środa, 24 stycznia 2018

[48] Moje zainteresowania (cz. III)


[Jeśli chcesz przeczytać poprzednie części posta, kliknij tutaj i tutaj.]


Leć, Adam, leć!

Choć nigdy nie byłam zbyt sprawna fizycznie ani wysportowana, w dzieciństwie i w okresie dojrzewania bardzo lubiłam się ruszać. Jeśli tylko mogłam ruszać się na własnych zasadach, sprawiało mi to przyjemność. W wolnym czasie sporo chodziłam, jeździłam na rowerze, grałam z kolegami w badmintona i próbowałam nauczyć się pływać. Nie odziedziczyłam jednak zamiłowania do oglądania zawodów sportowych po ojcu, który przez całe życie jest zapalonym kibicem kilku sportów, w tym piłki nożnej i boksu. Z jednym małym wyjątkiem: skoków narciarskich.

Sama nie wiem na pewno, dlaczego spośród wszystkich sportów akurat skoki narciarskie zdołały przyciągnąć mnie na tyle, że potrafiłam wysiedzieć przed telewizorem przez parę godzin. Zwłaszcza że przecież nie mogłam ich sama uprawiać. Faktem jest, że od dziecka towarzyszyłam tacie w ich oglądaniu, a w czasach Małyszomanii zbierałam nawet przez jakiś czas artykuły z gazet na temat skoków. Nie było to jedno z moich głównych zainteresowań - nie potrafiłam recytować z pamięci danych związanych ze skokami, jak w przypadku telenowel. Po prostu lubiłam siedzieć i oglądać zawody Pucharu Świata. Podejrzewam, że już wtedy miało to swoje źródło w atmosferze skoków, która w moim odczuciu różni się od nerwówki towarzyszącej na przykład meczom piłki nożnej. Wiem, że wiele osób postrzega ten sport jako monotonny, ale dla mnie - osoby nerwowej, lękowej - był on czymś kojącym, relaksującym.

Moje zainteresowanie skokami nie utrzymywało się przez cały czas na tym samym poziomie. Czasem przez jeden czy dwa sezony prawie nie oglądałam zawodów Pucharu Świata, by później wrócić do nich z większym entuzjazmem. Najbardziej regularnie śledziłam je w okresie wielkich sukcesów Adama Małysza, a później w czasach fascynacji austriackim skoczkiem, Gregorem Schlierenzauerem, który był ode mnie niewiele starszy i po prostu podobał mi się jako chłopak. (Tutaj śmieszny filmik ze Schlierim, który po prostu trzeba zobaczyć). Jako licealistka oglądałam już skoki sporadycznie. Podczas studiów zaczęłam jednak świadomie powracać do nich w okresach kryzysów psychosomatycznych, traktując je jako jeden ze sposobów na uspokojenie się, wyciszenie lęków. Obecnie od dłuższego czasu skoków nie oglądam, ale mam świadomość, że zawsze mogę do tego wrócić, gdy czuję się źle zimą. Zdarza mi się też sprawdzać w Internecie, co słychać u moich ulubionych skoczków.


Genetyka

W drugiej klasie liceum zaczęłam ponownie interesować się niektórymi zagadnieniami z zakresu biologii. Przez te wszystkie lata, które upłynęły od czwartej klasy podstawówki do drugiej klasy liceum, nauczyciele przyrody i biologii zdołali mnie skutecznie zniechęcić do wykraczania w jakikolwiek sposób ponad program. Przestałam interesować się zwierzętami i zapomniałam bardzo dużo rzeczy, które wiedziałam jeszcze przed pójściem do szkoły. Przestałam się wychylać, bo moje pierwotne zainteresowania przyniosły mi w podstawówce tylko wstyd i ból. Jak bardzo było to sprzeczne z moim prawdziwym "ja", okazało się, gdy dotychczasowa nauczycielka biologii w liceum poszła na urlop macierzyński. Jej miejsce zajęła inna, starsza nauczycielka, która potrafiła bardzo ciekawie opowiadać, a zamiast wkuwania na pamięć do testów oczekiwała przede wszystkim rozumienia. Omawialiśmy wtedy podstawowe zagadnienia z genetyki.

Genetyka zafascynowała mnie potężnie - w ciągu całego życia tylko kilku dziedzinom tak potężnie udało się mnie w sobie rozkochać. Siedziałam na lekcjach jak zaczarowana, rozmyślałam o nukleotydach podczas jazdy autobusem i przeczesywałam wieczorami sieć w poszukiwaniu informacji o chorobach genetycznych. Im rzadsze były to choroby, tym bardziej mnie interesowały, zwłaszcza perspektywa pacjenta. Spędzałam też dużo czasu na stronie Human Genome Project, gapiąc się na opisane szczegółowo chromosomy i planując rozwiesić je w swoim pokoju.

Moi bliscy niezbyt entuzjastycznie odnosili się do tej fascynacji, szczególnie gdy zbierało mi się na rozmowy o chorobach genetycznych. Szczyt obrzydzenia wywoływała jednak strona Human Marvels, która powstała, by zachować pamięć o osobach z chorobami genetycznymi i widocznymi deformacjami ciała, występujących kiedyś w cyrkach i gabinetach osobliwości. Moim zdaniem, to niezwykła strona, bogata w informacje i ciekawe historie, a poza tym naprawdę powinno się o tych ludziach pamiętać. Tym bardziej, że czasy, w których się urodzili, nie były dla nich łaskawe. Nie dało się jednak porozmawiać o tym z innymi, bo wszyscy irytowali się, gdy opowiadałam o wadach genetycznych - mówili, że mam przestać ich straszyć przed snem, i inne takie. Okazało się też, że jeśli się chce bliżej poznać jakiegoś chłopaka, to lepiej w ogóle pomijać w rozmowie z nim takie tematy, jak zwierzęta z dwoma głowami czy bliźnięta pasożytnicze - tak naprawdę do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego. Tak po prostu jest, że wychodzi się wtedy na freaka. Ludzie wolą udawać, że tego typu sytuacje się nie zdarzają.


Z pocztówkami dookoła świata

Niedługo po tym, jak zdałam do klasy maturalnej, nastąpił kolejny przełomowy moment w historii mojej kolekcji pocztówek. Pewnego zwyczajnego wieczoru kolega z Internetu powiedział mi, że istnieje coś takiego jak Postcrossing - strona, dzięki której można wymieniać się pocztówkami z ludźmi z całego świata. Mechanizm jej działania jest prosty: losuje się adres, wysyła pocztówkę wylosowanej osobie, a następnie samemu otrzymuje się pocztówkę-niespodziankę od innej osoby. Zaraz następnego dnia zgłębiłam temat i założyłam tam konto.

Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej wysłanej w świat pocztówki - była to kartka dla kobiety ze Stanów Zjednoczonych i jej dwóch synków. Niedługo później sama otrzymałam pierwszą kartkę, z Finlandii. Nowe hobby pochłonęło mnie bez reszty, ponieważ dawało możliwość zdobywania pocztówek z zagranicy bez konieczności ciągłego proszenia i żebrania o to u znajomych, i to pocztówek ze znaczkami. Ze względu na ceny znaczków zwykle wysyłałam tylko kilka kartek na miesiąc, ale bawiłam się przy tym rewelacyjnie.

Od tamtych wakacji minęło już ładnych kilka lat, a ja wciąż mam konto na stronie Postcrossingu, choć obecnie korzystam z niego bardzo rzadko. Około dwóch lat temu przekonałam się do innej formy wymian: tzw. swapów, czyli wymian bezpośrednich. Oznacza to, że należę do kilku facebookowych grup zrzeszających kolekcjonerów pocztówek z całego świata i umawiam się z nimi na wymianę konkretnymi pocztówkami. Swapy pomogły mi zdobyć kartki z wielu rzadkich państw, na które bardzo trudno jest trafić na Postcrossingu ze względu na małą liczbę użytkowników z tych państw lub ich całkowity brak. Odkryłam też, że lubię wiedzieć, jaką pocztówkę dostanę i że ta pocztówka na pewno wpasuje się w moje gusta, zwłaszcza odkąd ceny znaczków znacznie podrożały. Od czasu do czasu uczestniczę jednak w zabawach organizowanych w grupach, takich jak wysyłanie sobie nawzajem niespodzianek czy pocztówkowe loterie.


To jedna z moich ulubionych pocztówek z wymian bezpośrednich - nietrudno zgadnąć, dlaczego.

Pomimo upływu lat, wysyłanie i otrzymywanie pocztówek należą do tych spraw w życiu, które dają mi najwięcej radości. Może odrobinę mniej niż motyle, ale również bardzo, bardzo dużo. Mam kilka marzeń związanych z kolekcją pocztówek, mniej lub bardziej realnych (m.in. chciałabym mieć przynajmniej jedną pocztówkę z każdego państwa świata). Uwielbiam też przeglądać segregatory ze swoją kolekcją i porządkować ją od czasu do czasu. Te czynności działają na mnie odprężająco.


Zainteresowania w okresie studiów

Okres studiów, który był chyba najbardziej burzliwym okresem mojego życia, a na pewno najtrudniejszym, sporo zmienił, jeśli chodzi o moje zainteresowania. Niektóre z nich właśnie wtedy się pojawiły lub przyjęły kształt, jaki mają obecnie.

Przede wszystkim, w tym czasie na jedno z pierwszych miejsc na liście priorytetów wysunęły się zainteresowania związane z przyszłym zawodem. Nie będę o nich tutaj pisać, ponieważ obiecałam sobie nie zdradzać tutaj szczegółów dotyczących mojej pracy zawodowej. Muszę jednak wspomnieć, że przez kilka lat poświęcałam znaczną ilość czasu wolnego na samodzielne poszerzanie wiedzy związanej z kierunkiem studiów. Starałam się też, jak mogłam, zdobywać praktyczne umiejętności. Brałam udział w dostępnych dla mnie kursach i szkoleniach, choć ze względu na sensorykę i lęki czasem niemało mnie to kosztowało. Jeździłam jako słuchacz na konferencje. Zdobywałam doświadczenia poprzez wolontariat. Prowadziłam badania do swoich prac dyplomowych. Ciągle działo się coś nowego, co z jednej strony było męczące, a z drugiej szalenie ciekawe. Teraz moje życie na szczęście jest nieco spokojniejsze, ale zainteresowania związane z pracą nadal są dla mnie bardzo ważne.

Ponieważ przez kilka lat otrzymywałam stypendium za dobre wyniki w nauce, odważyłam się zrealizować jedno ze swoich wieloletnich marzeń. Zapisałam się na korepetycje z hiszpańskiego - języka, który podobał mi się od czasów fascynacji Natalią Oreiro i telenowelami. Korepetytora znalazłam przez Internet, a lekcje odbywały się poprzez Skype. Odkrywanie nowego języka w tym wieku okazało się być zupełnie innym doświadczeniem, niż nauka angielskiego w podstawówce czy utrapionego niemieckiego w gimnazjum. Uczyłam się dużo szybciej, także dlatego, że korepetytor bardzo podpasował mi jako nauczyciel i szybko znalazłam z nim wspólny język. Hiszpański zajmował mi znaczną część tzw. czasu pustego, którego nie cierpiałam, a którego na studiach było mnóstwo. Czyli czasu spędzanego na dojazdach, czekaniu w kolejkach, przesiadywaniu w kafejkach podczas długich "okienek" między zajęciami. W ciągu dwóch lat nauki poznawałam słownictwo związane z codziennym życiem i podstawy gramatyki. Dawało mi to wiele satysfakcji. Czasem nawet śmiałam się do rozpuku, gdy odkrywałam podobieństwa między hiszpańskim a angielskim.

Niestety, po dwóch latach korepetycje skończyły się z powodu niezależnego ode mnie - mój korepetytor wyjechał do Hiszpanii na stałe i przestał udzielać korepetycji. Była to dla mnie jedna z bardziej przykrych zmian, jakich doświadczyłam. Bardzo długo nie potrafiłam się zebrać, by zacząć szukać kolejnego korepetytora, a kiedy już znalazłam osobę udzielającą korków w osiągalnej dla mnie cenie, tylko zraziłam się do lekcji. Pomiędzy mną a tą osobą nie zaiskrzyło, ja nie potrafiłam dostosować się do jej stylu nauczania, a ona zrozumieć mojego stylu uczenia się. Nie chcąc się poddawać, uczyłam się z nią przez rok, jednak lekcje stresowały mnie, nie były przyjemne jak dawniej. W końcu doszło do tego, że samo podtrzymywanie kontaktu z tą osobą zaczęło sprawiać mi trudności - wiele razy nie umiałam się zmusić, żeby napisać maila i umówić się na kolejną lekcję, a nawet odpisać na jej maila. Ostatecznie zrezygnowałam z tych korepetycji.

Od tego czasu nie potrafię zmobilizować się, żeby poszukać nowego korepetytora i zainicjować kontakt. Czuję opór i już, pomimo że chciałabym wrócić do hiszpańskiego, który stał mi się bliski. Nie wiem też, jak miałabym pogodzić podjęcie na nowo nauki języka z pracą, która obecnie zajmuje mi sporo czasu i prawie codziennie pozostawia mnie w stanie zmęczenia utrudniającego jakąkolwiek aktywność umysłową.

Dzięki stypendium zaczęłam też regularnie chodzić do opery. W zasadzie zaczęło się od operetki, na którą pojechałam na drugim roku studiów jako osoba towarzysząca, bez szczególnego entuzjazmu. Muzyka klasyczna nigdy nie była mi szczególnie bliska, począwszy od dzieciństwa, gdy regularnie przeżywałam stany lękowe podczas szkolnych koncertów, przytłaczających mnie sensorycznie i emocjonalnie. Dlatego zdziwiło mnie, że dobrze się bawiłam na operetce. Od tamtego czasu bywam w operze średnio dwa razy w roku - na operach, operetkach, musicalach. I chociaż nie znam się zupełnie na muzyce, za każdym razem jest to dla mnie duże przeżycie. Być może musiałam do tego po prostu dorosnąć. Owszem, zawsze wracam z opery przebodźcowana, fizycznie zmęczona, ale zarazem naładowana pozytywnymi emocjami. Zaczęłam nawet rozpoznawać niektórych aktorów, mimo że z rozpoznawaniem ludzi mam problemy. Żałuję tylko, że spośród moich bliskich jedynie mama lubi operę, bo w sytuacjach, gdy nie może iść ze mną, nie mam z kim pójść.

Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, przyjaciółka przez dłuższy czas namawiała mnie, abym zaczęła grać w gry przeglądarkowe ze studia Beemov. Dość długo opierałam się, twierdząc, że podrywanie na ekranie chłopaków 2D to dziecinada nawet dla kogoś tak dziecinnego jak ja, zwłaszcza gdy się ma chłopaka z krwi i kości. Aż w końcu... uległam. I choć może wstyd o tym pisać, mając prawie trzydzieści lat, te gierki zostały w moim życiu do dziś. Jako studentka hodowałam wirtualne chomiki, a obecnie codziennie odwiedzam fantastyczną krainę o nazwie Eldarya, żeby nakarmić swojego chowańca i wysłać go na polowanie. Emocjonuję się też zdobywaniem nowych ubrań dla mojej postaci. W czym zupełnie nie przeszkadza fakt, że nigdy nie byłam zapaloną fanką gier komputerowych.


Obecny wygląd mojego avatara w grze Eldarya.

O co właściwie w tym chodzi? Wydaje mi się, że o rytualizm. W grach przeglądarkowych takich jak Eldarya, zwana przez graczy Eldzią, najlepiej powodzi się nie temu, kto wyróżnia się zręcznością, szybkością czy strategicznym myśleniem, ale temu, kto jest regularny. Innymi słowy - komu nie nudzi się systematyczne logowanie do gry i wykonywanie raz czy kilka razy dziennie tych samych, powtarzalnych czynności. A u mnie potrzeba stałości, schematyczności jest tak silna i zarazem ciągle niespełniona, że nawet pozornie bezużyteczna gierka, jeśli tę potrzebę zaspokaja, dużo dla mnie znaczy. Daje mi bowiem chwilowe poczucie ulgi w świecie, w którym prawie nic nie jest pewne i prawie nic nie jest niezmienne.  

Ujemną stroną okresu studiów był kryzys czytelniczy - dziwne zjawisko, które męczyło mnie przez ponad dwa lata. Nie oznacza to, że w tym czasie w ogóle nie czytałam. Czytałam literaturę potrzebną mi na studiach, a było tego sporo, zwłaszcza na takie przedmioty z pierwszych lat studiów jak socjologia czy filozofia. Sięgałam też na własną rękę po książki związane z różnymi aspektami mojego przyszłego zawodu. W tym czasie nie potrafiłam jednak ukończyć prawie żadnej powieści, co wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Ilekroć zaczynałam, po pewnym czasie książka zaczynała mnie albo nużyć, albo stresować, albo w inny sposób męczyć - i porzucałam ją. Miałam też duże trudności z koncentracją, a moje tempo czytania stało się bardzo wolne w porównaniu do tego z czasów gimnazjum czy liceum. Czasami nawet odczuwałam fizyczne objawy lęku podczas czytania. Podejrzewam, że wszystko to miało związek z kryzysem psychicznym, jaki przechodziłam w tym czasie.

Początkowo próbowałam walczyć ze swoją czytelniczą niemocą i czytać na siłę, bo drażniła mnie myśl, że życie jest tak krótkie, a ja nie czytam. Z czasem jednak dałam sobie spokój, licząc, że to kiedyś minie. I minęło.

Powrót do czytania beletrystyki zaczął się od... starych kryminałów, co było dla mnie zaskoczeniem nie mniejszym niż wcześniej kryzys, ponieważ ten gatunek nigdy mnie nie pociągał. Ot, pewnego dnia z ciekawości wypożyczyłam "Pięć małych świnek" Agathy Christie. Od tego czasu połknęłam kilkadziesiąt kryminałów Christie, a także wszystko, co znalazłam o Sherlocku Holmesie. Próbowałam dobrać się i do współczesnych kryminałów, ale szybko stwierdziłam, że to nie dla mnie - są zbyt brutalne, klimat też nie ten. Najbardziej jednak cieszy mnie, że bzik na punkcie starych kryminałów ponownie otworzył mi drogę do czytania powieści, chociaż nie czytam ich już tyle, co kiedyś, i generalnie czytam o wiele wolniej. Na mojej obecnej liście lektur dominują książki popularnonaukowe - głównie o zwierzętach, foklorze i życiu ludzi w minionych wiekach. Odkąd zauważyłam, że książki popularnonaukowe pomagają mi walczyć z lękami, prawie zawsze jakąś czytam.


Japonia - kocham, ale z daleka

Moje zainteresowanie anime przetrwało próbę czasu. Obecnie mam za sobą prawdopodobnie ładnych kilkaset japońskich seriali i filmów animowanych. Nie śledzę nowinek ze świata anime non stop - czasem mam kilkumiesięczną czy nawet dłuższą przerwę, ale zawsze prędzej czy później wracam do tego hobby. Nie oglądam też wszystkiego, jak leci, najczęściej kieruję się swoim nastrojem. Lubię fantastykę, dramaty, romanse, "okruchy życia", josei, lubię zarówno anime skłaniające do refleksji, jak i - od czasu do czasu - lekkie komedie.

Anime sprawiło, że zafascynowała mnie japońska kultura, zaczęłam sięgać też po książki japońskich autorów i słuchać w autobusach muzyki z anime. Jeśli ktoś chce do mnie zagadać, ale nie wie, jak, najprościej zacząć od podesłania mi jakiejkolwiek ciekawostki na temat Japonii - tego nigdy nie mam dość. Słuchanie japońskiej mowy stało się dla mnie czymś najnormalniejszym w świecie, sama nauczyłam się wielu słówek, choć zapisać je umiem tylko w romanizacji. Nie starczyło mi jak dotąd samozaparcia, by zacząć uczyć się tego języka na serio.

Gdy kończyłam liceum, bardzo ubolewałam, że w okolicy nie było możliwości studiowania filologii japońskiej, ale teraz jestem prawie pewna, że dobrze się stało. Nie jestem osobą, która potrafiłaby spędzić sama dłuższy czas w innym kraju, a bez tego trudno solidnie opanować język. Zresztą, mam też świadomość, że moja miłość do Japonii to na razie uczucie na odległość. Chciałabym móc kiedyś wybrać się w podróż i je zweryfikować.


A taki plakat mam w pokoju.

Motylowe love

Obecnie moją największą pasją są motyle. Od maja do września spędzam wiele godzin na szukaniu larw motyli, a później na opiekowaniu się nimi. Schemat działania zawsze jest ten sam: najpierw chodzenie po okolicy i przetrząsanie roślin w poszukiwaniu gąsienic, potem identyfikacja, sprawdzenie, czy nie należy do gatunku chronionego, zbieranie danych o jej potrzebach, urządzenie tymczasowego "mieszkanka", aż wreszcie regularne sprzątanie i karmienie. W ciągu kilku ostatnich lat poznałam dokładnie potrzeby i cykl życia kilkunastu gatunków. Nauczyłam się rozumieć ich zachowanie, dostrzegać podobieństwa i różnice między gatunkami. W większości przypadków, jeśli w ciele larwy już w momencie znalezienia jej nie rozwija się pasożyt (tego, niestety, nie da się na tym etapie dowiedzieć), udaje mi się wyhodować dorosłego motyla. Dorosłe motyle po 1-3 dniach suszenia skrzydeł i obserwacji wypuszczam na wolność, traktuję te dni jak moje własne, małe święta.

Moje zainteresowanie motylami i generalnie uczucia do tych stworzeń są bardzo silne. Kiedy w moim domu są gąsienice, fiksuję się na obowiązkach związanych z nimi, zwłaszcza na karmieniu. Nieważne, co się dzieje w danym dniu - czy przytrafia się burza, nagły wyjazd czy choroba - nie potrafię być spokojna, dopóki nie pójdę po liście i nie nakarmię larw. Jest to druga, zaraz po obowiązkach związanych z pracą, sprawa, która chodzi mi po głowie non stop i uniemożliwia trwałe skupienie się na czymkolwiek innym, jeżeli nie jestem pewna, że zrobiłam, co trzeba. Jest to również rytuał, który, gdy zostanie wykonany, działa na mnie silnie uspokajająco.

Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego akurat motyle, a nie na przykład ryby czy węże. Jako dziecko lubiłam patrzeć na dorosłe motyle i wielokrotnie próbowałam łapać je, zrzucając na nie od góry prześwitującą chustę, ale zawsze mi uciekały. Bardziej pasjonowały mnie psy, żółwie, ptaki, żaby, ślimaki. Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie (między 3 a 5 rokiem życia) bardzo duże wrażenie wywarł na mnie ilustrowany fotografiami opis cyklu życia motyla w "Bęcu", czasopiśmie dla dzieci. Tylko dwa artykuły z "Bęca" pamiętam tak dokładnie do dzisiaj: ten o rozwoju motyla i drugi o pisklętach kukułki. Później jednak nie zwracałam zbytnio uwagi na motyle, aż do którejś ze starszych klas podstawówki, gdy znalazłam i złapałam czarną gąsienicę. Nie miałam wtedy pojęcia o hodowaniu motyli, włożyłam ją do słoja z byle jakimi liśćmi, a ona, choć nie jadła, wkrótce stała się poczwarką. Miałam szczęście - znalazłam po prostu gąsienicę gotową do przepoczwarczenia. Przez wiele dni zerkałam do słoja, czekając na motyla i myśląc, jaki będzie, ale czas upływał i nic się nie działo. W końcu wyniosłam słój do schowka z rupieciami i stopniowo zapomniałam o nim. Przeżyłam prawdziwy szok, gdy kilka miesięcy później, szukając czegoś w schowku, znalazłam słój. Na dnie leżała martwa rusałka pawik. Płakałam; czułam straszny wstyd i poczucie winy na myśl o nieszczęsnym motylu, który przeze mnie nigdy nie zobaczył świata i umarł bezsensowną śmiercią w szklanym słoju. W tamtym momencie wydawało mi się, że ta rusałka była najpiękniejszym motylem na świecie. W gruncie rzeczy nigdy sobie tej śmierci nie wybaczyłam.

Od incydentu z rusałką minęło około sześciu lat, nim podjęłam kolejną próbę hodowania motyla. Stało się to, gdy podczas spaceru z chłopakiem znalazłam wielką, puchatą gąsienicę niedźwiedziówki nożówki. Tym razem podeszłam do sprawy zupełnie inaczej, zidentyfikowałam larwę i przez kilka dni karmiłam ją rośliną żywicielską. Był to pierwszy w moim życiu wyhodowany i wypuszczony motyl, a niedźwiedziówka nożówka do dzisiaj pozostaje moim ulubionym gatunkiem ćmy. Niedługo później wyhodowałam dwie rusałki, takie jak ta uśmiercona wcześniej. A później każdy kolejny sezon na motyle, jak nazywam okres od maja do września, był bardziej udany. Obecnie mam na koncie kilkanaście hodowanych gatunków motyli, całe mnóstwo wyhodowanych i wypuszczonych osobników (już dawno straciłam rachubę), obszerne notatki z hodowli z ostatnich dwóch lat i kilka spełnionych marzeń (m.in. pierwsze udane próby rozmnażania motyli).


Rusałka na chwilę przed odlotem.

Jak już wspominałam, większość ludzi, którzy mnie znają, nie wie, że hoduję motyle. Zdążyłam się zorientować, że z perspektywy innych ludzi jest to bardzo ekscentryczne i niezrozumiałe hobby, choć nie rozumiem, dlaczego. Reakcje na widok gąsienic są zwykle negatywne, napotkaną na swej drodze gąsienicę większość ludzi ma ochotę po prostu zabić, nie zastanawiając się nawet, jak pięknym stworzeniem może się stać. Jeszcze większą niechęć czują oni do ciem, które ja traktuję na równi z motylami dziennymi i uwielbiam tak samo. Dlatego o mojej największej pasji wiedzą jedynie domownicy, dobrzy znajomi i niektóre osoby z dalszej rodziny, te bliższe mojemu sercu. Fakt, że muszę się kryć z jednym z aspektów mojego życia, które dają mi największe poczucie szczęścia i satysfakcji, jest dla mnie czymś smutnym, choć nie umniejsza moich uczuć do motyli.

Smutna jest dla mnie też zima, gdy motyle na dłuższy czas znikają z mojego życia. Między innymi dlatego tak mało mnie zimą na blogu. Wprawdzie zbieram pocztówki z motylami, czytam o nich w Internecie, a kilka sztucznych miałam nawet na choince. Brakuje mi jednak wszystkiego, co z nimi związane, moich codziennych rytuałów i silnych emocji, których doświadczam w sezonie na motyle. Codziennie powtarzam sobie, że kiedyś znowu przyjdzie wiosna. Przyjdzie, bo przecież musi, prawda?