piątek, 17 lutego 2017

[27] Moje zainteresowania (cz. I)


Wczoraj o siódmej rano podjęłam decyzję: zamierzam szczegółowo prześledzić i opisać, jak na przestrzeni lat rozwijały się u mnie silne zainteresowania. Prawdopodobnie zajmie mi to kilka postów.

Od czego by tu zacząć... cóż, najlepiej chyba od początku.


We wczesnym dzieciństwie, zanim jeszcze zaczęłam chodzić do szkoły, interesowałam się w zasadzie tylko i wyłącznie zwierzętami, ze szczególnym uwzględnieniem psów. Zainteresowanie psami opisałam szczegółowo tutaj, więc nie będę się powtarzać; było ono najtrwalsze, najsilniejsze i zarazem najbardziej obsesyjne spośród wszystkich moich przyrodniczych zainteresowań z dzieciństwa, najbardziej też namieszało mi w życiu. Interesowały mnie jednak również inne zwierzęta, właściwie wszystkie zwierzęta jako takie, a zwłaszcza ptaki, owady, ślimaki, żaby, mrówki... wszystkie żywe stworzenia, które dało się zaobserwować w ogrodzie. Zawsze, gdy rodzice mi pozwolili, spędzałam czas na dworze. Potrafiłam godzinami przesiadywać w trawie, obserwując, co robią zwierzęta. Równie wiele czasu zajmowało mi czytanie książek i czasopism o zwierzętach ("Zwierzaki" górą!). W weekendy oglądaliśmy z ojcem filmy dokumentalne. Przez pewien czas interesowałam się też dinozaurami, ale trwało to stosunkowo krótko.

Trzeba przyznać, że w rodzinnym domu miałam idealne warunki do rozwijania przyrodniczych zainteresowań - nie dość, że wychowywałam się na wsi, to jeszcze członkowie mojej rodziny jak jeden mąż czerpali radość z kontaktu z przyrodą i zarażali mnie tym na każdym kroku. Moja mama uwielbiała uprawiać rośliny. Kiedy zobaczyła, że próbuję ją naśladować, ale "przesadzam" rośliny bez korzeni, pokazała mi, co i jak. Jako kilkulatka stworzyłam w swojej piaskownicy mały ogródek, przesadzając rośliny (głównie chwasty) z innych części ogrodu. Było to o wiele bardziej interesujące niż budowanie babek z piasku i po jakimś czasie tata był zmuszony zlikwidować piaskownicę, bo zaroiło się w niej od mrówek. Tata współodczuwał ze wszystkimi żywymi istotami, domagał się wypuszczania obserwowanych na wolność i nieraz denerwował się, gdy nie posłuchałam go i niechcący uśmierciłam żabę czy ślimaka. Od czasu do czasu jeździliśmy we trójkę do lasu lub nad jezioro. Poza tym sadziliśmy, podlewaliśmy, zbieraliśmy owoce, dokarmialiśmy ptaki zimą... Gdy miałam cztery czy pięć lat, rodzice kupili mi żółwia, a kiedy byłam w drugiej klasie, założyli oczko wodne. Mój ukochany kuzyn (tak nawiasem, również nieźle szurnięty) miał bzika na punkcie ptaków i od świtu czaił się w szuwarach, żeby je fotografować. Pożyczał mi atlasy ptaków, dzięki czemu szybko uczyłam się je rozpoznawać, a na wieś przyjeżdżał z lornetką i aparatem. Nigdy nie zapomnę, jak kuzyn przysuwał krzesło do okna, żeby postawić mnie na nim i pokazywać mi ptaki przez lornetkę. Dopiero to wspomnienie uświadamia mi, jak mała byłam, kiedy to wszystko się zaczęło.

Moje przyrodnicze zainteresowania słabły w miarę nauki w szkole podstawowej. O ile nauczycielka z klas I-III była pod wrażeniem mojej wiedzy i potrafiła od czasu do czasu ją wykorzystać, o tyle w IV klasie trafiłam na wybitnie antypatyczną, złośliwą nauczycielkę przyrody. Nie dość, że kobieta ta nie umiała zaciekawić przedmiotem i prowadziła zajęcia w śmiertelnie nudny sposób, bez kontaktu z żywymi stworzeniami, to jeszcze nie znosiła uczniów wypowiadających głośno swoje zdanie. Kilka razy ośmieszyła mnie przed klasą, gdy ośmieliłam się jej sprzeciwić. W V klasie byłam już na dobre skonfliktowana z nauczycielką. Hodowałam jeszcze wtedy ślimaki, ale moja fascynacja przyrodą słabła coraz bardziej, aż w końcu przygasła na ładnych parę lat. 

(Jeżeli zdarzy się, że będzie to czytał jakiś nauczyciel przyrody, mam mu coś ważnego do powiedzenia: Drogi Nauczycielu, BŁAGAM, nie ucz przyrody bez realnego kontaktu z przyrodą! To najgorsze, co możesz zrobić swoim uczniom.) 


Piętra lasu - mój rysunek z dzieciństwa.
 
Na okres pomiędzy wiekiem przedszkolnym a III klasą podstawówki przypadła też pierwsza faza mojego zainteresowania serialami animowanymi. Rzecz jasna, w tamtych czasach miałam dostęp tylko do produkcji dla dzieci. Prawie zawsze miałam jakąś ulubioną kreskówkę, na punkcie której nieco bzikowałam, to znaczy odgrywałam sceny z tej kreskówki podczas zabaw maskotkami, rysowałam bohaterów i denerwowałam się, gdy z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłam obejrzeć kolejnego odcinka. 

Najbardziej lubiłam kreskówki ze studia Hanna-Barbera ("Flinstonowie", "Jetsonowie", "Tom i Jerry", "Miś Yogi", "Scooby-Doo, gdzie jesteś?"), które oglądałam w niedziele z tatą (tak nawiasem, tata bawił się równie dobrze jak ja), te z anglojęzycznego Cartoon Network (m.in. "Animaniacy", "Krowa i Kurczak", "Laboratorium Dextera", "Rodzina Addamsów", "Atomówki") i z bloku "Bajkowe kino", emitowanego przez jakiś czas w TVN-ie około 14:00 ("Trzy małe duszki", "Przygody Bosco", "Mikan - pomarańczowy kot", "Inspektor Gadżet", "Wodnikowe Wzgórze"). Miałam też swoich ulubieńców wśród "Wieczorynek": "Madeline", "Gumisie", "Muminki", "Tabalugę". Rzecz jasna, nie oglądałam tego wszystkiego naraz, zwykle miałam od jednej do trzech ulubionych kreskówek naraz. 

Nie będę się rozpisywać na temat każdej ulubionej kreskówki. Myślę, że wystarczy wspomnieć, że najbardziej bzikowałam na punkcie smoka Tabalugi i psa Scooby-Doo. Podczas oglądania tych dwojga często miałam przyjemne dreszcze z rozemocjonowania. Niedziela, kiedy to emitowano "Tabalugę", była przez pewien (krótki) czas moim ulubionym dniem. Z kolei "Scooby-Doo", choć w gruncie rzeczy bardzo racjonalny, obudził we mnie zamiłowanie do historii o duchach. 

Mama wielokrotnie przewracała oczami, gdy zdarzyło jej się przyłapać tatę oglądającego ze mną "Scooby'ego" czy "Krowę i Kurczaka" na zaśmiewaniu się do łez i rytmicznym wymachiwaniu nogą. Sama nigdy nie miała do tego cierpliwości, większość kreskówek irytowała ją. Próbowała też przekonać tatę, że "Krowa i Kurczak" to bardzo obleśna kreskówka, a my powinniśmy zaprzestać oglądania jej, ale tata się nie dał. 


Tabaluga z koleżanką - mój rysunek.

Poza tym od zawsze miałam duszę szalonego kolekcjonera. W większości przypadków, gdy w moje ręce wpadało coś, co dało się gromadzić, zaczynałam to gromadzić. Dotyczyło to zarówno przedmiotów, wycinków z czasopism, jak i danych

W wieku przedszkolnym byłam właścicielką dwóch szuflad zeszytów - każdy z nich służył do przechowywania wycinków na inny temat. Przykładowo, w jednym z zeszytów gromadziłam kolejne części rubryki "Wielka Czerwona Księga" ze "Zwierzaków", w drugim - publikowane w odcinkach opowiadanie ze "Świerszczyka", w trzecim - zdjęcia szczeniąt, w czwartym - rubrykę "Mowa imion" ze "Świerszczyka", i tak dalej. W przezroczystej teczce przechowywałam gry planszowe z czasopism dla dzieci. Najwięcej znaczyła dla mnie kolekcja figurek z Kinder Niespodzianki.

Jako uczennica klas I-III kolekcjonowałam przede wszystkim figurki psów, wizytówki, materiały na temat Natalii Oreiro i innych aktorów latynoamerykańskich, czasopisma tematyczne ("Przyjaciele z Zielonego Lasu", "Wally zwiedza świat", "Odkryj świat"). W tym okresie rodzice kupili komputer i magnetowid, więc odkryłam także nowe sposoby kolekcjonowania. Na kasety wideo nagrywałam odcinki ulubionych seriali i teleturniejów, a na komputerze tworzyłam całe systemy katalogów i plików do gromadzenia i porządkowania informacji. 

Niektóre kolekcje szybko mi się nudziły, inne byłam zmuszona porzucić ze względu na brak możliwości dalszego kolekcjonowania. Do takich nietrwałych kolekcji należały między innymi: papierki po cukierkach, ulotki z aptek, długopisy, muszle.  

Jednym z moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu było tworzenie list (rozumianych jako zestawienia danych, koniecznie w porządku alfabetycznym) w zeszytach lub w Wordzie. Z perspektywy czasu oceniam niektóre z nich jako bardzo, bardzo dziwne: lista imion polskich, lista imion hiszpańskich, lista produktów reklamowanych w telewizji (ta szybko mi się znudziła, bo była nie do opanowania), lista seriali animowanych, lista przysłów...

Gdybym natomiast miała wytypować najdziwniejszą kolekcję, byłyby to nagrywane na kasetę VHS filmiki z TVP1, które przez pewien czas pojawiały się pomiędzy reklamami a programami, a przedstawiały logo "Jedynki", animowane w śmieszny sposób. Niektóre z nich można obecnie obejrzeć na YouTube, na przykład jedynkę ze skrzydełkami lub kilka innych zabawnych jedynek (pomiędzy 4:00 a 5:40). Pamiętam, jak starałam się wyłapać prawidłowości w ich emisji i czaiłam się z pilotem do magnetowidu o określonych porach, by je nagrać. Do dziś nie rozumiem, czemu to robiłam. Jakoś tak... ekscytowały mnie i czułam, że powinny się znaleźć wszystkie w jednym miejscu. 


"Wielka Czerwona Księga" - jeden z nielicznych zeszytów z dzieciństwa, które przetrwały do dzisiaj.

I kolejny zeszyt, a w nim przykład alfabetycznej listy.

Pomiędzy drugą a szóstą klasą podstawówki największego fioła miałam na punkcie Natalii Oreiro

Zaczęło się od "Zbuntowanego anioła" - bardzo wtedy popularnej, zabawnej telenoweli argentyńskiej. O dziewiętnastej zasiadałam podekscytowana przed telewizorem, by razem z mamą i babcią obejrzeć kolejny odcinek. Moment kulminacyjny nastąpił pewnego jesiennego dnia, który pamiętam, jakby to było wczoraj: padał rzęsisty deszcz, a ja miałam dziewięć lat i pojechałam na klasową wycieczkę do opery, na "Zaczarowany bal, czyli krasnoludki, krasnoludki". Musical nie zainteresował mnie ani trochę, ale w drodze powrotnej zobaczyłam w szybie kiosku czasopismo "Halo!" z Milagros na okładce. Poprosiłam mamę, by mi je kupiła, i z wypiekami na twarzy przeczytałam długi na półtorej strony wywiad z odtwórczynią roli Milagros. Od tamtego dnia kolekcjonowałam wszystko, co było związane z Natalią Oreiro. 

W każdy poniedziałek w drodze ze szkoły zachodziłam do pobliskiego sklepu wielobranżowego i przeglądałam czasopisma w poszukiwaniu nowych artykułów o Natalii. Ponieważ była w tamtym okresie popularna (telewizja Polsat zaprosiła ją nawet na kilka dni do Polski), pisano o niej często, a ja błagałam rodziców o każde czasopismo, w którym pojawiło się choćby jedno malusieńkie jej zdjęcie. Założyłam segregator, w którym przechowywałam zgromadzone artykuły i wycinki. W tamtych czasach nawet nie marzyłam jeszcze o stałym łączu internetowym, ale raz czy dwa razy w miesiącu, w weekendy, ojciec łaskawie pozwalał mi spędzić trochę czasu w Internecie. Na ogół szukałam wtedy zdjęć Oreiro, które zapisywałam na dysku. Stworzyłam cały system klasyfikacji zdjęć: w jednym folderze znajdowały się tylko fotografie Natalii z brązowymi, kręconymi włosami, w innym z jej naturalnymi czarnymi, i tak dalej... Na mikołajki w 2000 roku dostałam kasetę z piosenkami Natalii. Nietrudno się domyślić, że od tej pory słuchałam ich całymi popołudniami i nauczyłam się ich na pamięć, choć nie rozumiałam języka. Nagrywałam też na kasety wideo fragmenty "Zbuntowanego anioła", telewizyjne wywiady z Natalią i urywki jej teledysków z listy przebojów "30 ton". 

Gdy "Zbuntowany anioł" się skończył, płakałam; w dniu, gdy wyemitowano ostatni odcinek, jak na złość mieliśmy nagłą przerwę w dostawie prądu, ale ciocia nagrała go dla mnie. Koniec emisji serialu nie oznaczał jednak końca mojej fascynacji - trwała ona jeszcze przez ładnych parę lat. Śledziłam życie prywatne Natalii i kolejne seriale, w których zagrała, a piosenki z jej płyt (po debiutanckiej ukazały się jeszcze dwie) były dla mnie najlepszym lekiem na chandrę.

Mój bzik na punkcie Natalii wygasał stopniowo, w miarę jak gasła jej popularność w Polsce, natomiast sympatia do niej nie wygasła nigdy. Minęło już wiele lat, co najmniej dziesięć, odkąd przestałam kolekcjonować jej zdjęcia i artykuły o niej. Nigdy jednak nie wyrzuciłam granatowego segregatora, a jedynie upchnęłam go za książkami tak, by nie rzucał się w oczy. Zdarza mi się, choć bardzo rzadko (średnio raz, dwa razy w roku), sprawdzać w Internecie, co słychać u Natalii, a kiedy w polskich kinach wyświetlano "Anioła śmierci" - film o doktorze Mengele, w którym Oreiro zagrała jedną z głównych ról - pierwszy raz od lat poszłam do kina. Nadal od czasu do czasu słucham jej piosenek, gdy jest mi bardzo smutno lub się boję, choć nie chwalę się tym przed innymi ludźmi. Jest w nich coś, co koi mój wewnętrzny ból, a teksty, które dziś już rozumiem, w prostych słowach mówią o tym, co jest dla mnie ważne przez całe życie, jak na przykład pragnienie bycia sobą. 

(Que digan lo que quieran! - Niech gadają, co chcą!)

Wiele dzieci i nastolatków ma swoich idoli - osoby z grona aktorów, piosenkarzy czy sportowców. Ostatnio zaczęłam zastanawiać się, dlaczego w moim przypadku padło akurat na Natalię Oreiro. Wydaje mi się, że zarówno grane przez nią postaci, jak i ona sama miały w sobie pewną autentyczność, szczerość, która do mnie trafiała. Natalia była chłopczycą jak ja i "dziewczyną z sąsiedztwa", daleką od jakiegokolwiek zblazowania, wypaczenia przez sławę. To, co mówiła w wywiadach, było mi bliskie. Przyciągały mnie do niej też żywa, ekspresyjna mimika i gestykulacja, kolorowy styl ubierania się oraz język hiszpański.


Właśnie od tego artykułu rozpoczęła się moja fascynacja Natalią Oreiro...

Prawdopodobnie to właśnie język hiszpański sprawił, że zasięg mojego szczególnego zainteresowania szybko się rozszerzył i wkrótce interesowałam się już całym Latinowoodem. W czasopismach, w których pisano o Natalii Oreiro, pisano też o innych aktorach i aktorkach latynoamerykańskich, więc siłą rzeczy materiałów miałam mnóstwo. Wycinki, jak to ja, dzieliłam na kategorie i przechowywałam w pudełkach po bombonierkach, ponieważ z okazji pierwszej komunii dostałam ich kilkanaście. Tworzyłam pliki w Wordzie i Excelu, w których organizowałam swoją wiedzę o telenowelach i aktorach. Przykładowo, jeden z najważniejszych plików zawierał alfabetyczny spis aktorów i dane na temat ich filmografii, zgromadzone w następujący sposób:
NAZWISKO IMIĘ
Tytuł A  (imię postaci)
Tytuł B (imię postaci) 
Tytuł C (imię postaci)
Od czasu do czasu pochłaniało mnie rozwiązywanie dziwnych problemów związanych ze przechowywaniem danych, na przykład trzeba było rozstrzygnąć, co zrobić, gdy aktor grał dwie postaci w jednej telenoweli lub tożsamość postaci była niejednoznaczna.

Największą świętością była dla mnie jednak kaseta VHS z kolekcją piosenek otwierających telenowele. Nieraz wstawałam o siódmej rano i czaiłam się z pilotem przed telewizorem tylko po to, żeby nagrać piosenkę z nowej telenoweli. Słuchanie hiszpańskiego od zawsze niezwykle mnie uspokajało i relaksowało.

Nietrudno się domyślić, że rodzice nie byli zachwyceni moimi dziwnymi zainteresowaniami. Szczególnie ojciec - nieraz słyszałam, że wolałby, bym nie marnowała czasu na te głupoty i by pochłaniała mnie jakaś dziedzina z kręgu nauk ścisłych. Ponieważ jednak mama i babcia same nie potrafiły odmówić sobie regularnego oglądania latynoskich tasiemców, niespecjalnie mogły mieć do mnie o to pretensje. Zazwyczaj wybierały (a w tamtych czasach było z czego wybierać - emitowano ich równolegle około ośmiu) taką telenowelę, która nie była brutalna i nie obfitowała w sceny "nie dla dzieci", dzięki czemu ja też mogłam ją oglądać. Tacie, jako przedstawicielowi mniejszości i zarazem człowiekowi o wyjątkowo pacyfistycznej naturze, pozostawało machnąć na to ręką.

Z perspektywy czasu mam świadomość, że zgromadzona przeze mnie w tamtych czasach wiedza o aktorach i aktorkach z telenowel latynoamerykańskich była niezwykła. Gdyby ktoś obudził jedenastoletniego Rosomaka w środku nocy i zadał mu pierwsze lepsze pytanie na temat dorobku któregoś z aktorów, Rosomak najprawdopodobniej odpowiedziałby bez zająknięcia. Choć nauka historii w czwartej klasie przysparzała mi wielu trudności - musiałam czytać teksty z podręcznika na głos, a następnie odpowiadać na pytania mojej mamy, bo sama nie potrafiłam ocenić, które informacje są ważne - dane dotyczące telenowel wsiąkały w mój mózg jak woda w piasek. Więcej: sporą część tych danych, choć nie "odświeżam" ich, pamiętam do dzisiaj, czego nie można powiedzieć o wielu ważnych informacjach ze studiów! 


...a tak wyglądają moje zbiory.

W międzyczasie, w czwartej klasie podstawówki, zafascynowały mnie Pokemony. Zaczęło się jak zwykle niewinnie - któregoś dnia przypadkowo natrafiłam w telewizji na jeden z odcinków. Jeszcze tego samego dnia wertowałam program telewizyjny, szukając tytułu serialu, aby następnego dnia móc obejrzeć go znowu, gdyż fabuła sugerowała, że na jednym odcinku się nie skończy. Moja miłość do Pokemonów różniła się jednak od tej do Natalii Oreiro i latynoskich telenowel - powiedzmy, że był to krótki, burzliwy romans, a nie poważny, stały związek. 

Tym, co najbardziej podobało mi się w serialu "Pokemon", była więź pomiędzy Ashem a Pikachu. Pikachu można zresztą uznać za mojego ulubionego Pokemona (niezbyt to oryginalne). Oddałabym życie za takiego słodkiego przyjaciela, który jednocześnie potrafiłby potraktować jednym czy dwoma piorunami moich szkolnych prześladowców. Oczywiście zachwycały mnie również mnogość i różnorodność "kieszonkowych potworków".

Niestety, gadżety z Pokemonami nie należały do najtańszych, więc moje zainteresowanie nimi sprowadzało się do oglądania serialu, kolorowania kolorowanek oraz zabawy dwoma pokeballami i kilkoma figurkami, które dostałam od rodziny. Namiętnego kolekcjonowania w tym przypadku nie było, bo do jednej z kolorowanek dołączono ogromny plakat przedstawiający sto jeden znanych wówczas Pokemonów, miałam więc wszystkie w jednym miejscu.

Kiedy w mojej szkole zorganizowano bal przebierańców, wzięłam w nim udział w stroju Pikachu, zmajstrowanym przez mamę. Obecnie nie wydaje się to niczym niezwykłym, zwłaszcza odkąd Pokemony w zeszłym roku wróciły do łask, wtedy jednak byłam jedyną fanką Pokemonów w szkole i jedyną dziewczynką, która odważyła się przyjść w tak nietypowym stroju (większość była księżniczkami, królewnami, wróżkami i pszczołami).


c.d.n.

5 komentarzy:

  1. Witam, chciałam się coś zapytać odnośnie zafascynowania zwierzętami. Nie widzę jednak nigdzie formularza do bezpośredniego kontaktu, a wolałabym tutaj nie pisać szczegółów. Proszę o kontakt jeśli może mi Pani udzielić kilku odpowiedzi, najlepiej na maila: crowd@onet.eu :-) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Proszę o kontakt na e-mail : madziula1472@wp.pl :-) dziękuję To dla mnie nardzo wazne..

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam, chciałam się pani coś zapytać mogłaby pani do mnie napisać na e-maila : mariette.francesa2471@gmail.com . Czekam na wiadomość i dziękuję ;-)

    OdpowiedzUsuń