu zapominam o wszystkim. Nie czuję nic poza wodą, jakby nadmiar moich uczuć parował razem z nią. Gdy wychodzę, lustro, szyba i wszystkie kafelki są mokre od skroplonej pary, a ja – wolna.


Ten fragment napisałam, będąc jeszcze w liceum, ładnych parę lat temu, jednak mogę podpisać się pod nim wszystkimi rękami i nogami także dzisiaj.

Kontrola emocji zawsze przysparzała mi wielu trudności. Gdy byłam dzieckiem, nie potrzeba było wiele, by wyprowadzić mnie z równowagi, a wtedy nie potrafiłam się powstrzymać przed natychmiastową reakcją. Czułam tylko, jak w mgnieniu oka wzrasta mi puls i zaczyna mi się robić gorąco, a każda minuta wydaje się trwać wieczność, i robiłam niewłaściwe rzeczy, takie jak rzucenie zeszytem, wyjście z klasy z trzaśnięciem drzwiami lub wepchnięcie do kałuży prześlicznego dziewczęcia w niedzielnej sukience z falbankami. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że dokuczano mi stosunkowo często, zresztą ponad połowa dzieciaków dookoła mnie dokuczała sobie nawzajem, trzeba więc było jakoś sobie radzić. Radzić sobie musieli się też nauczyć moi rodzice, którzy znienacka dowiadywali się na przykład, że ich drobne i chude dziecko rzuciło kamieniem w chłopca starszego o dwa lata, i nie byli tym faktem zachwyceni. W związku z moimi problemami z panowaniem nad sobą i jeszcze kilkoma kwestiami, w pierwszych latach podstawówki regularnie włóczono mnie po psychologach, o czym już pisałam. Niestety, psychologowie nauczyli mnie kilku ciekawych rzeczy, o których być może kiedyś napiszę, ale nie nauczyli mnie zbyt wiele, jeśli chodzi o kontrolę emocji. Sytuację komplikował fakt, że ze względów zdrowotnych intensywny wysiłek fizyczny był dla mnie niewskazany, a nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że angażujący sport byłby tu dobrym rozwiązaniem.

Dorastając i ucząc się na błędach, wypracowałam własne sposoby na panowanie nad sobą, dzięki którym w gimnazjum uchodziłam już za bezproblemowego ucznia. Obecnie ludzie odbierają mnie jako osobę opanowaną, o niewielkim temperamencie, gdyż większość moich emocji nie jest widoczna na zewnątrz. Jednym ze skutecznych w moim przypadku sposobów okazało się pisanie - początkowo pamiętników w zeszytach i plikach tekstowych, później bloga w formie pamiętnika, z czasem również opowiadań. Odkryłam, jakie czynności akceptowane społecznie i nie czyniące nikomu krzywdy pozwalają mi się uspokoić. W liceum zaczęłam też zauważać, że potrafię świadomie oddziaływać na swój nastrój poprzez temperaturę.

Jestem osobą skrajnie ciepłolubną, której przez większość czasu jest zimno, także wtedy, gdy ludziom dookoła mnie jest zbyt ciepło. Jako nastolatka byłam badana przez lekarzy z uwagi na moje poczucie zimna, jednak nie wykazano obiektywnej przyczyny tego stanu rzeczy, żadnych problemów z tarczycą i innych takich. Pomimo tego faktem jest, że moja skóra - i dotyczy to nie tylko rąk - jest zwykle chłodniejsza niż skóra innych, a na to, jak funkcjonuję fizycznie i psychicznie, temperatura otoczenia ma wpływ. Wiosną i latem czuję się o niebo lepiej niż zimą, ponadto jestem bardzo wrażliwa na przeciągi i sztuczną klimatyzację, które mi przeszkadzają (w sensie: niech sobie istnieją, ale nie powiewają na mnie, zwłaszcza na głowę). Moje samopoczucie jest najgorsze w okresie zmiany czasu na zimowy, kiedy to dosłownie odliczam dni do dnia zmiany czasu na letni.

Jako studentka, pod wpływem perypetii mojego chłopaka z dużą nadwrażliwością słuchową, zaczęłam interesować się integracją sensoryczną i stwierdziłam, że najwyraźniej wszystko, co związane ze zmysłem dotyku, jest u mnie kompletnie zrypane: dotyk, ból, a już najbardziej odczuwanie temperatury. Odkrycie to może nie poprawiło mojego bieżącego nastroju, ale na pewno na dłuższą metę wpłynęło na świadomość tego, co się ze mną dzieje.

I tak, jeśli czuję lęk (z jakiegokolwiek powodu), potrzebuję zmiany temperatury otoczenia na niższą, ale w taki sposób, by nie odczuć przeciągu, który stresuje mnie bardziej. Muszę więc wyjść na dwór lub przewietrzyć pomieszczenie. Po półgodzinie powinnam być już spokojniejsza i bardziej zdolna do racjonalnego myślenia. W gruncie rzeczy robiłam coś podobnego od zawsze, jeśli się porządnie zastanowić. Zawsze, gdy czułam silny lęk, w pierwszej kolejności siadałam na zimnej podłodze, było tak we wszystkich najgorszych momentach życia. Miałam wtedy wrażenie, że dzięki zimnu bardziej czuję, iż naprawdę istnieję.

Z kolei na wszystkie inne napięcia i negatywne emocje, na czele ze złością, pomaga mi woda o wysokiej temperaturze. Innymi słowy, jeśli jest to w danym momencie możliwe, włażę do wanny i aplikuję sobie sporą dawkę gorąca. Wszyscy, których znam, uważają, że woda, jakiej używam, jest za gorąca, a ponadto gorące kąpiele powszechnie uchodzą za niezdrowe, jednak dla mnie jest to najprostszy sposób na doraźne odzyskanie równowagi emocjonalnej. Początkowo nastawiam prysznic na temperaturę, która jest wysoka, ale jeszcze stosunkowo "lajtowa", polewam się taką wodą przez jakiś czas, a później stopniowo zwiększam temperaturę. Nie potrafię tego zbyt dobrze opisać, ale za każdym razem, gdy zwiększam temperaturę, początkowo jest to bardzo silne uczucie, a po pewnym czasie czuję coś jakby "znieczulenie", przyzwyczajenie do danej temperatury. Wtedy wiem, że mogę znowu trochę ją zwiększyć, i tak do momentu, gdy wiem, że zbliżyłam się do swojej granicy. Jest to temperatura, której inni raczej nie potrafią już zaakceptować (a przynajmniej nie te osoby, które pytałam). Później albo zostaję na tym poziomie przez jakiś czas, albo powoli obniżam temperaturę, wracając do punktu wyjścia. Kiedy po takim prysznicu wychodzę do swojego pokoju, ubrana w kilka warstw ubrań, by nie stracić szybko ciepła, czuję się bardzo komfortowo i wiem, że mogę zacząć myśleć o problemie, który wywołał moje negatywne emocje. Paradoksalnie, będąc rozgrzana, myślę o nim bardziej chłodno i logicznie.

Oczywiście, kiedy jestem poza domem, nie mam do dyspozycji wanny z prysznicem. W wielu przypadkach da się jednak pójść do toalety i ochlapać ręce w gorącej wodzie, a to już coś daje.

Niestety, moje szczególne upodobanie do ciepła potęguje inne problemy. Jak? Ano, zwykle jestem ubrana nieadekwatnie do temperatury odczuwanej przez innych ludzi, co w połączeniu z innymi moimi upodobaniami odnośnie stroju (najlepiej, gdy jest miękki, luźny i niezbyt kobiecy) sprawia, że wyglądam dziwnie. Zimą noszę zwykle od czterech do pięciu warstw ciuchów, a latem o wiele częściej niż inni mam na sobie cieplejsze lub dłuższe ubranie. 

Uprzedzając pytania: nie, nigdy się nie oparzyłam i nie trzeba się o mnie martwić, że jestem nieustannie spocona, gdy mam na sobie ciepłe ciuchy, bo to tak nie działa. Poza tym lubię się myć. Pod warunkiem, że w ciepłej wodzie.


Salamandra w ogniu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz