piątek, 21 września 2018

[61] Pamiętniki sierpniowe


1.08
Odhaczyłam kolejny punkt na mojej prywatnej liście muzeów do odwiedzenia, którą noszę w głowie: Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Zwiedzenie go kosztowało mnie i Szczura sporo mamony, a to dlatego, że zajęło nam aż dwa dni. Pierwszego dnia nie udało nam się dotrzeć nawet do II wojny światowej, dlatego wybraliśmy się jeszcze raz. I nie żałuję! 
Muzeum robi wrażenie. To ogromny, nowoczesny moloch, pełen informacji, z którymi nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Jeżeli muzea wciąż jeszcze kojarzą się komuś z nudnymi statystykami, na pewno stamtąd podobnych wrażeń nie wyniesie - nie brakuje okazji do kontaktu z jednostkowymi historiami (osobiście do takich historii mam najlepszą pamięć), a interaktywnych eksponatów jest całe mnóstwo. W niektórych salach było wręcz tyle do oglądania, czytania i dotykania, że nie wiedziałam, w jakiej kolejności zwiedzać.
Nie wątpię, że większości neurotypowych wystarcza jeden dzień w Muzeum Historii Żydów Polskich, zwłaszcza jeśli korzystają z usług przewodnika. Dla mnie taka ilość bodźców wzrokowych nie jest łatwa do udźwignięcia, przez co zmuszanie się do zwiedzania szybciej mogłoby skończyć się meltdownem. Jeżeli ktoś woli chodzić po muzeum w niespiesznym tempie, nie pomijając prawie żadnych eksponatów, a do tego szybko przestymulowuje się wzrokowo, szczerze polecam przeznaczyć na tę wycieczkę dwa dni.




2.08
W nocy, niedługo przed położeniem się spać, wyrżnęłam małym palcem u lewej nogi o kant łóżka. Bolało paskudnie, jak zawsze w przypadku uderzenia w stopę, bo stopy są jakoś wyjątkowo wrażliwe na ból. Prawie do czwartej siedziałam na łóżku, przykładając lód do palca. Obudziłam się o ósmej, więc jestem naprawdę niewyspana.
Moja koordynacja wzrokowo-ruchowa pozostawia wiele do życzenia. Ciągle się o coś obijam, pomimo że wiem przecież, gdzie meble stoją. Zwłaszcza nogami. Nie poruszam się wcale szczególnie szybko czy impulsywnie. Mam problemy z oceną odległości w przestrzeni - zawsze wydaje mi się, że od mojej nogi do mebla jest dalej, niż w rzeczywistości jest.
Najgorsze jest to, że już raz zdarzyło mi się niemal identyczne zdarzenie w Norze, tylko przy innym łóżku - wtedy jednak poszłam spać bez okładów i potem bardzo długo miałam spuchnięty, okropnie posiniaczony palec. Od tego czasu staram się bardzo uważać, na przykład nie chodzić po Norze po ciemku. I znowu... Tym razem palec wygląda lepiej, ale boli podobnie i równie źle się chodzi. Nie wiem, co zrobić, żeby być w stanie chodzić na spacery z takim palcem, a nic mnie tak nie relaksuje jak spacery wieczorami.

(później)
Uff, jak gorąco... Puff, jak gorąco...
Siedzę sobie na osiedlowej ławeczce, wśród drzew, i czytam kolejny tom "Wiedźmina", bo na spacer pójść nie dam dziś rady. Nagle obok mnie przejeżdżają dwaj mali chłopcy na rowerach. Jeden wrzeszczy do drugiego, za którym nie może nadążyć, w charakterze wyzwiska: "Jesteś niewinnym wariatem!".
Tak sobie myślę... Ciekawe, co bardziej obelżywe: być uznanym za niewinnego czy za wariata?

4.08
Długo nie mogliśmy się ze Szczurem zdecydować, co ze sobą dzisiaj począć, aż w końcu pojechaliśmy na króciutką wieczorną wycieczkę do Czerska. Tamtejszy zamek należy do moich ulubionych - głównie ze względu na wspomnienia sprzed dwóch lat, kiedy wybraliśmy się tam razem po raz pierwszy - dlatego od dłuższego czasu wierciłam Szczurowi dziurę w brzuchu, żeby w któryś weekend odwiedzić Czersk ponownie. W sezonie letnim na zamku co weekend goszczą rekonstruktorzy, którzy organizują różnego rodzaju pokazy i warsztaty na temat życia w minionych epokach. Można między innymi przymierzyć elementy rycerskiej zbroi, postrzelać z łuku, kupić ręcznie robioną biżuterię czy wyroby pszczelarskie.
W Czersku kolejny raz przekonałam się, że dzięki leczeniu stawów jakość mojego życia zmieniła się diametralnie. Podczas gdy dwa lata temu wchodzenie na wieże po dziesiątkach wysokich schodów było dla mnie bolesne, bo łamało mnie w kolanach, tym razem dotarłam na górę błyskawicznie.




5.08
Nasza najnowsza wyprawa do Kampinosu upłynęła pod znakiem poszukiwania mogiły powstańczej. Udało się, choć zielony szlak, który miał nas doprowadzić do celu, w kluczowym momencie okazał się źle oznaczony i nadłożyliśmy 0,8 kilometra, zanim zdaliśmy sobie sprawę, że cel został gdzieś w tyle. Dzięki pomyłce odkryliśmy za to nadrzewną kapliczkę i przepiękne bagno. Łącznie przeszliśmy ponad 9 kilometrów.
Tym razem nie zauważyłam żadnych ciekawych motyli ani gąsienic, ale wycieczka obfitowała w spotkania z dzikimi zwierzętami. Pierwsza była sarna na skraju lasu, biegnąca całkiem niedaleko od nas. Później natknęliśmy się na padalca pełznącego ścieżką. Na końcu, wyjeżdżając z Puszczy, zobaczyliśmy z samochodu liska. W Puszczy znalazłam też cudowne pióra - jak poinformował mnie niezawodny Powszelatek, należały wcześniej do puszczyka i grubodzioba.






7.08
Zaadoptowałam modliszkę Genowefę.

8.08
Nadszedł czas na urbeksy!
Po dwóch latach od naszej poprzedniej wizyty pojechaliśmy zobaczyć, jak się mają bunkry, które odwiedziliśmy podczas jednej z pierwszych wspólnych wycieczek. Wtedy zaskoczył nas ulewny deszcz i Szczur ogrzewał mnie przytulaniem w jednym z bunkrów, ponieważ mocno zmarzłam.
Szczur stwierdził, że trochę się pozmieniało - niektóre miejsca zarosły roślinnością, gdzieniegdzie przybyło śmieci i innych śladów bytności ludzi. Ja natomiast spojrzałam na te bunkry z zupełnie innej perspektywy niż wtedy, podczas ulewy. Mają klimat - choć sporadycznie mija się innych ludzi, generalnie panuje spokój, jest cicho. Latem rosną tam piękne rośliny, między innymi wierzby o wyjątkowo zadbanych liściach (te z osiedla są zazwyczaj mocno poobgryzane) i dzikie róże. Wydaje mi się też, że przybyło graffiti. Ucieszyłam się, widząc, że mój ulubiony buldożek francuski zdobi ścianę do dzisiaj, że nikt go nie zniszczył.
W jednym miejscu Szczur przeniósł mnie przez trawy i to też było bardzo przyjemne
.






9.08
Ogromne połacie piasku, w którym można utonąć, charakterystyczny zapach dzikiej wody, ryby wyskakujące z wody, konary leżące na brzegu, a gdzieniegdzie nawet muszelki... Wczoraj na spacerze z Joanną, jej synkiem Mistrzem Zen i Szczurem przekonałam się, że w stolicy są miejsca, gdzie można się poczuć prawie jak nad morzem. Prawie, bo bez rozwrzeszczanych tłumów zagarniających każdy skrawek przestrzeni.
Komarom też się podobało - gryzły jak wściekłe.
A w drodze powrotnej, już po ciemku, spotkaliśmy na ulicy... jeża. Akurat w rocznicę dnia, gdy Szczur śpiewał jak najęty piosenkę o jeżu, którego przelecieć się nie da. 




10.08
Już dwudziesta trzecia, a jacyś idioci w okolicy na cały głos puszczają muzykę i wrzeszczą: "Pokaż d...!", "Pokaż ch...!". Co jest z tymi ludźmi?  

11.08
Minęła kolejna rocznica mojej rejestracji na postcrossing.com. Nie chce się wierzyć, że to już dziewięć lat...

Ostatnio Szczur kupił książkę, do której dołączona była zakładka z napisem: "Prawdziwi mężczyźni czytają książki".
Ale prawdziwi mężczyźni nie tylko czytają książki. Potrafią też oddać je na aukcje charytatywne! Postanowiłam zająć się logistyczną stroną tego przedsięwzięcia: fotografowaniem książek i wystawianiem ich na aukcje na rzecz Dagi. Nie podejrzewałam jednak, że gryzoń będzie skłonny pozbyć się aż tylu książek.
I dlatego od paru dni siedzę z nosem w książkach, w dodatku takich, które niezbyt mnie interesują. Cóż, jak się powiedziało "a", to trzeba też powiedzieć "b"!

13.08
Po czterech dniach walki z aparatem, laptopem i kurzem udało mi się wystawić na Allegro wszystkie książki przeznaczone przez Szczura na aukcje. Czyli łącznie siedemdziesiąt.

Dzisiaj dzwonił do mnie neurotypowy kumpel, z którym nie miałam kontaktu przez dwa miesiące.
W ciągu dziesięciu minut rozmowy kumpel zdążył:
- wypytać mnie, którzy z ludzi wyskakujących w Googlach po wpisaniu mojego nazwiska są moimi krewnymi,
- zapytać, czy Szczur już mi się oświadczył,
- zapytać, czy mój były chłopak ma już dziewczynę, i wyrazić swoje zdanie na ten temat,
- obgadać ze mną znajomą parę naukowców stosujących wątpliwe etycznie metody.
O nic innego niż ludzie kumpel nie pytał i o niczym innym nie opowiadał. A podobno to aspi mają obsesyjne zainteresowania!

15.08
Moja przyjaciółka Lawenda zaprosiła mnie do kociej kawiarni. O wizycie w takiej kawiarni marzyłyśmy obie jeszcze w czasach, gdy w Polsce nie istniała ani jedna, a my przeczytałyśmy o nich w Internecie. 
Troszkę się obawiałam hałasu, wiedząc, że Miau Cafe czasem oblegają tłumy, tymczasem okazało się, że koty mają ciekawy wpływ na ludzi: nawet gdy wszystkie stoliki są zajęte, ludzie zachowują się znacznie ciszej niż w innych znanych mi kawiarniach. Sam lokal jest natomiast tak klimatycznie i przytulnie urządzony, że na ten moment nie potrafię wyobrazić sobie nic bardziej klimatycznego i przytulnego.
Większość kotów spała, gdy przyszłam, ale wszystkie jak jeden mąż wstały w porze swojego posiłku, na godzinę czy półtorej przed zamknięciem kawiarni. Niektóre chętnie nawiązywały kontakt, podchodząc, łasząc się, a nawet próbując podkraść gościom ciastka. Moją ulubienicą została ogromna, puszysta, szylkretowa kotka o wyjątkowo władczym - nawet jak na kota - sposobie bycia. 
Zanim jeszcze dorośli mieszkańcy kawiarni obudzili się, a moja kumpela dotarła na miejsce spotkania, panie z personelu na pewien czas wniosły na salę kocięta. Kiedy te dwie żywiołowe kuleczki zaczęły figlować pośród stolików, same i z gośćmi, poczułam, jak moje serce topnieje w ułamku sekundy, a wszystkie wcześniejsze obawy ulatują gdzieś bardzo, bardzo wysoko. Oczywiście, ja też się z kociętami wybawiłam za wszystkie czasy. To był prawdziwy deszcz endorfin! Od wieków nie miałam okazji do bezpośredniego kontaktu z tak maleńkimi kotkami, ostatni raz chyba w czasach podstawówki. (Bestię przygarnęłam, gdy miał już około dziewięciu miesięcy).
Z Miau Cafe wróciłam nie tylko z kojącymi wspomnieniami, ale też z torbą pełną upominków od przyjaciółki i kubkiem, który kupiłam sobie na pamiątkę. Będzie jak znalazł do pracy.





Od 17 do 24 sierpnia byłam ze Szczurem w Tatrach. Postanowiłam, że temu wyjazdowi poświęcę osobny post.

27.08
"Jaka wygodna kończyna dolna! Moja ci ona! Nie puszczę do następnych wakacji!"
O, chciałabym teraz burzę... Tylko jej mi brakuje do szczęścia.




poniedziałek, 10 września 2018

[60] Pamiętniki lipcowe


2.07
Jestem już w Szczurzej Norce.

Mój tegoroczny urlop zaczął się, niestety, od paskudnej pogody. Najgorsze nie jest nawet to, że od ponad tygodnia ciągle pada deszcz, tylko zimno, na które jestem nadwrażliwa, a które w niektóre dni przeszywa mnie do kości. Liczyłam, że pierwszy tydzień spędzę na wsi, często spacerując, ale niewiele z tego wyszło. Na dłuższym spacerze byłam ze dwa razy, a i wtedy spieszyło mi się do domu, do ciepła.
Najpiękniejszym dniem w minionym tygodniu była niewątpliwie poprzednia niedziela, kiedy to wyszedł z kokonu attacus - to był prawdziwy szok!
Paskudną pogodę wykorzystałam na porządki i mogę pierwszy raz od dawna powiedzieć, że cztery szafy w moim pokoju są wysprzątane stuprocentowo. Uprzątnęłam wszystkie pozostałości po roku szkolnym do pudeł, segregatorów, teczek, powyrzucałam psujące się rzeczy. Rozpracowałam gromadzącą się od roku stertę pocztówek. Kupiłam skręcaną szafę na buty i opracowałam nowy system przechowywania butów, ponieważ wymykały mi się spod kontroli i nieustannie zapominałam, jakie buty w ogóle mam. Dwa dni zajęło mi odkurzanie, książka po książce, mojej biblioteczki, gdzie książek jest łącznie 400 czy 500. Co posprzątałam, to moje - w roku szkolnym nie mogę sobie pozwolić na tak intensywne akcje.
Pozałatwiałam też parę spraw, które dało się załatwić przed wyjazdem, a które od dłuższego czasu odkładałam na święte nigdy. Na końcu odwiedziłam fryzjera, co stało się już moją wakacyjną tradycją.
Dwa razy odwiedził mnie Szczur, jednak oba weekendy spędziliśmy niezbyt konstruktywnie, a bardzo leniwie. Tydzień temu w sobotę pojechaliśmy do Pizza Hut i księgarni, a w niedzielę oglądaliśmy ekranizację "Papierowych miast" Johna Greena. Miniony weekend wypadł gorzej, głównie siedzieliśmy w domu i poszliśmy jedynie na krótki spacer. Szczura bardzo męczyła alergia, a mnie zimno. Wieczorem udaliśmy się do Nory i tak oto, po podróży urozmaiconej 40-minutowym staniem w korku na A2 z powodu tira leżącego w rowie, jestem nareszcie tutaj.
Nora powitała mnie zimnem - 19,5 stopnia to zdedydowanie nie jest temperatura, jaką Rosomaki lubią najbardziej, a przynajmniej nie w domu, który z definicji powinien być ciepły. Spałam pod kocem, a dzisiaj od rana robię wszystko, co mi przyszło do głowy, by nieco ogrzać pomieszczenia - gotuję, odgrzewam, piorę i wypuszczałam parę z łazienki. Mimo to efekty są mierne, zwłaszcza że trudno uniknąć otwierania okien, a za nimi jest 12 stopni (!!!). Cały czas boję się, że przyjedzie na noc mama Szczura, fanka niskich temperatur, i będzie jeszcze gorzej. Cała nadzieja w tym, że według prognoz ma się ocieplić.
Samo urządzanie się w Norze - rozpakowywanie rzeczy i układanie ich na tutejszych miejscach, pranie przechowywanych tu ręczników, układanie kubków, kupowanie w osiedlowych sklepikach - jest zawsze przyjemne. A już najprzyjemniejsze jest wtedy, gdy mam świadomość, że spędzę tutaj, na ogół w spokoju i tak, jak lubię, znaczną część wakacji. I że te wakacje, wyczekiwane od tylu miesięcy, się właśnie zaczynają.

3.07
Bardzo chciałam jechać dzisiaj do Muzeum Geologicznego, ale chyba za dużo silnych emocji w ostatnich dniach przeżyłam i zbyt intensywnie zaczęłam snuć różne plany, bo rano dopadły mnie problemy żołądkowe, najwyraźniej psychosomatyczne. Z muzeum póki co nici. Dopiero między 14 a 15 opanowałam sytuację. Oglądam anime i staram się wyjść z samopoczuciowego doła, żeby wieczorem coś fajnego porobić.
W drugim większym kokonie pawic nadal poczwarka się porusza pod wpływem zmian położenia. Dałam Szczurowi do potrzymania i on też to czuł. Ta samica (prawdopodobnie, bo gąsienica była równie duża co pierwsza, z kolei trzecia znacznie mniejsza) też żyje i mam nadzieję, że niedługo wyjdzie.
Poza tym ociepliło się, dzisiaj 23 stopnie. Otwieram okna, by w domu też się ogrzało powietrze. I jest wreszcie tak, jak powinno.

4.07
Wczoraj, kiedy już trochę ochłonęłam po nieprzyjemnych przeżyciach żołądkowych, walczyłam o poprawę nastroju i udało mi się spędzić całkiem miły wieczór ze Szczurem. Najpierw długo, długo spacerowaliśmy po okolicy. Zatrzymaliśmy się na trochę w ogrodzie społecznościowym, żeby wypuścić trzy motyle, i wdaliśmy się w rozmowę z parą, która siedziała tam na pieńkach i gryzła jabłka. Byli zainteresowani wypuszczaniem motyli - chwalili ich wygląd oraz zadawali pytania o wygląd ich gąsienic, długość cyklu życiowego i inne szczegóły. Pokazaliśmy nawet zdjęcia atlasów. Odniosłam wrażenie, że autentycznie ich zaciekawiliśmy, nie było to z ich strony w żaden sposób wymuszone. Mówili o hodowaniu motyli, że to fajna pasja, i dziękowali za podzielenie się szczegółami. Podniosło mnie to na duchu, bo poza Internetem rzadko się spotykam z pozytywnym nastawieniem ludzi do moich zainteresowań. Po powrocie obejrzeliśmy razem "Kimi no Na wa", które od dawna chciałam Szczurowi pokazać.




Dzisiejszy dzień był natomiast dniem niezwykle intensywnym. Zaczęło się od tego, że po obiedzie poszłam ze Szczurem do parku linowego, gdzie fotografowałam jego zmagania z przeszkodami. Byłam pod wrażeniem, bo ukończył trasę znacznie szybciej, niż zapowiadał. Wieczorem natomiast Szczura odwiedził kolega ze studiów - bardzo sympatyczny, gadatliwy człowiek - i panowie grali w Warhammera, podczas gdy ja urządziłam sobie długi spacer po okolicy. Zajrzałam między innymi do ogrodu społecznościowego, by obfotografować motyle w karmniku. W drodze powrotnej zgubiłam się; ponieważ się ściemniało, ludzi w pobliżu było niewiele, a Szczur nie odbierał telefonu, przeżyłam moment paniki. Ostatecznie udało mi się wrócić, choć byłam nieźle zestrachana, ze łzami w oczach. Z czasem pewnie zacznę to zdarzenie wspominać ze śmiechem, jako jedną z wielu przygód tego typu, ale póki co jest jeszcze dość świeże.

5.07
Ponieważ Szczur był zmęczony poprzednim dniem i lękowy, a ja przed snem zażyłam lek na stawy, głównie obijaliśmy się, czytając, siedząc w necie i śpiąc. Zrobiłam sobie bardzo lekkostrawny obiad. Po obiedzie poszliśmy na krótki spacer po okolicy. Na spacerze szukaliśmy jarzębu potrzebnego mi do hodowania larwy, ale nigdzie go nie było. W całej okolicy rosną dziesiątki akacji, przypominających z daleka jarząb, ale ani jednego jarzębu. Kiedy byłam już gotowa się poddać, zupełnie niespodziewanie zobaczyliśmy jedno drzewo z pomarańczowymi owocami jarzębiny - nie dalej niż o kilkanaście minut drogi od Nory! Liście tego drzewa nie są w najlepszym stanie, ale dobre i to.

6.07
Pojechaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki na wystawę pająków i skorpionów oraz zapowiadającą ponowne otwarcie Muzeum Techniki wystawę starych pojazdów.
Samochody i motocykle, choć podobały mi się wizualnie, nie wbudziły we mnie aż takich emocji jak pająki - a zwłaszcza jeden z nich, samica, którą można było potrzymać pod okiem hodowcy. Okazało się, że sensorycznie to nawet przyjemne uczucie, a samo branie na rękę pająka nieco przypomina branie na rękę motyla. Na wystawie można też było zobaczyć naprawdę groźne stwory, w tym czarną wdowę, która mimo niepozornych rozmiarów potrafi zabić człowieka - ta na szczęście nie opuszczała swojego terrarium. Słuchałam z zainteresowaniem, gdy oprowadzający po wystawie nastoletni hodowca opowiadał o swoich pająkach, bo uwielbiam słuchać ludzi z pasją. Mieliśmy też szczęście zobaczyć, jak karmi się pająka. Kilka stworzeń szczególnie mi się podobało, na przykład czarny skorpion, który w świetle ultrafioletowym jest widoczny jako niebieski. 





7.07

Zachęcona wydarzeniem udostępnionym na fejsbukowej tablicy przez Szarosen, namówiłam Szczura na koncert z okazji Tanabaty. Tanabata to japońskie święto, gdy ludzie obchodzą zbliżenie się do siebie gwiazd Wegi i Altair, które wyobrażają rozdzielonych kochanków. W tym dniu ludzie zapisują na karteczkach swoje życzenia i wywieszają je na krzewach bambusa.
Koncert, zorganizowany przez Centrum Popkultury Yatta i szkołę języka japońskiego, był króciutki, ale bardzo intensywny. Dwoje Japończyków grało na tradycyjnych bębnach taiko. Pierwszy raz słyszałam takie bębny na żywo i w pierwszych minutach myślałam, że nie dam rady wytrzymać do końca, tak głośny i intensywny był to dźwięk. Czułam, że mnie on ogłusza i że wszystko wokół wibruje, włącznie z aparatem na moich kolanach. Po paru minutach przyzwyczaiłam się trochę do dudnienia bębnów. Nawet nie rozbolała mnie głowa, choć z głośną muzyką graną na żywo mam ogólnie problem. Na szczęście ta muzyka była energetyczna i radosna, więc nie poczułam lęku. Było to ciekawe doświadczenie, oglądać prawdziwych Japończyków w prawdziwych tradycyjnych strojach, grających na prawdziwych bębnach - zupełnie inaczej się to przeżywa niż oglądając podobne sceny na YouTube.
Japończycy z zespołu umieją nieco polskiego i zamierzają niedługo wziąć udział w "Mam Talent", więc być może jesienią inni też będą mogli ich usłyszeć.
Po koncercie dostaliśmy karteczki do wypisania naszych życzeń i powieszenia.
Następnie wparowałam do sklepu Yatta w poszukiwaniu mangi dla siebie. Mangi nie należą do najtańszych, dlatego przedtem tylko raz w życiu sobie jakąś kupiłam, na wycieczce do Warszawy w czasach gimnazjum. Szukałam czegoś, co mnie zaskoczy - historii, której nie znam jeszcze z anime i która nie byłaby wtórna. Ostatecznie wybrałam "Opowieść panny młodej" Kaoru Mori, autorki, której "Victorian Romance Emma" (historię banalną, ale uroczą) bardzo lubiłam w czasach gimnazjum. Ta manga to jednak zupełnie inna jakość. Opowiada o dwudziestoletniej dziewczynie żyjącej w XIX wieku w środkowej Azji, która zostaje wydana za mąż za chłopaka o osiem lat młodszego. Romans nie odgrywa pierwszoplanowej roli, zapewne z racji tak dużej różnicy wieku, zamiast tego podglądamy życie codzienne bohaterki i osób z jej nowej rodziny oraz ich relacje. Nie wiem prawie nic o życiu w środkowej Azji, a co dopiero dwa wieki temu, więc jest to dla mnie coś naprawdę, naprawdę nowego. Główna bohaterka jest tak świetnie napisaną postacią, że polubiłam ją po pierwszym rozdziale - to silna, niezależna dziewczyna nie dająca sobie w kaszę dmuchać. No i wpadłam jak śliwka w kompot. Jak to z mangami bywa, najchętniej bym natychmiast pojechała do sklepu drugi raz i kupiła kolejnych osiem tomów.


8.07
Dzisiejszy dzień spędziłam w większości samotnie, bo Szczur pojechał odwiedzić rodziców, ja natomiast źle się czułam (możliwe, że jeszcze po leku) i zostałam w Norze. Cały wieczór spędziłam na dworze, siedząc na ławce w zacisznym miejscu pod blokiem i starając się rozmnożyć brudnicę, a następnie pilnując kopulujących owadów. W międzyczasie przeczytałam "Malarza szyldów", żeby się nie nudzić. Sukces rozrodczy brudnic ponownie wprawił mnie w dobry humor.

9.07
To był pracowity dzień. Szczur pojechał do pracy załatwiać Bardzo Ważne Sprawy, a ja przygotowywałam Norę na przyjazd naszego gościa: zamiatałam, prałam pościel, myłam kuchnię i inne takie. Po południu, gdy Szczur wypoczął, poszliśmy na spacer po okolicy i Szczur nieładnie nabijał się nad fosą z koloru włosów Katji (ja tam uważam, że Katja jest tak fotogeniczna, że jest jej dobrze w każdym). W nocy gotowałam dla siebie jedzonko - ziemniaki na kolejny dzień, a swoje ulubione kotleciki z soczewicy w ramach robienia zapasów. Uświadomiłam sobie, że pierwszy raz od lat obranie kilku ziemniaków nie zakończyło się dla mnie spuchnięciem rąk i silnym bólem stawów, i dzięki temu poczułam się szczęśliwa. Gdybym mogła, podzieliłabym się tym z całym światem.

10.07
Wybraliśmy się ze Szczurem na Stare Miasto, co czynimy bardzo, bardzo rzadko. Naszym celem było Muzeum Farmacji. Na miejscu okazało się, że muzeum jest zamykane o godzinę wcześniej niż głosi strona internetowa i mamy znacznie mniej czasu na zwiedzanie. W związku z tym, niestety, zwiedzałam nieco po łebkach, mniej uważnie się przyglądając, a więcej fotografując jak leci, żeby w domu móc przeczytać opisy na spokojnie. Problem rozbieżności w godzinach otwarcia zgłosiłam paniom w recepcji, obiecały, że podają dalej. W muzeum najbardziej podobała mi się ekspozycja ze składnikami stosowanymi w tradycyjnym japońskim lecznictwie - były tam zakonserwowane odpowiednio gąsienice, błonkówki, korzenie i inne cuda.

 


Ponieważ opuściliśmy Muzeum Farmacji wcześniej niż się spodziewaliśmy, poszliśmy na spacer ulicami Starego, a później Nowego Miasta. Szczur tłumaczył mi różne warszawskie sprawy. Napotkaliśmy między innymi miejsce, w którym stał dom Marii Konopnickiej, kilka tablic pamiątkowych znajdujących się w miejscach rozstrzelań i pomnik małego powstańca.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że stoimy obok Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie. Było otwarte do wieczora, więc weszliśmy. Dzięki temu, że mieliśmy dużo czasu, tym razem zdołałam wszystko obejrzeć dokładnie: pamiątki osobiste Marii i osób z jej rodziny, fotografie, sprzęt laboratoryjny... Czuję się łyso na myśl, że autobiografia Marii jest lekturą szkolną w Japonii, a u nas nie, i że jej nie czytałam. Myślałam nad zakupem tejże autobiografii, ale na razie z tego zrezygnowałam, mając w niedalekiej perspektywie dłuższy wyjazd. Może uda mi się ją wypożyczyć. Nie oparłam się jednak pocztówkom i folderom, zabrałam nawet folder po hiszpańsku, żeby sobie nieco poćwiczyć czytanie w tym języku.

 


Wieczorem odebraliśmy z dworca naszego gościa, Powszelatka. Gadanie i picie przeciągnęło się do późnych godzin nocnych, mimo że Szczurowi nie udało się namówić ani mnie, ani Powszelatka na swoje ulubione alkohole. Poszłam spać o trzeciej, zastanawiając się, czy Szczur da radę następnego dnia wstać w nastroju odpowiednim na wycieczkę. Nie doceniłam jednak jego możliwości w zakresie picia.

11.07
Był to dzień wycieczki do Kampinosu. Już dawno postanowiłam, że nie będę za każdym razem rozpisywać się o Kampinosie, ponieważ to dla mnie jedno z miejsc, które wymykają się słowom. 
Jak zwykle, widziałam kilka gatunków motyli (w tym włochatą, całkowicie białą ćmę), a także inne owady i żabę. Powszelatek opowiadał nam o spotykanych ptakach i znalazł w puszczy ptasi szkielet. 
Kiedy byliśmy mniej więcej w połowie trasy, zaczął padać ulewny deszcz. Próbowaliśmy przeczekać go pod wiatą, ale ponieważ deszcz wzmagał się, podjęliśmy decyzję o dalszej drodze. Przez całą drogę powrotną padało, dlatego szłam w pelerynie przeciwdeszczowej, w której zdaniem Szczura wyglądam jak w gigantycznej prezerwatywie (nie moja wina, że Szczur ma takie skojarzenia).
Aktualnie poszukiwany niewolnik do czyszczenia piknych trzewików po burzy w Kampinosie!
Na zachętę powiem, że połowa syfu już i tak odpadła w drodze.

12.07
O mało nie zapomniałam o tym dniu, pisząc pamiętniki, a to dlatego, że był jednym z tych niezbyt ciekawych dni po zażyciu mojego leku, kiedy z powodu jego skutków ubocznych głównie leżę brzuchem do góry. Dzień uważam jednak za dobry, ponieważ nie miałam problemów żołądkowych. Wieczorem poszłam z Powszelatkiem na długi spacer po Forcie Bema, a w drodze powrotnej zostałam wyhuśtana w hamaku. Kocham hamaki! Dostałam też w prezencie prześliczne pióro sójki.




13.07
Odwiedziliśmy warszawski ogród zoologiczny, w którym jak dotąd jeszcze nie byłam. Ze względu na zainteresowania Powszelatka, podczas zwiedzania w dużej mierze skoncentrowaliśmy się na ptakach. Nie żałuję tego, bo dowiedziałam się o nich naprawdę sporo. Wielu gatunków, które zobaczyłam, nie widziałam nigdy wcześniej. Zakochałam się w tukanie i jego uroczym sposobie manewrowania ogromnym dziobem. 






Motylarni niestety w warszawskim zoo nie ma - motyle można obejrzeć jedynie w dwóch gablotach, do tego pozbawione jakichkolwiek podpisów. 
Jeśli chodzi o inne zwierzęta, najbardziej zaciekawił mnie nieduży kopytny ssak spokrewniony ze słoniem, a największą radochę miałam z kilku minut podglądania surykatek. Oglądanie serialu o surykatkach pomogło mi przetrwać silne stany lękowe w bardzo, bardzo złym okresie na studiach. Na żywo jest jeszcze przyjemniej na nie patrzeć. 

16.07
Zaczyna się podróż i w ramach zabijania nudy w samochodzie postanowiłam zapisywać najlepsze teksty Szczura w czasie jazdy.
Szczur po 5 minutach jazdy:
"Jak widać, ścieżka rowerowa służy do tego, żeby Seba miał gdzie zaparkować".

Dojechaliśmy na Słowację po kilku godzinach jazdy. Podróż była trudna, a złożyło się na to kilka czynników: pół godziny stania w korku w jednej z miejscowości, brak map Słowacji w GPS-ie Szczura (nie chciały mu się ściągnąć) i pomylenie drogi tuż przed końcem. Nie udało nam się zahaczyć o kantor. Dla mnie najtrudniejsze było to, że choć od wczoraj dokładałam starań, by być jak najspokojniejsza, przez większość drogi męczył mnie silny ból brzucha. Teraz jestem już w pokoju w pensjonacie. Szczur jest wykończony prowadzeniem i śpi. Dalej dokucza mi brzuch, a co za tym idzie, także i lęk, bo te dwie rzeczy napędzają się wzajemnie. Chyba zbyt silne emocje mnie dopadły w związku z wyjazdem - a w zeszłym tygodniu było tak pięknie... Staram się jak najbardziej wyciszyć, choć nie jest łatwo. Na domiar złego w pokoju znalazłam zawieszony środek owadobójczy, co wzmaga mój lęk; wystawiłam jaja Safo na balkon. Z drugiej strony, w pokoju siedzą złotook, komar i parę muszek, więc może niepotrzebnie się obawiam. Nie działa mi zasięg w telefonie, ale na wieczory mam książki i laptopa do rozmawiania z kimś miłym.
Pomimo nieprzyjemnej jazdy samochodem, zdążyłam zauważyć, że okolica jest piękna. Są góry, rzeka, bardzo dużo zieleni. Są zamki. Cały zestaw relaksujących rzeczy. I oby udało się znowu zrelaksować i wyluzować, podobnie jak w zeszłym tygodniu.

17.07
Na Słowacji też pada. A ja po bardzo trudnej dobie, pełnej srogich załamek, chyba zaczynam się "odłamywać". Siedzę na balkonie po pierwszej udanej mini wycieczce do zamku, słucham deszczu, patrzę na latające w kółko od kilkunastu minut ptaki i oddycham powietrzem, które jest nie-sa-mo-wi-te.

19.07
"A droga wiedzie w przód i w przód..."
Czasem mi się wydaje, że żyliński kraj to jak dotąd najpiękniejszy kawałek świata, po którym jeździłam jako pasażer samochodu. Fakt, że za wiele to ja tego świata nie widziałam, ale i tak. 




25.07
Miałam przedziwny sen.
Śniło mi się, że byliśmy ze Szczurem w Norce i czekaliśmy na gości, którzy mieli przyjść. Szczur zaprosił swoich kuzynów. Przeżyliśmy jednak ogromne zdziwienie, gdy oprócz kuzynów zwaliła nam się na głowę cała kilkunastoosobowa rodzina Szczura (w rzeczywistości on takowej nie ma). Byli tam kuzyni - wszyscy ciemnowłosi i podobni do siebie jak jeden mąż, równie ciemnowłosa kuzynka ostrzyżona na krótko, ciotki, wujowie. Przynieśli ze sobą prezenty. W pierwszej chwili prawie dostałam meltdownu i miałam ochotę zamknąć się w łazience, ale wyszłam, gdyż Szczur potrzebował pomocy. Okazało się, że wszyscy ci ludzie myśleli, że skoro kuzyni zostali zaproszeni, to Szczur organizuje urodziny, i wprosili się. Nie mieliśmy wystarczającej ilości jedzenia dla tylu osób, więc porozmieszczałam na stole jak najładniej ciasto i słodycze, by wydawało się, że jest go więcej.
Nieco później Szczur pytał mnie o jakieś miejsce w Warszawie, bo jego rodzina domagała się, aby zawiózł tam kuzyna na jakieś zajęcia (?).
Jeszcze później okazało się, że jedna z obecnych kobiet nie jest krewną, lecz kochanką Szczura. Miała fioletowe włosy i dość mocny makijaż, nosiła różowy sweterek i w ogóle nie była w szczurzym typie, ani pod względem wyglądu, ani stylu bycia. Powiedziała mi ona na osobności, że Szczur od lat ją zwodzi, sypiając z nią, choć nie potrafi się ustatkować, że jest niezdecydowany, wraca do niej i znowu odchodzi, oraz, że ona ma tego dość. Nie wiem, jak to się stało, ale pocałowałam tę kobietę w usta (?!), a jednocześnie myślałam, że nie oddam jej Szczura. Potem zapytałam ją, czy Szczur ostatnio uprawiał z nią seks, czy tylko dawniej, gdy jeszcze z nim nie byłam. Ona powiedziała, że tak, robili to ostatnio, choć tylko raz. Wtedy uświadomiłam sobie, że to tylko sen, bo Szczur na pewno by nie zrobił czegoś takiego za moimi plecami, a nawet nie miałby na to czasu - i nagle obudziłam się.

26.07
Gdy Piesa i Bestia śpią tak blisko siebie, to może oznaczać, że:
a) któreś źle się czuje,
b) jest morderczy upał,
c) nadchodzi apokalipsa.
PS Piesa niestety musi spać na takich podkładach, bo ma już czternaście lat i problemy z trzymaniem moczu.




27.07
Jutro ruszamy w drogę do Nory. Początkowo planowaliśmy powrót w poniedziałek, ale ostatecznie cieszę się, że jedziemy już jutro. To był niełatwy tydzień. Fizycznie wypoczęłam, jedząc domowe obiadki mamy i sporo czytając, ale psychicznie mogłoby być lepiej.
Trzy dni upłynęły pod znakiem badań, które niestety musiałam wykonać właśnie teraz, w wakacje. Przez te badania rytm dobowy mój i Szczura był kompletnie rozregulowany. Po powrocie odsypialiśmy, a po przebudzeniu zwykle i tak byliśmy zbyt zmęczeni upałem, by gdzieś dalej pojechać. Załatwiłam w te dni, co mogłam. Nie można jednak mówić, bym wypoczęła psychicznie. O ile przed wakacjami stosunki z mamą były nieco lepsze, o tyle w tym tygodniu znowu stały się złe - mama narzeka mi dosłownie na wszystko, co robię, wszystko krytykuje, kwestionuje i z byle powodu podnosi na mnie głos. Jestem tym już bardzo zmęczona, zwłaszcza że padnięty Szczur nieustannie spał i rzadko miałam kontakt z kimś innym niż mama.
W czwartek pojechaliśmy po burzy do lasu, niewiele myśląc. Gdy analizowaliśmy potem tę sytuację, doszliśmy do wniosku, że po tych paru dniach wczesnego wstawania, siedzenia popołudniami w domu i słuchania mojej mamy tak bardzo zależało nam na jakimkolwiek wyrwaniu się z domu, że nie myśleliśmy logicznie. No i stało się. Próbując dojechać do lasu, Szczur wjechał w koleinę, przez co Naleśnik został ranny w brzuch, a dokładniej ma uszkodzoną pokrywę silnika. Czwartek, przez większość czasu nieznośnie monotonny, wieczorem zmienił się w iście sądny dzień. Były nerwy, krzyki, płacz, wreszcie meltdown. Szczegółów tej notatce oszczędzę, bo do tej pory mi nieco wstyd, że napięcie z kilku dni skumulowało się i tego wieczoru nie umiałam zupełnie zapanować nad emocjami. Dopiero około 22 byłam w stanie racjonalnie myśleć i spokojniej rozmawiać. Pogodziliśmy się ze Szczurem, po czym udało się obmyśleć plan działania, jednak ten dzień wykończył nas.
Staram się odnaleźć w pamięci dobre momenty tego tygodnia, takie nie tylko pożyteczne, ale naprawdę przyjemne - i niestety wiem, że nie było ich aż tyle, ile być mogło.
We wtorek byliśmy w lesie na bardzo, bardzo przyjemnym spacerze, poruszyliśmy tam sporo ciekawych tematów i zrelaksowaliśmy się na jakiś czas. Udało mi się znaleźć miernikowca i widłogonkę, jedną z najciekawszych gąsienic występujących w Polsce.
W środę urządziliśmy sobie kino pod chmurką. Oglądaliśmy "Strażników galaktyki", siedząc wieczorem na leżakach w ogrodzie. Wprawdzie w połowie seansu trzeba było przejść z laptopem do domu, bo komary wyruszyły na krwawy żer, ale i tak bardzo mi się spodobało takie oglądanie pod gołym niebem. Chciałabym tak częściej!
Dzisiaj mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ udało nam się zaobserwować z balkonu całkowite zaćmienie Księżyca. Wieczór był niemal bezchmurny, a widok - cudowny. Od około 20:30 do 21:30, gdy cień na tarczy Księżyca rósł, obserwowałam bez przerwy, a później od czasu do czasu zerkałam na naszego satelitę, który wyglądał jak przykryty czerwoną zasłonką. Pstryknęłam parę zdjęć na pamiątkę, a Szczur także fotografował na miarę możliwości swojego sprzętu. Rodzice zaglądali na balkon. Około 21:30 zauważyłam Marsa, zawołałam więc ponownie rodziców, by przyszli popatrzeć. Był to pierwszy raz od kilku lat, gdy w pełni świadomie obserwowałam planetę. Jak dawniej, patrzenie w niebo dało mi lekkiego pozytywnego kopa. Staram się wierzyć, że kolejne dni przyniosą więcej dobrego, aniżeli ten tydzień, i myśleć o tych paru przyjemnych wydarzeniach
.


30.07

Przeglądając biblioteczkę Szczura, która potrzebuje solidnych porządków, znalazłam najbardziej obleśną i idiotyczną książkę, jaką kiedykolwiek widziałam: "Klub Julietty" Sashy Grey. Sasha Grey, jak poinformował mnie Szczur, bo ja się w świecie celebrytów niezbyt orientuję, jest byłą gwiazdą filmów porno.
Kiedy kartkowałam tę książkę, dosłownie na każdej stronie trafiałam na ohydne zdania, ale absolutnym hitem było stwierdzenie: "jego jaja, lepkie i mokre od potu i śluzu, obijające się o moją łechtaczkę".
- Ja tej książki nie czytałem - zarzekał się Szczur, wysłuchawszy cytatów. - Koleżanka mi pożyczyła, ale nie przeczytałem.
"Klub Julietty" można by dawać ludziom do czytania za karę. Nie dość, że toto jest tragicznie napisane, to przeczytanie całości grozi trwałym zniechęceniem do życia seksualnego. Jednocześnie szczerze współczuję autorce, jeżeli po latach pracy w branży pornograficznej potrafi postrzegać seks wyłącznie w taki sposób, sprowadzając go do nagromadzenia reakcji fizjologicznych, obrzmień i wydzielin ludzkiego ciała. Serio, to smutne.

Jeśli już mowa o seksie, na spacerze zaobserwowałam kowale.