środa, 12 kwietnia 2017

[34] O przebodźcowaniu, o meltdownie i o tym, jak nie organizować szkoleń


W ubiegłym tygodniu byłam na dwudniowym szkoleniu. Szkolenie miało charakter praktyczny, jego celem było zdobycie konkretnych umiejętności, a zapisałam się na nie z własnej inicjatywy, ponieważ uznałam, że potrzebuję tych umiejętności w pracy. Nikt mi nie kazał, nikt mnie nie zmuszał. Zresztą, już od paru lat o tym myślałam, ale zawsze a to przegapiłam rejestrację, a to nie było dogodnych dla mnie terminów w okolicy. Byłam więc bardzo podekscytowana, kiedy pakowałam plecak na wyjazd, pomimo zmęczenia po trudnym dniu w pracy. Niestety, kilka godzin później wróciłam do domu z bardzo silnym meltdownem, najsilniejszym od dłuższego czasu, a następnego dnia też otarłam się o meltdown. Jak to się stało?

Otóż szkolenie okazało się ciekawe i merytorycznie bogate, ale zorganizowane w stu procentach z myślą o osobach neurotypowych, o ich potrzebach i preferowanym przez nich sposobie nauki. Uczestników szkolenia było bardzo dużo, co najmniej kilkudziesięciu, jeśli nie stu. Nauka umiejętności praktycznych odbywała się w tłoku i hałasie, w formie krótkich sesji, podczas których wszyscy naraz mówili. Początkowo nie zmartwiło mnie to, bo sesje praktyczne miały być przeplatane teoretycznymi, w których upatrywałam okazji do regeneracji. Niestety, myliłam się. Ograniczono do minimum metody podające i nawet sesje teoretyczne wymagały interakcji z innymi ludźmi. Było bardzo dużo pracy w grupach, w dodatku za każdym razem o innej liczebności, co uniemożliwiało, dające mi po pewnym czasie jako takie poczucie bezpieczeństwa, "przywiązanie się" do jednej czy dwóch osób siedzących najbliżej. Rzecz jasna, gdy kilkadziesiąt czy sto osób rozmawiało, generowało to ten szczególny rodzaj hałasu, który jest dla mnie chyba najbardziej koszmarnym dźwiękiem na świecie, gorszym nawet niż odgłosy rezonansu magnetycznego. Wiem, że są ludzie, którzy przy tego typu dźwiękach uspokajają się i zasypiają, dlatego właśnie można znaleźć je na YouTube. Dla mnie jest to koszmar, który kilkakrotnie przyspiesza tempo męczenia się i prowadzi do szybkiego przebodźcowania.

Warunki panujące w sali i ogólnie w budynku także były dla mnie niekomfortowe. Szkolenie zorganizowano w klimatyzowanej sali pozbawionej okien, a więc zgodnie z trendem, który ostatnio spotykam coraz częściej i który mnie bardzo niepokoi. W tego typu salach czuję się bardzo źle. Przede wszystkim, nienawidzę sztucznej wentylacji jako takiej, zwłaszcza gdy przez cały czas wieje mi na głowę. W moim przypadku jest to jeden z najskuteczniejszych katalizatorów lęku - momentalnie zaczynam wpadać w stan lękowy, ponieważ boję się zapalenia zatok, do którego mam skłonności i które łatwo łapię poprzez kontakt ze sztuczną wentylacją. Pół biedy, jeśli system wentylacji jest tak zaprojektowany, że osoba użytkująca dane pomieszczenie może z łatwością znaleźć w nim miejsce, gdzie nie będzie bezpośrednio odczuwać, jak powietrze wydostaje się z nawiewu. Coraz więcej jest jednak sal, gdzie po prostu nie da się znaleźć takiego miejsca. Przykładem są lokale należące do jednej z najpopularniejszych w naszym kraju sieci pizzerii - nie ma gdzie usiąść, by nie wiało na głowę. O ile jednak w przypadku pizzerii mogę po prostu zmienić lokal, nie mam takiej możliwości, gdy jestem na szkoleniu i zależy mi na jego ukończeniu. Po drugie, sztuczne światło i brak okien w pomieszczeniu także należą do czynników wywołujących u mnie silny dyskomfort. Potrzebuję słońca tak, jak jedzenia czy picia. Sztuczne oświetlenie szybko męczy moje oczy, zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy jest go wszędzie pełno i przez większość dnia nie da się od niego uwolnić. Nie mam klaustrofobii, ale potrzebuję okien w pomieszczeniach, by mieć gdzie skierować wzrok, umęczony przez sztuczne oświetlenie - daje mi to przynajmniej chwilową ulgę. Poza tym, widok roślin lub przynajmniej nieba za oknem dodatkowo uspokaja mnie, często w stopniu wystarczającym, by na jakiś czas zebrać się do kupy. Spojrzenia w okno nie rozpraszają mnie, przeciwnie - pomagają lepiej się skoncentrować. Szczerze mówiąc, nie wiem, kto wymyślił, że w klimatyzowanych salach pozbawionych okien ludziom będzie uczyć się lepiej. Dla mnie to jeden wielki sensoryczny koszmar.

Bardzo, bardzo starałam się jakoś trzymać. Zarządzane od czasu do czasu 10-minutowe przerwy były jednak za krótkie, by się zregenerować, zwłaszcza że nie miałam gdzie pójść, aby wyeliminować dokuczliwe bodźce. Czasu było za mało, by opuścić budynek, a korytarz z obu stron prowadził donikąd. Chodziłam po nim tam i z powrotem, starając się znaleźć miejsce, w którym szum dobiegający z sali (większość ludzi zostawała w sali na przerwach) będzie najmniej słyszalny. Szum jednak nie znikał. Po jednej stronie korytarza, we wnęce, znalazłam mały, ciemny kawałek przestrzeni, wymarzony do odpoczynku. Nie było tam jednak ławek, jedyna na korytarzu sofa znajdowała się kilka metrów od tłocznej i hałaśliwej sali. Bardzo pragnęłam schować się w tej wnęce i usiąść w pozycji, która od dziecka pomaga mi na przebodźcowanie: z kolanami pod brodą i plecami mocno przyciśniętymi do chłodnej ściany. Bałam się jednak, że jeśli to zrobię, któraś z osób spacerujących z telefonami komórkowymi zwróci na mnie uwagę, podejdzie i zacznie się wypytywanie, czy dobrze się czuję, i tym podobne hece. (Już kilka razy w życiu mi się to zdarzyło; utrudnia to sytuację, a nie pomaga). Czułam się jak zwierzę w klatce. 

I pomyśleć, że szkolenie zostało zorganizowane w budynku wchodzącym w skład nowoczesnego kompleksu, zaprojektowanego specjalnie do takich celów. Bezsensowna ta współczesna architektura wnętrz. Całkowicie dyskryminowani są ludzie, którzy mają inne potrzeby sensoryczne niż większość: potrzebę znalezienia ustronnego miejsca, percepcję temperatury inną niż dominująca i tak dalej. 

Z każdą godziną coraz bardziej traciłam koncentrację, aż w końcu uświadomiłam sobie, że moją głowę ogarnia szum, zaczynam się wyłączać. Ostatnia godzina szkolenia to już była równia pochyła. Po normalnym dniu pracy nie jestem w stanie bez uprzedniego odizolowania się na jakiś czas (czytaj: leżenia pod kołdrą w zaciemnionym pokoju, z zatyczkami do uszu) przebywać znowu z innymi ludźmi w sposób wymagający interakcji, a co dopiero poza domem i w tak dużej grupie. Generalnie uwielbiam się uczyć, ale nauka czegoś praktycznego, wymagającego uruchomienia pamięci proceduralnej, oznacza dla mnie konieczność nieustannej koncentracji uwagi i jest dla mnie bardzo trudna w takich warunkach jak opisywane, właściwie niemożliwa. Uczę się z największą łatwością, zapamiętując dane wzrokowo, a jeżeli coś wymaga uruchomienia pamięci proceduralnej, potrzebne mi cisza i spokój, by w maksymalnym stopniu skupić się. Innymi słowy: potrzebuję być wtedy SAMA, ewentualnie sam na sam z osobą, która pokazuje mi coś lub tłumaczy, lub w spokojnym otoczeniu. Na szkoleniu widziałam, że neurotypowi mają dokładnie odwrotnie - w chwilach, gdy ja czułam się najgorzej, inni ludzi ożywiali się i najbardziej aktywnie pracowali, a wtedy, gdy zaczynałam na krótki czas czuć się lepiej (np. podczas prezentacji multimedialnej), oni stawali się coraz bardziej znudzeni i tracili koncentrację. Przede wszystkim zaś NIE POTRAFIĘ UCZYĆ SIĘ W GRUPIE! Jednoczesna koncentracja na przedmiocie nauki i na interakcjach z innymi zabiera cały RAM mojego mózgu, a nawet więcej. Szybko tego RAM-u zaczyna mi brakować, więc nie zostaje już nic na mechanizmy obronne, chroniące przed nadmiarem bodźców. NIC! Nie potrafię myśleć logicznie, co zrobić, by bronić się przed uciążliwymi bodźcami takimi jak sztuczne światło, zimno, hałas, nie potrafię szukać rozwiązań. Całą siłą woli walczę, żeby zachować samokontrolę, żeby nie wybuchnąć ani nie rozpłakać się przy ludziach.

Ledwie wyszłam, "puściło" wszystko i wydarzyło się to, co przez parę godzin starałam się odroczyć, czyli meltdown-gigant. Czułam się ekstremalnie źle, nie byłam już w stanie wytrzymać dłużej. W samochodzie ojca rozkleiłam się, łzy płynęły mi po gębie. Czułam, że mam w głowie tylko czerń i obezwładniający szum, który boli, i coraz bardziej się zapadam w tę czerń i ten szum, i tracę połączenie z ciałem. Jak na złość rodzice musieli przez całą drogę paplać, po każdym dźwięku miałam ochotę zacząć krzyczeć lub czymś rzucić, dosłownie czułam, jak głosy i światła rozdrapują ten szum w mojej głowie, i tak co chwilę; całe szczęście nikt mnie nie dotykał, bo bym go uderzyła. Tata o coś mnie pytał, ja nie wiedziałam, o co, odmrukiwałam "mhm". Od dawna tak źle się nie czułam, normalnie nie dopuszczam do takich sytuacji, żeby na koniec dnia nie zostało mi w ogóle RAM-u. Kiedy wylazłam wreszcie z tego auta na chłód, deszcz i spokój, nie czułam swoich ruchów, choć je widziałam. Nie czułam, że podnoszę nogę, że ją stawiam. Jakimś dziwnym krokiem wgramoliłam do domu i przycisnęłam się do ściany. 

Wiem, że ludzie czasem szukają informacji o tym, co to jest meltdown, że niektórzy chcą wiedzieć, jak się wtedy człowiek czuje. Ja nie wiem, jak czują się wtedy inni - może podobnie do mnie, a może inaczej. W akapicie wyżej opisałam, jak czuję się ja, przy czym jest to wydanie ekstremalne. Normalnie albo nie dopuszczam do tak trudnych sytuacji społecznych, gdy jestem po pracy, albo na możliwie najwcześniejszym etapie reaguję i przerywam taki stan na początku. Tak w ogóle, pierwszy raz opisywałam ten stan. Trudno mi było to opisać słowami, bo w takim momencie słowa przestają być dostępne. Najłatwiej chyba jest mi opisać meltdown jako stopniowe zapadanie się do wewnątrz i znikanie na zewnątrz. 

Tamtego dnia byłam bardzo wdzięczna, że mam takich, a nie innych rodziców... że tata mimo stresu (stimował przez całą drogę do miasta, w którym szkolenie się odbywało) podwiózł mnie, że zaczekali na mnie. Nie dałabym rady w takim stanie samodzielnie się przemieszczać.

Drugiego dnia szkolenia obudziłam się ze świadomością, że tym razem będzie jeszcze trudniej, bo muszę wytrzymać dłużej. Prawie dwa razy dłużej niż poprzedniego dnia. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby w maksymalnym możliwym stopniu ograniczyć skutki dyskomfortu i uniknąć drugiego meltdownu. Zaczęłam od zmiany stroju - zamiast ładnego żakietu i czarnych spodni, które miałam na sobie poprzedniego dnia, ubrałam dżinsy i luźny, ciepły sweter. Było mi nieco wygodniej i cieplej, ale mimo to po dwóch godzinach czułam już wyraźny spadek koncentracji i lęk z powodu nawiewu. Tym razem przyjęłam jednak inną strategię. Powiedziałam sobie, że lepiej złamać kilka konwenansów niż doprowadzić się do meltdownu. Zaraz na pierwszej przerwie kilka razy obeszłam całą salę dookoła, uważnie oglądając sufit, po czym zmieniłam miejsce. Dostawiłam krzesło i usiadłam na lewym krańcu tłumu, gdzie filar stał na drodze nawiewom, a do tego wrażenie przebywania w tłumie przynajmniej wizualnie było mniejsze. Ubrałam prawie wszystkie ciuchy, jakie miałam, włącznie z kurtką i szalem. Musiałam wyglądać nie lada dziwnie, zwłaszcza że niektórzy siedzieli w T-shirtach (nawet pod nawiewem! Nie potrafię sobie wyobrazić, że innym naprawdę jest tak gorąco), ale postanowiłam to olać. Postanowiłam jeść i pić na każdej przerwie, żeby podnieść koncentrację. W tym celu zrobiłam sobie też Jedyne Słuszne Cappuccino, czyli mój ulubiony napój kawowy z torebki, którą zawsze noszę przy sobie. Jedyne Słuszne Cappuccino pomaga mi w opóźnianiu przebodźcowania i odraczaniu meltdownów ("normalnej" kawy nie umiem pić, jest dla mnie za mocna). A na kolejnej, króciutkiej przerwie poszłam do wnęki, którą sobie upatrzyłam dzień wcześniej, i usiadłam w niej tak, jak chciałam, nie zwracając uwagi na ludzi. Tym samym już całkowicie wypięłam się na konwenanse. I wiecie co? I to wszystko pomogło. Po czterech godzinach byłam znacznie osłabiona, ale kontaktowałam.

W połowie drugiego dnia szkolenia zarządzono dłuższą przerwę, mniej więcej 40-minutową. Z tej przerwy wycisnęłam wszelkie soki regenerujące. Wylazłam na zewnątrz i okrążyłam budynek. Gdy znalazłam się na tyłach budynku, usłyszałam śpiew ptaków - był słabo słyszalny, ale wyodrębniłam ten dźwięk z hałasu maszyn i poszłam za nim. Szłam przed siebie, mijając kosze na śmieci i inne dziwy, aż znalazłam się w okolicy torów. Rosły tam brzozy. Wiem, że brzozy źle się wielu osobom kojarzą, ale ja poczułam ulgę, gdy znalazłam się w pobliżu drzew. Miały już małe liście, na jednym z nich była huba, a w gałęziach innego - gniazdo. Większość przerwy spędziłam właśnie tam, łażąc tam i z powrotem, słuchając ptaków, pijąc i jedząc. W pobliżu nie było ani żywej duszy. No dobra, były jakieś kowale w trakcie kopulacji, ale to Was chyba nie interesuje. Opuściłam bariery obronne. Było to kojące miejsce. Wróciłam jak po resecie, czując się nieco lepiej niż rano. Dzięki temu udało mi się dotrwać do popołudnia i choć po szkoleniu byłam bliska meltdownu, tym razem się on nie zdarzył, a Szczur odebrał mnie w lepszym stanie niż rodzice dzień wcześniej. Tak na mnie działają ptaki, rośliny i odrobina samotności.

Jeśli jakimś zrządzeniem losu będzie mnie czytał ktoś, kto organizuje jakieś spędy (szkolenia, konferencje czy inne dziwy) dla osób NIEneurotypowych lub po prostu chciałby nie wykluczać NIEneurotypowych ze swoich eventów, zwracam się do niego: bardzo Cię proszę, weź sobie ten post do serca. Zwłaszcza trzy rzeczy:
1. Przejdź się po wybranej sali i pomyśl: czy na Twoim evencie wytrzyma ktoś, komu jest znacznie cieplej lub zimniej niż innym, kogo razi ostre światło, komu jest za głośno. Może można coś zrobić, żeby czuł się lepiej.
2. Przejrzyj program swojego wystąpienia i jeśli praca w grupach jest konieczna, niech metody podające zrównoważą te aktywizujące. Pamiętaj, że ludzkie mózgi nie są identyczne. Ludzie różnią się preferowanymi stylami uczenia się. Niektórym brak ciszy i spokoju uniemożliwia naukę.
3. Rób przerwy. Zrób choć jedną dłuższą. Niech da się wyjść na trochę, znaleźć ustronne miejsce.  
Wszyscy tyle gadacie o empatii. Zrób więc użytek ze swojej i pomyśl, czy chciałbyś się tak czuć.

Z kolei do udających się na szkolenia mam jedną radę: przejmujcie się swoim samopoczuciem, a nie tym, czy nie zrobicie z siebie dziwaków. A to dlatego, że jeśli Wy nie będziecie o sobie myśleć, marne szanse, że ktoś zrobi to za Was.

niedziela, 9 kwietnia 2017

[33] Życie i śmierć


Nareszcie przyszła wiosna i Rosomakowi jest coraz mniej zimno na dworze, więc w ostatnich tygodnia nastąpił powrót do rosomaczo-szczurzej tradycji wycieczkowej, czyli spędzania czasu na świeżym powietrzu. W tym tygodniu wybraliśmy się na stary żydowski cmentarz, który został założony w 1830 roku. Chociaż nie mam jakiegoś szczególnego bzika na punkcie zwiedzania cmentarzy, od dziecka lubię chodzić pomiędzy grobami i zastanawiać się, kim byli i jak żyli pochowani w nich ludzie.








Okazało się, że ten żydowski cmentarz dosłownie tętni życiem. Rośnie na nim sporo dzikich kwiatów. Gdy spacerowaliśmy pomiędzy grobami, żaby uskakiwały Szczurowi spod nóg, a ja spotkałam śliczną jaszczurkę. Zauważyłam też gąsienicę pełznącą po nagrobku - pierwszą w tym roku gąsienicę! Postanowiłam jednak zostawić ją na cmentarzu, ponieważ podobnych zielonych larw jest mnóstwo i nie wiedziałabym, czym ją karmić. 

Szczur powiedział, że gąsienica przechodząca ze światła do cienia na cmentarzu ma dla niego znaczenie symboliczne. Mnie podoba się każde odludne, pozostawione samo sobie miejsce, gdzie przenikają się życie i śmierć. Kiedy odwiedzam takie miejsca, wiem, że nie boję się tego, co jest po śmierci. Boję się za to wielu sytuacji życiowych, zwłaszcza tego, co wyprawiają inni ludzie.






Z kolei tydzień temu, w wyjątkowo ciepły weekend, gdy wiosna uraczyła nas temperaturą sięgającą powyżej 20 stopni, pierwszy raz w tym roku wybraliśmy się na długą wycieczkę do lasu. A w zasadzie pierwszy i drugi raz, bo po lesie dreptaliśmy i w sobotę, i w niedzielę.
 








Bardzo, bardzo ucieszyłam się, że przynajmniej tam nic się od zeszłego roku drastycznie nie zmieniło. I nie mogę się już doczekać lata.

sobota, 1 kwietnia 2017

[32] Z pamiętników: Trzynastoletni Rosomak



Siedziałam dzisiaj przez ponad godzinę nad pamiętnikiem, który pisałam w wieku trzynastu lat, by wybrać kilka fragmentów ukazujących mój sposób funkcjonowania w otoczeniu, myślenia i odczuwania w tamtych czasach. Oczywiście nie są to całe wpisy, które miewały nawet po kilka stron A4, a jedynie ich fragmenty. Nie chcę, żeby ktokolwiek zasnął, czytając moje szczegółowe wywody o serialach latynoamerykańskich czy pracy domowej z angielskiego. 

Ośmielę się stwierdzić, że bycie nastolatką bywało dla mnie trudne o wiele częściej niż bycie dzieckiem czy osobą dorosłą. Pod koniec podstawówki nie miałam prawdziwego przyjaciela, czego zresztą byłam świadoma. Z dziewczynami nie umiałam na dłuższą metę dogadać się w ogóle. Choć miałam dwóch dobrych kolegów, C. i P., żadnemu z nich nie potrafiłam mówić o swoich przeżyciach wewnętrznych. Zależało mi na nich, ale nasze znajomości były powierzchowne. Opierały się na wspólnym spędzaniu niektórych popołudni: spacerowaniu z psami, nauce do konkursów, jeżdżeniu na rowerze, kolekcjonowaniu wycinków z czasopism i graniu na komputerze. W wieku trzynastu lat o tym, co czułam, umiałam jedynie pisać - mówić w ogóle, a już na pewno nie rówieśnikom. Przyjaciół z Internetu jeszcze nie miałam, ponieważ nie mieliśmy w domu stałego łącza.

Nie byłam podobna do nastolatków, którzy mnie otaczali, może z wyjątkiem P. Choć przewyższałam rówieśników z naszej małej miejscowości pod względem zasobu słownictwa i wyników w nauce, moje reakcje emocjonalne w wielu sytuacjach były nieadekwatne, jak zresztą jest przez całe życie, ale wtedy nie potrafiłam jeszcze w wystarczającym stopniu panować nad swoim językiem i zachowaniem. Szczególnie trudne były dla mnie nagłe zmiany (patrz: nowa szopka, nowa bibliotekarka). Bardzo - dziś wiem, że za bardzo - przejmowałam się szkołą; ponieważ nikt nie rozumiał moich lęków związanych ze szkołą, dawałam im wyraz w pamiętniku, notując czasem nawet najdrobniejsze szczegóły z życia klasy. Nie wiem, dlaczego przez większość życia tak bardzo zależało mi na stopniach, zwłaszcza że w moim domu nikt nie miał obsesji na ich punkcie. Długo (mniej więcej do połowy gimnazjum) miałam poczucie wyższości wobec słabych uczniów - nie rozumiałam, że wyniki w nauce nie zależą tylko i wyłącznie od chęci czy niechęci, bo ja umiałam nauczyć się wszystkiego, jeśli tylko wiedziałam, czego konkretnie się ode mnie wymaga. Mimo tego przed sprawdzianami regularnie zdarzały mi się sytuacje, które dziś potrafię nazwać stanami lękowymi, ale wtedy były dla mnie niezrozumiałe i problematyczne. Tym, co mnie przerażało, był czynnik losowości nieustannie obecny w szkole: nigdy nie mogłam być pewna, co wymyślą nauczyciele kolejnego dnia albo czego dokładnie powinnam się nauczyć, by nie dostać słabej oceny. Nie lubiłam też większości akademii i imprez szkolnych, zwłaszcza tych z głośną muzyką, kiedy zaczynało walić mi serce, było mi trudno oddychać i czułam, że się boję, choć nie rozumiałam, dlaczego. Do tego kilka osób regularnie dokuczało mi, aczkolwiek dużo rzadziej, niż w klasach I-III.

W moim pamiętniku pojawiają się fragmenty świadczące o tym, że i mojemu tacie - prawdopodobnie również Aspiemu bez diagnozy - bywało niełatwo. Potrzeby moich rodziców różniły się, a tata, podobnie jak ja, popełniał od czasu do czasu gafy w kontaktach z innymi.

Jako trzynastolatka zaczęłam czuć potrzebę systematycznego ujmowania w słowa swoich myśli i uczuć, ale mam świadomość, że robiłam to jeszcze bardzo nieporadnie. Wielu rzeczy, które czułam, nie potrafiłam opisać. Za pozytywne zjawisko uważam fakt, że w okresie dojrzewania zaczęłam dążyć do rozumienia samej siebie. Coraz bardziej zależało mi na spokoju w kontaktach z innymi, a co za tym idzie, na samokontroli. Miałam już kilka wypróbowanych strategii chroniących mnie przed wpadaniem w tarapaty. Przykładowo, dzięki "odejmowaniu punktów" w głowie innym osobom uniknęłam niejednej draki, bo pomagało mi to powstrzymywać się od mówienia dorosłym (zwłaszcza nauczycielom) szczerze, co myślę. Potrzeba było jednak jeszcze dwóch, trzech lat, bym zaczęła dążyć do rozumienia innych ludzi, a samoświadomość w gruncie rzeczy dopiero raczkowała. Dla kontrastu dołączam jeden fragment pamiętnika pisany trzy lata później.


11 stycznia 2004 r., niedziela
Mama i Tata nie pojadą do teatru. A ja tak chciałam zostać w domu sama z Babcią. Wtedy jest tak fajnie, nikt mi nie każe się szybko myć, mogę sobie zjeść suchą bułkę [zamiast posmarowanej]… Słowem, idealnie. A tu dziś nie będzie tak idealnie. Bo Tata nie chce jechać. Więc po co Mama kupowała ten „strój wieczorowy” i tyle się stroiła, skoro Tacie się odechciało? Tych dorosłych to czasem po prostu nie można zrozumieć!  
Jutro mam sprawdzian z matematyki. Już teraz się boję, a rano pewnie będę miała biegunkę. Mimo że się uczę tych pól wielokątów, to nie wiem, czym nas pani J. zaskoczy. Wiadomo tylko, że nie będzie liczb wymiernych, a to już niemały sukces. Ale może być geometria, mogą być ułamki zwykłe i dziesiętne, mogą być liczby naturalne, a także procenty. Więc właściwie nic nie wiadomo. (...)
Jutro chyba znowu wyjdzie „Świat Seriali” i trzymam kciuki, żeby znowu było coś o Natalii Oreiro i innych aktorkach i aktorach, o których zbieram informacje. (...)
Jutro wprowadzam w życie nowy plan - plan przeciwko A. Ostatnio wskaźnik lubienia A. spadł u mnie do zera. Oznacza to, że dołączyła do czwórki osób, których naprawdę nie znoszę. Nie lubię jej, mimo że lubi psy, tak jak ja. Zaczepiła mnie już chyba ze dziesięć razy od początku roku szkolnego, więc pora zacząć działać.
Zasady tego planu są pozornie proste, ale niełatwe do wprowadzenia w życie. Pierwsza zasada (ta łatwiejsza): traktować A. jak powietrze, czyli po prostu nie zwracać na nią uwagi. Druga zasada (o wiele trudniejsza): na jej zaczepkę natychmiast odpowiedzieć równie ośmieszającą uwagą. Jest to tylko pozornie proste, bo gdy tylko się do mnie odezwie, to czuję się, jakbym chciała uciec i nie mam ochoty odpowiadać. Mam jednak nadzieję, że nie będę miała powodu do zastosowania zasady drugiej. 

12 stycznia, poniedziałek  
Mama teraz odkurza całe mieszkanie i przygotowuje salon na jutrzejszą kolędę. Schowała moją starą, kochaną szopkę, a zamiast niej postawi tę zeszłoroczną, od księdza. Uważam, że to zwykłe podlizywanie się księdzu. Ja i tak zawsze będę wolała tę starą szopkę.

13 stycznia, wtorek

Po kolędzie chciałam iść do szkoły na dużą przerwę, więc na piątą lekcję. Coś mi się jednak pomyliło z godzinami, bo poszłam na czwartą lekcję, czyli j. angielski. Oczywiście, nie miałam zeszytu, książek ani pracy domowej (także tej o Einsteinie). Na szczęście pożyczyła mi K. Pani M. zrobiła kartkówkę z zadawania pytań. Mam nadzieję, że mi jako – tako mi poszło.
Na dużej przerwie wpisała mi się do pamiętnika B. Zrobiła to trochę niestarannie, nie mówiąc już o podpisie na ostatniej stronie, ale w końcu robiła to w pośpiechu. Ja też nie umiałabym się zbyt starannie wpisać, pisząc „na kolanie” lub… na parapecie okna w łazience dla dziewczyn.
Sprawdzian gramatyczny poszedł mi chyba całkiem dobrze. Na pewno lepiej niż ten z matematyki. Podzielono nas na dwie grupy. Zadania były proste – określić części mowy w dwóch zdaniach, wymienić części mowy (grupa A – odmienne, a grupa B – nieodmienne) oraz ułożyć dwa zdania z dowolnymi partykułami. Zrobiłam wszystko. Wiem jednak, że mam błąd w określeniu słowa „mojego”. Jeszcze dwóch słów nie jestem pewna, a resztę mam chyba dobrze. Ale wolę się nie chwalić, już raz się przekonałam, że nie warto.
W domu musiałam odrobić pracę domową z j angielskiego, przepisać dwie okropnie długie lekcje z historii (z czwartku, kiedy nie poszłam do szkoły) oraz pouczyć się przyrody i przeczytać ostatnie dwie lekcje z historii.
Nie patrzyłam dziś na „Biały welon”, bo przyszedł C. i to o pół godziny wcześniej, niż powinien. Ale też wcześniej poszedł. Dziś jakoś źle się nam siedziało. Trochę pograliśmy na komputerze, ale rozmowa się w ogóle nie kleiła. Już nie przyjaźnimy się tak, jak kiedyś. To chyba przez to, że nie chodzimy to tych samych szkół. Ale pocieszające jest to, że w gimnazjum będziemy chodzić oboje do tej samej szkoły.
(…) Nie cierpię, gdy mówi się do mnie „dziecko”, aby podkreślić, że nie mam nic do gadania o pewnych sprawach. Zawsze jestem dzieckiem, gdy mam na jakiś temat swoje zdanie. Na przykład na temat zdjęć rodzinnych albo tego głupiego artykułu ze „Źródła”. Dlaczego jestem zawsze nazywana dzieckiem w takich sytuacjach?

18 stycznia, niedziela  
W kościele nasz „występ” wypadł całkiem nieźle. Ksiądz powiedział w czasie kazania, że „szósta klasa wdarła się do liturgii słowa”. Faktycznie. (...) Nie popełniłam żadnej gafy podczas czytania (jeszcze tego by brakowało). Ogólnie nieźle, tylko czułam się w ławce jak śledź w puszce. Musiałam siedzieć stłoczona razem z Z., T., B., M. i K. Okropność! Ale jakoś tam wytrzymałam w tej ławce, choć chętniej siedziałabym z Mamą. Mama nie rozmawia, nie szturcha i się nie śmieje, tak jak moje dzisiejsze towarzystwo.
Nie poszłyśmy z Mamą po fartuszek do cioci T. Może to i dobrze? Odpoczęłam sobie w domu i powtórzyłam procenty od zamiany aż po oprocentowanie oszczędności i kredytów.

19 stycznia, poniedziałek
Drugą lekcją była matematyka i oczywiście, jak się spodziewałam, poprawa sprawdzianu. Ledwie usiadłam w ławce i spojrzałam na test, zaczęło mi się potwornie chcieć do ubikacji. Brzuch mnie uwierał i chciało mi się Wiadomo-Co. Nic dziwnego, ale tym razem czułam się jak w czasie biegunki. A w dodatku musiałam z tym właśnie bólem brzucha napisać sprawdzian!
Jakoś się przemogłam i mimo okropnego bólu napisałam wszystkie osiem zadań, po czym je sprawdziłam. Miałam przeczucie, że dostanę dobrą ocenę. Mimo to, mój ból brzucha nie ustawał. Poprosiłam więc panią J., by pozwoliła mi wyjść do toalety (bo już napisałam sprawdzian), gdzie ostatecznie wyszły ze mnie wszystkie nerwy. (...)
Nauczyłam się już na jutro ostatnich trzech lekcji z przyrody (tych o jeziorze). Boję się trochę jutra. Jak ja sobie poradzę z tą okropną historią? Czego tu się uczyć? Ale dobra, miało być o dzisiejszym dniu.
Być może przyjedzie tu dzisiaj kolega Taty ze swoją żoną. Ale tym razem Mama się tak nie szykuje. Nic dziwnego. Ostatnia zapowiedź Taty o wizycie tych państwa była „fałszywym alarmem”. Sama nie wiem, czy chciałabym, żeby przyjechali, czy też nie. Na pewno jednak wolałabym, gdyby Mama zadzwoniła do mamy P. To o wiele ciekawsze od jakichś obcych ludzi.

20 stycznia, wtorek

Dzisiejsza kartkówka z przyrody była bardzo łatwa. Bardzo lubię „system nauki” na przyrodę. Kartkówki pani R. robi zawsze z trzech-czterech lekcji, a na sprawdzianach jest cztery-sześć pytań. Zaś pani z historii robi klasówki nieraz z dziesięciu lekcji, a pytań jest przeważnie więcej niż dziesięć. Napisałam dzisiaj na tej karkówce wszystko, tylko zamiast dziesięciu ryb słodkowodnych wymieniłam dziewięć. Ale to chyba niewielka różnica.

21 stycznia, środa
Pani R. znowu zadała referat – tym razem o gadzie żyjącym w Polsce. Ja wybrałam węża Eskulapę. Na pewno wszyscy będą mieli żmije albo żółwie błotne, a ja wolę mieć coś bardziej oryginalnego. Już napisałam ten referat, oczywiście na komputerze – zajął mi całą stronę i jeszcze parę wersów. Lubię pisać referaty o dowolnym płazie, rybie czy ptaku, bo nie jest to trudne. Co innego takie o spalaniu czy o grzybach (brr…). A mimo to, i tak wielu osobom nie chce się pisać tych referatów i wolą mieć pały. Nie rozumiem takiego zachowania.

23 stycznia, piątek
W szkole było dziś nieźle, ale momentami potwornie nudno. (…) A na polskim i informatyce była próba. Strasznie dłuuuuga, wloookąca się próba.
Najpierw musieliśmy przeczekać występy klas czwartej i piątej. Wtedy nie było jeszcze nudno. Potem był nasz występ. Ale później śpiewał szkolny zespół. Śpiewały, śpiewały i śpiewały. Chyba ze sześć, jeśli nie więcej razy, zaczynały którąś piosenkę od nowa. Pani M. była wiecznie niezadowolona: że źle schodzą, że tamto, że siamto…. Okropność. A my musieliśmy siedzieć i słuchać. Nudziarstwo! Mogli nas chociaż wziąć na komputery.
Ale w końcu próba się skończyła i wypuścili nas do domów. Wracałam z S., która później zrobiła na moim komputerze pracę z informatyki. Była też drobna awantura: grałyśmy na komputerze do trzeciej i całkowicie zapomniałam o drugim daniu. Mamę to, oczywiście, rozgniewało (...). Gdybym była na miejscu Mamy i moja córka zapomniałaby o obiedzie, sama bym go zjadła.

26 stycznia, poniedziałek
Nie lubię już dużej przerwy tak, jak kiedyś. Nie mam w ogóle gdzie siedzieć i co robić, odkąd pani S. na przerwach zamyka bibliotekę. To niesprawiedliwe! Biblioteka była jedynym miejscem, w którym mogłam spokojnie posiedzieć, nie narażając się na stratowanie przez drugoklasistów. A tak – muszę się wałęsać po całym korytarzu.

29 stycznia, czwartek
Jestem już umyta. Mycie było dziś istną mordęgą, bo nie dość, że ja nienawidzę się myć, to cały czas katar dosłownie kapał mi z nosa. Myłam się więc najszybciej, jak tylko mogłam i chyba niezbyt starannie. Nachlapałam w dodatku na pół łazienki tak, że powstało istne bajoro.
Wysmarkałam już dzisiaj trzy rolki papieru toaletowego, a teraz zużywam czwartą. Na trzecią czy czwartą pojedziemy do lekarza. Dziś jest czwartek, więc pojedziemy do przychodni na ulicy M. Lubię nawet tam jeździć, bo naprzeciwko jest ogromna księgarnia „Matras”. Jest tam mnóstwo książek – istny raj dla czytelnika. Mogłabym tam siedzieć godzinami.

31 stycznia, sobota
Rano, gdy Mama była w sklepie, zadzwoniła pani P. Jutro w kościele ksiądz będzie wręczać nagrody i gratulować uczestnikom konkursu. A ja jestem chora i pani katechetka chciała mnie o tym poinformować i spytać, czy przyjdę. Jeśli nie będę mogła, to mam kogoś przysłać.
Najchętniej posłałabym Mamę po tę nagrodę. Nie mam ochoty paradować po całym kościele (...). Nie lubię, gdy cały tłum ludzi się na mnie gapi. Czy nie lepiej, żeby Mama odebrała te nagrody?
Natomiast Mama ma własny pomysł. Poszłaby na mszę albo na jasełka, a o piątej Tata by mnie podwiózł pod kościół, żebym odebrała te nagrody. Babcia też popiera ten pomysł. Nie rozumieją, że mnie się on nie podoba i wolałabym, by Mama mnie wyręczyła. Nie chcę, aby wszyscy ludzie w całym kościele się na mnie gapili i wcale mnie nie pociesza, że nie będę jedyna. Będę obstawać przy swoim!

6 lutego, piątek
Dzisiaj byłam u lekarza. Pochwaliłam się panu doktorowi moimi konkursowymi osiągnięciami. Muszę jeszcze brać wszystkie leki i się nadal kurować. U pana doktora miały miejsce jeszcze dwa wydarzenia. Palnęłam całkiem sporą gafę. Tata zresztą nie był lepszy.
Niedługo po wejściu do gabinetu Mama powiedziała, że Tata dziś puścił radio bardzo głośno, aż ją uszy bolały. A ja na to odrzekłam, że: „Lepiej sobie posłuchać muzyki w aucie niż siedzieć jak te lule”. No i się okazało, że „lule” to niezbyt odpowiednie słowo, jak na rozmowę z panem doktorem (to oczywiście słowa Mamy).
W dodatku Tata nieźle mnie zawstydził. Gdy byłyśmy z Mamą w gabinecie, nagle do środka wszedł Tata. Sporo mnie to zdziwiło, bo zawsze (jeśli już wchodzi) zostaje w poczekalni. A dziś wszedł do gabinetu i się rozsiadł. Akurat miałam być badana, czyli się rozebrać. Ale przecież nie będę się rozbierać przy Tacie! Nie wiedziałam jednak, jak dać znać Tacie, że ma wyjść. Mogłabym znowu powiedzieć coś nieodpowiedniego. Więc tylko strzelałam oczami raz na Tatę, raz na drzwi. Tata jednak nie zorientował się, o co chodzi. Bardzo się wstydziłam. Podeszłam więc do Mamy i powiedziałam jej na ucho, żeby Tata wyszedł. I dopiero wtedy wyszedł.

9 lutego, poniedziałek
Pomyliły mi się numery automatyczne i zamiast 7 (do cioci A.) nacisnęłam 8, czyli do… cioci J. To już druga moja wpadka od trzech dni, czyli od tej pamiętnej kontroli lekarskiej. Gdy usłyszałam głos cioci J. w słuchawce, niczego się nie domyśliłam. Pomyślałam, że może ciocia A. ma chrypkę i spytałam o nowy numer czasopisma. Dopiero, gdy ciocia J. powiedziała, że się chyba pomyliłam, uświadomiłam sobie, co się stało. Normalnie odebrało mi zdrowy rozsądek i szybko się rozłączyłam, nic nie mówiąc.

16 lutego, poniedziałek  
Pani N. zadała wypracowanie. To ma być charakterystyka: albo moja własna, albo mojego przyjaciela. Nie mam prawdziwych przyjaciół, a jak tu opisać siebie? Nie mam ochoty wymieniać swoich wad i zalet, a bez tego nie ma przecież charakterystyki. Że też pani N. musiała coś takiego wymyślić! To już pisanie o randkach jest lepsze. (...)
Pani M. [korepetytorka] wpisała mi się dziś do pamiętnika. Użyła cytatu Marka Twaina: „Spraw, aby każdy dzień miał szansę stać się najpiękniejszym dniem Twojego życia”. Ten cytat mi się bardzo spodobał, ale jego przesłanie nie jest wcale łatwe do wykonania. 

18 lutego, wtorek
Wczoraj segregowałam alfabetycznie wszystkie widokówki polskie, które dał mi W. [ukochany kuzyn]. Mam ich mnóstwo, od Barda Śląskiego do Żywca. Okazało się, że jest też mnóstwo z innych krajów. Cieszę się, że mam tak sporą kolekcję.

21 lutego, piątek
Wczoraj byłam w bibliotece. Mama musiała piec ciasto, ale postanowiłam, że tym razem nie pójdę na kompromis i chciałam poprosić Tatę. Okazało się, że Tata miał jechać do lekarza do Ośrodka, więc mnie podwiózł. (...) obecna pani bibliotekarka mnie oburzyła. (…) żeby będąc w bibliotece tak się nie znać na książkach, to już przesada. W dodatku włącza radio w bibliotece. Poprzednia pani by się czegoś takiego nigdy nie dopuściła. Atmosfera w bibliotece przypomina teraz dyskotekę. Ta pani straciła u mnie dwadzieścia punktów naraz i dobrze jej tak.

22 lutego, sobota
…dlaczego ja mam w sobie tyle nadziei za każdym razem, dlaczego? Sama nie wiem. Zawsze, jak czegoś pragnę, to angażuję się w to całym sercem, a jak się nie udaje, jest zawsze tak samo – całkowita rozpacz. Teraz też.
Chciałam, żebyśmy zaprosili we wtorek na P. z rodzicami. Męczyłam tym Mamę przez połowę ferii zimowych. I przez tyle czasu miałam nadzieję. Dzisiaj już się wydawało, że się nie uda, ale ja nadal uporczywie dążyłam do końca. Wreszcie Mama się zgodziła, Tata się zgodził i niby było już, ale Mama musiała zadzwonić do mamy P. I się okazało, że tata P. ma akurat we wtorek imieniny, więc to niemożliwe, żeby do nas mieli przyjść. Mama chce więc, żeby przyszli w sobotę. W sobotę – dwa dni przed szkołą. To najgorsze, co się mogło stać. Cały tydzień czekania to coś potwornego. Dorośli nigdy nie zrozumieją, co to znaczy dwa dni przed szkołą, nigdy.
To nie jest to samo, chociaż Mama twierdzi, że jest. Dla mnie to coś innego, okropnego, to świadomość końca ferii. Dorośli tego nie rozumieją, bo nie mają ferii. Czy ja mam takiego pecha do urządzania imprez, czy to przypadek, czy zrządzenie losu, czy co? Ja już sama tego nie rozumiem. Udało mi się przekonywanie na Sylwestra. Później, na urodziny, się nie udało, bo odbyły się później, niż chciałam. Wczoraj udał się wyjazd do Sosnowca, a teraz to. Chyba co druga rzecz, na której mi tak bardzo zależy, się nie udaje. To strasznie dziwne, ale chyba tak jest. (...)
Już sama nie wiem, co mam robić. Dzisiaj tyle razy zmienił mi się nastrój w ciągu dnia, że sama nie wiem, jak się naprawdę czuję. Raz byłam wściekła, dwa razy smutna i raz szczęśliwa. Chyba chciałabym zasnąć i obudzić się w lipcu.
To się może wydawać śmieszne, ale ja tak się zawsze we wszystko angażuję, na wszystkim mi zależy, a potem – tragedia. Zawsze. Dlaczego ja taka jestem, tego nie wiem. Może się taka urodziłam?
Wymyśliłam nawet nowe przysłowie: „W dzień świętego Macieja zgasła moja nadzieja”. Babcia jednak stwierdziła, że przysłowie jest niezbyt prawdziwe, bo moja nadzieja zgasła nie w dzień św. Macieja, lecz dwa dni wcześniej.

27 lutego, piątek

Wczoraj byłam u P. Całkiem było przyjemnie, ale popsuł to jeden niemiły incydent. Wracając, napotkałam koleżków Ł., którzy nie tylko na mój widok się krzywili i wydawali nieludzkie odgłosy, ale jeszcze próbowali we mnie rzucić śnieżką. Na szczęście chybili, ale to mi i tak popsuło humor. Nie znoszę tej całej bandy z II gimnazjum, nie znoszę! Oni mi zawsze muszą popsuć humor. Zaczepiają od niepamiętnych czasów mnie, mojego psa i C. Co my im szkodzimy? Ulica jest dla wszystkich!
(…) Ostatnio zrobiłam z żółtego pudełka, w którym kiedyś były albumy, a później pocztówki, pudełko na moje płyty CD. Są tam płyty do słuchania, filmy oraz albumy ze zdjęciami.

3 marca, środa

Panie zaczęły już dyskusję o najprawdopodobniej trzydniowym wyjeździe w góry w maju lub czerwcu. Ja nie jadę na sto procent. Nikt mnie do tego nie zmusi, mimo że jedziemy razem z piątą (czyli klasą P.), bo tam mają być dyskoteki, a ja nie lubię dyskotek. Nie zamierzam też myć się i przebierać w obecności reszty dziewczyn. O, nie! Ja sobie posiedzę w domu.




Trzy lata później:


Nerwowość była moim utrapieniem, odkąd pamiętam. Czasem w wieku przedszkolnym nie zasnęłam przez całą noc, bo przeczytałam lub usłyszałam w telewizji coś strasznego. Sama nie wiem, czy gorzej reaguję na nagły strach, czy na strach przed czymś zaplanowanym od dawna. W każdym razie o ile dawniej umiałam się wyładować, odkąd stałam się spokojniejsza, najbardziej cierpi na tym moje zdrowie. Zdarza mi się zemdleć u lekarza albo dostać rewolucji żołądkowej przed klasówką. Najbardziej nienawidzę jednak reakcji mojego serca, które w wyniku gwałtownych emocji przyspiesza z minuty na minutę. W najlepszym wypadku słyszę je własnymi uszami, w najgorszym – trudno mi oddychać. Wiem, powinnam się do tego przyzwyczaić, ale to wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać.

Dawno temu, ktoś nazwał mnie mimozą. Powiedział, że podobnie jak ta roślina kurczy listki, tak ja uciekam przed każdym, kto próbuje mnie dotknąć. Zdarzyło się to bardzo dawno temu, kiedy byłam dzieckiem, ale nigdy tego nie zapomniałam. Tak to bywa, kiedy człowiek jest przewrażliwiony.
Bardzo, bardzo długo trwa, zanim ktoś zdoła się do mnie zbliżyć. Większość ludzi ze szkoły uważa mnie za kujona, który siedzi z nosem w podręcznikach. Nie pokrywa się to z prawdą, z nosem w podręcznikach nie siedzę, bo nauka zajmuje mi niewiele czasu. Nawet przed dużymi testami potrafię dobrze zorganizować sobie czas, by nie stracić całego popołudnia. Niestety, w to akurat mało kto uwierzy, gdyż nie interesuje mnie moda i dyskoteki. Już pierwszego dnia wpadłam na koleżankę, która zapytała, cytuję: „Coś ty taka sztywna?”.

Nie potrafię tak po prostu przysiąść się do kogoś, po czym zacząć gadać i śmiać się, jakbym od zawsze go znała. Jeśli przebywam w grupie osób mi nieznanych, siedzę jak na igłach. Musi minąć dużo czasu, żeby ktoś zdołał mnie ośmielić, a przede wszystkim osoba ta musi mieć dużo cierpliwości do mojego zachowania, jakbym wcale nie miała języka zawiązanego na supeł. Inaczej szybko od niej ucieknę, nie będąc osobą towarzyską i czując się jak Marsjanin. Jeszcze więcej czasu musi minąć, bym upewniła się, że mogę komuś choć trochę zaufać.

Przedwczoraj zdałam sobie natomiast sprawę, że kiedy naprawdę się komuś ufa, słowa nie są potrzebne. Nawet jeśli ta osoba potrafi rozgadać i rozśmieszyć, wystarczy obok niej siedzieć i milczeć, żeby być szczęśliwym. I właśnie kiedy siedziałam w ciszy, obserwując krople deszczu obijające się o beton, czułam, że niczego więcej mi nie trzeba.