poniedziałek, 31 stycznia 2022

[127] Pamiętniki jesienne

 
10.09
Rzadko trafiam na książki dla dzieci, które chcę mieć na własność, a nie tylko przeczytać. Do wielu książek z dzieciństwa mam sentyment, ale współczesnym nie jest łatwo aż tak mnie do siebie przekonać. Ostatnio udało się to "Niani Mani".
Tytułowa Mania, która pod nieobecność rodziców zajmuje się Jaśminą i Jasiem, jest genialna! Najbliżej jej chyba do Pippi Pończoszanki. Gdy tylko rodzice znikają z pola widzenia, sprawiająca zupełnie przeciętne wrażenie niania zrzuca płaszcz i czapkę, odkrywając swoje tęczowe włosy i luzacki strój. Szalona niania każdy nudny obowiązek czy problem do rozwiązania umie zmienić w pyszną zabawę, tak że dzieci mają wrażenie, iż to one się nią opiekują. Przy okazji w nienachalny sposób zostają poruszone różne ważne kwestie. Na przykład niski wzrost Mani, niewiele wyższej od podopiecznych, może być dobrym punktem wyjścia do rozmowy z dziećmi o osobach o wzroście niższym lub wyższym niż przeciętny.
Jeżeli macie dzieciaki w wieku docelowym, moim zdaniem warto im poczytać.

24.09
Minęły trzy tygodnie od rozpoczęcia roku szkolnego. W tym czasie prawie nie pisałam i ogólnie mało mnie było w mediach społecznościowych. Jakoś nie czułam takiej potrzeby.
Sama się zdziwiłam, jak łatwo było mi tym razem wrócić do pracy po wakacjach - dużo łatwiej niż w poprzednich latach, a zwłaszcza rok temu. Może to dlatego, że nareszcie nie czuję presji, aby robić wiele rzeczy naraz. Fakt, że od początku roku parę nieprzyjemnych sytuacji zdążyło mi się przytrafić. W moim zawodzie zawsze zabiera się część pracy do domu, także w sensie emocjonalnym, i to jest nieuniknione. Postanowiłam jednak, że popracuję nad zachowywaniem pewnej równowagi pomiędzy "wpracowym" a "własnym", co w zeszłym roku było niemożliwe.
Chcę teraz bardziej skoncentrować się na innych obszarach życia, zwłaszcza zadbać o relacje, które zaniedbałam. (Jeśli już miałam czas po pracy, to i tak zazwyczaj brakowało mi energii na dodatkowe kontakty z ludźmi.) Zamierzam też wrócić do swoich równie zaniedbanych zainteresowań, dalej rozwijać się w niektórych dziedzinach nie związanych z pracą i powoli nadrobić zaległości zdrowotne. Trochę to zabawne, ale nigdy nie robię postanowień noworocznych, a na początku roku szkolnego postanowienia układają się same.
W międzyczasie "trochę" się wydarzyło: pierwszy raz od dwóch lat byłam w operze z koleżanką, wzięliśmy ze Szczurem udział w Industriadzie, a nawet udało mi się (nareszcie!) zwiedzić komnaty Zamku Królewskiego w Krakowie. Podtrzymywałam na duchu przyjaciółki, które miały problemy. Zaczęłam czytać kilka książek naraz i póki co skończyłam tylko jedną. Wypuściłam kilkadziesiąt motyli. Wyjątkowo wcześnie jak na mnie rozpakowałam swoją wakacyjną walizkę (rok temu stała aż do listopada...). Jedyne rzeczy, których wciąż mi się nie udało zacząć, to edytowanie zdjęć, nadrabianie zaległości na blogu i powrót do systematycznych ćwiczeń - ale jesień jest długa...
Poza tym we wrześniu dotarła do mnie pocztówka z Eswatini (dawniej Swaziland). Kartka od stycznia czekała na tamtejszej poczcie, aż będzie możliwa wysyłka, a potem musiała jeszcze przebyć całą drogę z Afryki. Mimo przygód dotarła cała i zdrowa.

3.10

Październik w tym roku powitałam z wyraźną ulgą.
Muszę przyznać, że wrzesień był wyjątkowo dobrym miesiącem. Udało mi się zrobić to, co sobie umyśliłam: zrealizowałam plany na trzy weekendy, w pracy uporałam się ze wszystkim na czas. Wrzesień zajmuje jedno z ostatnich miejsc na liście moich ulubionych miesięcy, bo nie dość, że z dnia na dzień muszę wrócić do pracy i zaczynają się chłodne dni, to jeszcze wszystko przypomina mi o śmierci wujka i Piesy. Tym razem jednak dał mi w kość dopiero ostatni tydzień. Miałam dużo zastępstw, martwiłam się o mamę w związku z problemami zdrowotnymi, musiałam pojechać do dentystki... a gdy nadszedł piątek i zdążyłam się nastawić, że wkrótce odpocznę w towarzystwie Szczura, on zadzwonił po drugiej w nocy. Okazało się, że dopadła go grypa żołądkowa.
W weekend czułam się tak sobie, bez ruszenia się z domu na dłużej trudno mi było odganiać lękowe myśli. Do obiadu nie potrafiłam na niczym się skupić. Najbardziej poprawiło mi nastrój upieczenie domowej pizzy w sobotę - nie da się ukryć, że jestem pizzożercą. W obydwa dni poszłam na wieczorne spacery po okolicy. Później nadrabiałam, ile mogłam, z drobnych domowych zaległości, czytałam kolejną książkę Nabokova, grałam w otome, bawiłam się z kotem. W niedzielę Szczur poczuł się lepiej i pierwszy raz odpaliliśmy Gamedec. Rozśmieszyło mnie, że gra zaczyna się od wyciągania młodzieży z wirtualnego świata.
Nie popieram podejścia behawioralnego, ale z jednym wyjątkiem - gdy chodzi o samą siebie. Jako nagrodę za przetrwanie września kupiłam sobie koc w kształcie syreniego ogona. Grzeje bez zarzutu, a jego dodatkową zaletą jest to, że płetwa ogonowa idealnie się nadaje dla Bestii, gdy chce pobyć blisko mnie, ale nie na kolanach.
 
 
 

9.10
Za uzbierane naklejki kupiłam w Stokrotce kubki z "Harry'ego Pottera" dla siebie i dla dzieci Włóczykija. Do zdjęcia ustawiłam cztery, bo dwa są takie same. Kubek z atrybutami Voldemorta świeci w ciemności, a pozostałe dwa czarne pod wpływem gorącego płynu pokazują niewidoczny pociąg do Hogwartu.
 
 
 

10.10
W ten weekend nareszcie udało mi się pochodzić po lesie. A tam jesień rozgościła się już na dobre: kolorowe liście, grzyby, szyszki... Po kilku tygodniach od ostatniego leśnego spaceru zaskoczyła mnie cisza - ptaki nie śpiewały, owady nie bzyczały (nawet komary!). Nad zalewem wędkował jeden jedyny pan i kaczki pływały tuż przy brzegu, nie niepokojone przez rozwrzeszczanych ludzi. Cieszę się, że Szczur doszedł do siebie po chorobie i mógł przyjechać, a pogoda dopisała.
 
 
 

13.10
Dzisiaj założono nam Internet światłowodowy. Ekipa przyjechała wcześnie rano, gdy byłam w pracy. Po powrocie zastałam brak Internetu i totalnie zdezorientowanych rodziców. Zestresowany tata wypalał jednego papierosa za drugim. Mama powiedziała, że panowie od Internetu byli mrukliwi i niewiele wytłumaczyli, a ona i tata nawet nie wiedzieli, o co pytać. Co do panów, wypowiedzieć się nie mogę, ale rodzice dość słabo ogarniają urządzenia, zwłaszcza nowe. 
Zgodnie z instrukcją sprawdziłam, czy modem jest prawidłowo podłączony, po czym zadzwoniłam na infolinię wypytać o dalsze wytyczne. Dzięki pani z infolinii wydedukowaliśmy, że trzeba jeszcze włączyć drugie urządzonko (chyba jest to przejściówka do światłowodu, ale bór liściasty raczy wiedzieć) i wcisnąć jeden przycisk na modemie. Uruchomiłam wi-fi na smartfonach i moim laptopie. Komputer mamy jeszcze nie zaskoczył, tak jakby nie widzi sieci, więc może potrzebny będzie kuzyn (kuzyn to wyższa instancja do spraw technologii).
Internet ma teraz działać o wiele szybciej niż do tej pory. Na razie zdarza się jednak, że któreś urządzenie przestaje łapać wi-fi.

24.10
U mnie już troszkę halloweenowo. Zrobiłam sobie jesienną dekorację w koszyku i wymieniłam się kilkoma pocztówkami. Ponieważ chciałabym zdobyć więcej halloweenowych pocztówek, biorę udział w loteriach. Jak dotąd udało mi się wygrać dwie.
W najbliższych dniach chcę spróbować upiec ciasteczka z migdałami zwane paluchami wiedźmy. Na razie mama zrobiła dwa takie paluchy przy okazji pieczenia innych ciastek. Wydaje mi się, że wyszły wystarczająco upiornie. Zjedliśmy je ze Szczurem, oglądając "Pogromców duchów".
 
 
 

4.11

Ostatnio znowu nic nie pisałam, a to dlatego, że dopadła mnie infekcja. Zaczęło się w połowie zeszłego tygodnia, od typowego dla mnie uczucia, że skóra jest bardziej wrażliwa i mnie "boli" - w ten sposób zwykle rozpoznaję, że coś mnie bierze, zanim pojawiają się konkretne objawy. Zdążyłam jeszcze odwiedzić dwa cmentarze - jeden z rodzicami, drugi ze Szczurem - i pójść do escape roomu ze Szczurem i z Marcinem. Infekcja na szczęście nie okazała się bardzo uciążliwa, głównym objawem był i jest katar. Obecnie już słabnie, ale po weekendzie nadal smarkałam, więc zadzwoniłam do lekarza i zostałam jeszcze w domu. Musiałam też odwołać wizytę u dentystki. W głębi duszy moje niegrzeczne "ja" ucieszyło się, że powrót do pracy nieco przesunął się w czasie, a z odwołania wizyty jeszcze bardziej. Narzekam tylko na ból łap, który zawsze towarzyszy infekcjom.
Jak na infekcję, moje samopoczucie psychiczne było i jest wyjątkowo dobre. Może przez to, że choróbsko raczej z tych lżejszych, a może dlatego, że aż przez półtorej roku nie złapałam żadnej infekcji, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Nie bez znaczenia wydaje mi się jednak fakt, że od miesiąca zażywam sertralinę. Lek na pewno już działa, bo zauważam u siebie bardziej pogodny nastrój i wzrost energii. Zadziwiająco szybko przychodzi mi robienie różnych rzeczy, za które zwykle najpierw długo nie umiem się zabrać, a później równie trudno mi je ukończyć. Jakoś tak... mało mi zostaje "na potem". I to jest fajne.
Jeśli chodzi o escape room, chyba w końcu udało nam się skompletować trzyosobową drużynę. Jeżeli Marcinowi się z czasem nie odechce, będziemy nabierać wprawy w rozwiązywaniu zagadek i stawać się coraz bardziej zgrani. Pokój był nietypowy, bardzo "techniczny" - wymagał rozpracowywania sposobów działania różnych mechanizmów i używania narzędzi (przede wszystkim rozkręcania). Całe szczęście, że był na pokładzie inżynier, bo sama na pewno nie wydostałabym się stamtąd.
Zainspirowana dekoracjami, które zobaczyłam w siedzibie pokoju zagadek, w niedzielę nieco udekorowałam swój pokój na Halloween. Rozwiesiłam sztuczne pajęczyny, zapaliłam świeczki, rozłożyłam "paluchy wiedźmy" i tematyczne słodycze. Szczur przygotował lampion z dyni, w której wyciął runę z uniwersum Warhammera. Wieczór spędziliśmy, oglądając "Beetlejuice" Tima Burtona.
Większość dekoracji szybko uprzątnęłam, ale aż do andrzejek będzie mi towarzyszyć wystawka z pocztówkami. W październiku tradycyjnie wzięłam udział w halloweenowych loteriach i wymianach, żeby zdobyć kilka nowych pocztówek do kolekcji. Na razie dotarła do mnie tylko jedna kartka - ze smokiem, wygrana w loterii. W zamian zaskoczyła mnie koperta, która czekała na mnie w domu w piątek, gdy akurat żadnej przesyłki się nie spodziewałam. W pierwszej chwili pomyślałam, że może to Ola przysłała mi brakujące figurki z Harry'ego Pottera. Okazało się jednak, że to niespodzianka od Dagi! Dagmara jak zwykle stanęła na wysokości zadania i stworzyła naprawdę upiorną halloweenową kartkę. Dziękuję!

13.11
Dostałam pozostałe pocztówki z wymian halloweenowych: z Finlandii, Chin, Japonii i Stanów Zjednoczonych. Trochę mnie zdziwiło, że przyszły wszystkie jednego dnia, jakby gdzieś je przetrzymano na poczcie. Wprawdzie już po Halloween, ale nic nie szkodzi, bo wystawka postoi do andrzejek.
Moim ulubieńcem jest kartka z kościotrupkiem, którą dostałam od lekarza radiologa ze Stanów. Radiolog wysyłający szkielety - życiowe!
 
 
 

21.11
Zawsze zgadzałam się z Tuwimem, że listopad to "jeden z najdotkliwszych wrzodów na dwunastnicy roku". Deszczowo, zimno, ciemno od szesnastej... O ile we wrześniu i październiku różnokolorowe liście na drzewach potrafią wprawić mnie w zachwyt, w listopadzie trudno o jakiekolwiek powody do zachwytu. Zdarza się, że przynosi kilka dodatkowych dni wolnych od pracy, ale nie zawsze, a na andrzejki trzeba czekać cały miesiąc. Całe dnie w sztucznym oświetleniu wywołują u mnie ciągłą senność, bóle oczu i głowy oraz niechęć do aktywności. Najchętniej bym ten jedenasty miesiąc przespała. A jednak w tym roku czuję się znacznie lepiej niż zwykle, najwyraźniej za sprawą sertraliny. Łatwiej mi wybierać się do pracy, zabierać się do różnych czynności i je kończyć. Może nie tryskam radością jak wiosną, ale funkcjonuję lepiej i nawet się nie obejrzałam, jak minęły trzy tygodnie.
W pracy mam trudniejszy okres, ponieważ przejęłam część obowiązków nieobecnej koleżanki. Mimo wszystko i tam radzę sobie lepiej niż zwykle. Dwa razy miałam migrenę, ale wolniej się przebodźcowuję i czuję się bardziej pewna siebie. 
Po pracy zazwyczaj czeka na mnie Bestia, rozciągnięty na moim łóżku albo wręcz przeciwnie - zwinięty w kłębek w miejscu, gdzie zwykle kładę rękę. Jeżeli nie czeka, to zakrada się do wyra, gdy już leżę pod kołdrą. Jak zwykle jesienią jest bardziej spragniony kontaktu fizycznego, prawie codziennie przytula się lub wchodzi na kolana z własnej inicjatywy.
Wieczorami jestem już na etapie wybierania i zamawiania prezentów na Boże Narodzenie, co bardzo lubię. Do obdarowania mam partnera, rodziców, kuzynkę, kuzyńców (dzieci kuzynów) oraz kilkoro przyjaciół. No i siebie, bo większą część prezentów od rodziców i Szczura wybieram sama. Ponadto zawsze wysyłam pocztą tradycyjną kilkanaście kartek świątecznych. Zrobiłam już zamówienia na kartki, kosmetyki, książki i zabawki dla dzieci. Teraz czas pomyśleć nad akcentem DIY - czymś, co mogę zrobić sama i dołączyć do niektórych prezentów.
Nadchodzącego tygodnia bardziej się boję, bo po pierwsze - Szczur jest chory, po drugie - nie wiem, co dokładnie czeka mnie w pracy, a po trzecie - zapisałam się na szczepienie i bardzo chciałabym tym razem czuć się po nim znośnie. Oby wszystko się ułożyło i było jak spokojniej.
Nie pokazywałam jeszcze zdjęć z palmiarni, gdzie byliśmy ze Szczurem tydzień temu. Kaktusy, kwitnące litopsy, egzotyczne owoce, jaszczurki, amadyny, żółwiak i oczywiście palmy wysoko nad głowami... Niewiele się tam zmieniło, ale przeżyłam spore zaskoczenie na widok kwitnącej rośliny, którą wcześniej widziałam tylko w wersji jednolicie zielonej. Podłużne, jaskraworóżowe kwiaty zwisające z tej niepozornej rośliny sprawiły, że zaniemówiłam. Zresztą... sami zobaczcie.
 
 



 

24.11

Dzisiaj około trzynastej padał pierwszy śnieg, na razie z deszczem.
 

niedziela, 23 stycznia 2022

[126] Ta sama, a jednak inna

 
W kolejny rok weszłam pozornie taka sama, a jednak inna. I nie mam bynajmniej na myśli tego, że przed sylwestrową domówką znowu skróciłam włosy, które urosły stanowczo za długie. Ani przechorowania koronawirusa czy ponownego przezwyciężenia lęku przed podróżowaniem. Ani nawet awansu w pracy, choć oczywiście jestem z niego zadowolona. Wydarzyło się coś jeszcze ważniejszego. W ostatnich miesiącach 2021 roku w moim codziennym funkcjonowaniu zaszły ogromne zmiany na lepsze, które zawdzięczam leczeniu sertraliną.
 
O tym, jak napisać ten post, myślę od ponad dwóch tygodni i mimo prób nadal tkwię w czasie Present Perfect. W gruncie rzeczy nawet teraz, pisząc go, wciąż nie wiem, jak to zrobić. Zmiany, które zauważam po trzech miesiącach leczenia, dotyczą właściwie wszystkich sfer życia i dlatego trudno mi je zebrać "zusammen do kupy", jak się kiedyś wyraziła osoba z mojej rodziny. Nie podoba mi się zwłaszcza świadomość, że zapewne i tak o czymś ważnym zapomnę. Mimo wszystko podejmuję to wyzwanie, bo myślę, że taka notka może być w przyszłości wartościowa i dla mnie, i dla kogoś innego.
 
Nie będę ukrywać, że początkowo byłam sceptycznie nastawiona do leczenia SSRI. Na szczęście nowa lekarka wzbudziła moje zaufanie i sympatię, co rzadko zdarza się na pierwszej wizycie. Wszystko ze szczegółami mi wyjaśniła tak, jak lubię, wspomniała o doświadczeniach z pacjentami o podobnych problemach. Powiedziała wprost: "pomogę pani z tymi lękami, proszę mi zaufać". Kiedy jednak usłyszałam, że z czasem mogę nawet przestać mieć biegunki na tle nerwowym, nie dowierzałam. Jeżeli coś jest dla człowieka normą od dziecka, wizja życia bez tego problemu wydaje się po prostu całkowicie nierealna. Bałam się też potencjalnych skutków ubocznych. Mimo wszystko wiedziałam, że bardzo chcę spróbować.
 
Pierwszy miesiąc oswajania się z nowym lekiem był najtrudniejszy. Zgodnie z zaleceniami, zmniejszyłam o połowę dzienną dawkę mojego wcześniejszego leku przeciwlękowego i stopniowo zwiększałam dawkę sertraliny. W razie problemów miałam kontaktować się esemesami z panią doktor. Żadne widowiskowe skutki uboczne nie wystąpiły, także ze strony brzucha. Zaobserwowałam u siebie tylko znaczny spadek apetytu. Nie czułam głodu, musiałam zmuszać się do jedzenia. W drugim i trzecim tygodniu stałam się nieco bardziej niespokojna niż zwykle, przede wszystkim bałam się chodzenia do pracy bez porannej dawki dotychczasowego leku. Raz zdarzył się naprawdę silny stan lękowy - miało to miejsce, gdy skumulowało się kilka niekorzystnych czynników: pierwszy dzień cyklu miesiączkowego, migrena i informacja o nagłej zmianie obowiązków w pracy. Było koszmarnie, zwłaszcza że akurat przebywałam poza domem i nie mogłam dać po sobie nic poznać, ale kontakt z lekarką pomógł mi tę sytuację jako tako opanować. 
 
Już po dwóch, trzech tygodniach zaczęły być widoczne pierwsze efekty stosowania sertraliny. Ze zdumieniem zauważyłam, że mam więcej energii, szybciej przychodziło mi zabieranie się do różnych czynności i kończenie ich. Odczułam też poprawę nastroju. Działanie przeciwlękowe pojawiło się najpóźniej, a stało się wyraźnie odczuwalne chyba dopiero po zużyciu dwóch opakowań leku. Za to kiedy już się pojawiło, okazało się niesamowite, wręcz fenomenalne.
 
Obecnie, po trzech miesiącach leczenia, dostrzegam u siebie następujące zmiany:
 
Żyję bardziej tu i teraz zamiast ciągle przejmować się tym, co się wydarzyło lub wydarzy. Przez większość czasu czuję się wyluzowana i skupiona na chwili obecnej. Oczywiście stresuję się, gdy nadchodzi jakieś triggerujące mnie wydarzenie, ale lęk antycypacyjny pojawia się o wiele później (bezpośrednio w dniu danego wydarzenia lub dzień wcześniej, a nie w losowych momentach na przestrzeni paru tygodni). Lęk pozostaje w większości wewnątrz, nie towarzyszą mu silne objawy psychosomatyczne, więc łatwiej nad nim panować przy pomocy znanych technik radzenia sobie. Nie wybiegam myślami daleko do przodu, nie roztrząsam w kółko tych samych negatywnych scenariuszy. Na pierwszy plan wysuwają się drobne przyjemności, których dostarcza bieżąca chwila.
Nieraz zastanawiałam się, czy kiedyś już tak się czułam, a jeśli tak, to kiedy. Doszłam do wniosku, że przez pewien czas w bardzo podobny sposób doświadczałam pierwszej odwzajemnionej miłości, ale jeśli chodzi o stan permanentny... chyba tylko we wczesnym dzieciństwie, przed pójściem do szkoły.
 
Lepiej ogarniam codzienność. Generalnie jestem dobra w planowaniu, ale wprowadzanie planów w życie pozostawia wiele do życzenia. Do niejednej czynności trudno mi się zabrać, a gdy już się zabiorę, wykonuję ją dłużej niż inni ludzie. A to owad na ścianie mnie rozproszy, a to coś zapomnianego się nagle przypomni, a to ktoś mi przerwie i totalnie się pogubię... Im więcej spraw do załatwienia, tym bardziej dają się we znaki deficyty funkcji wykonawczych. Od jesieni nie mogę się nadziwić, jak mało zaległych spraw nade mną wisi - nie tylko w pracy, ale i w domu. W styczniu zrobiłam nawet coś, co odkładałam na później od czterech lat: zaniosłam do biblioteki publicznej niechciane książki. Wcześniej jakoś nie umiałam tam z nimi zawędrować, choć mam w pełni sprawne nogi, a do biblioteki zaledwie kilka minut.
 
Rzadziej i znacznie wolniej się przebodźcowuję. Zauważam to zarówno w pracy, z której wracam mniej zmęczona, jak i w sytuacjach towarzyskich. W sylwestra gościliśmy w Norze aż dziewięć osób, z czego pierwsi goście przybyli już około siedemnastej, a ja dopiero po północy potrzebowałam kilkunastu minut odosobnienia. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach muszę regularnie wychodzić. Po domówce nie rozbolała mnie głowa i już następnego dnia byłam gotowa na podróż powrotną. 
 
Jestem o wiele mniej drażliwa. Nie oznacza to, że nic mi nie przeszkadza, bo sensorykę mam taką, że poza domem przez większość czasu przeszkadza mi co najmniej jedna rzecz. Jest mi natomiast jakby łatwiej radzić sobie z różnymi sensorycznymi niedogodnościami, jak dokuczliwe dźwięki, duchota w pomieszczeniu, zbyt ostre światło. Jeśli nie mam na nie wpływu, powtarzam sobie, że niedługo miną, i staram się przekierować uwagę na coś innego. Z natury bardzo trudno przychodzi mi koncentrowanie uwagi na jakimkolwiek zadaniu, gdy nie mogę się pozbyć dystraktorów, teraz jednak kosztuje mnie to mniej zasobów wewnętrznych. Myślę, że to istotna zmiana dla moich bliskich, ponieważ mniej narzekam. A ludzie, którzy ciągle narzekają, są upierdliwi dla swojego otoczenia.
 
Mam lepszy nastrój i czuję się raczej zadowolona z życia. Bez wątpienia wynika to ze wszystkich innych zmian, które tu opisuję.
 
Od 22 grudnia ani razu nie miałam problemów z układem pokarmowym na tle nerwowym. Nie licząc niektórych wakacji, nie potrafię przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz tak było - możliwe, że w zamierzchłych czasach gimnazjum. W moim przypadku jest to absolutny ewenement, żadne stosowane wcześniej leki (ani przeciwlękowe, ani regulujące perystaltykę jelit) nie przyniosły tak trwałych rezultatów. Pierwszy raz od początku pandemii jem, na co mam ochotę. Udało mi się nawet przytyć kilogram.
 
Rzadko piszę tu z detalami o kwestiach zdrowotnych, ale tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Dlaczego? A dlatego, że wiem aż nazbyt dobrze, jak długo się wzbraniałam przed leczeniem w tym kierunku, chociaż zachęcało mnie parę bliskich osób. Sama znam kilka innych, które też się wzbraniają, bo o antydepresantach słyszały tyle samo złego, co dobrego. Jestem chodzącym przykładem, że warto przynajmniej spróbować. Jeżeli ten post pomoże choć jednej osobie z depresją czy z lękami zdecydować się na wizytę u lekarza, spełni swój cel. Dobranie leczenia do pacjenta i cała reszta należy już do specjalisty, ale w niektórych przypadkach najtrudniejszy jest pierwszy krok. Ten do gabinetu.
 
Gdy budzę się rano z poczuciem, że dam sobie radę, zamiast z wariującym brzuchem, trudno mi uwierzyć, ile może zmienić jedna mała tabletka. Oczywiście trzeba jej trochę pomagać, ale nieporównywalnie łatwiej porozumieć się ze swoim mózgiem, kiedy całe ciało nie zwraca się przeciwko Tobie.