poniedziałek, 20 lipca 2020

[104] Lockdown oswojony


Dawno, dawno temu przeczytałam gdzieś cytat: "W życiu mogą cię spotkać dwa rodzaje nieszczęścia: kiedy twoje największe marzenie się nie spełni albo kiedy się spełni". (Jeśli Ciocia Wyszukiwarka ma rację, autorem tych słów jest George Bernard Shaw.) Zapamiętałam go mimowolnie, ale nie zawracałam sobie nim zanadto głowy, bo wydał mi się gigantycznym uproszczeniem. W końcu nieszczęśliwych zdarzeń, które mogą spotkać człowieka, jest całe spektrum, a bywają one tak nieprzewidywalne, że większość nie sposób uznać po prostu za przeciwieństwo spełnionego marzenia. Nadal tak uważam, ale tej wiosny chyba zrozumiałam, co autor miał na myśli.

Nie wiem, czy istnieje osoba, która częściej ode mnie fantazjowałaby o niespodziewanej, ale nie związanej ze złym stanem zdrowia ani z bezrobociem, przerwie od pracy. Przypuszczam, że odkąd skończyłam studia, miewam takie myśli co najmniej raz czy dwa razy w tygodniu - i nie ma znaczenia, że swoją obecną pracę naprawdę lubię. Ot, gdyby tak pewnego pięknego dnia obudzić się o piątej trzydzieści i zastać obok łóżka jakiegoś krasnalka, który mi oznajmi, że przez najbliższe dwa tygodnie mogę nie chodzić do pracy... bez najmniejszych dolegliwości zdrowotnych i bez żadnych konsekwencji. Wyłączyć budzik, przewrócić się na drugi bok i ponownie zasnąć z błogą świadomością, że nikogo nie muszę oglądać, a żadne zobowiązanie nie dynda mi nad głową.

Kiedy w połowie marca gruchnęły pierwsze decyzje rządu związane z pandemią, przez pewien czas czułam się, jakbym śniła na jawie. Moje najskrytsze fantazje urzeczywistniły się, tyle że w sposób, który jeszcze niedawno nie przyszedłby mi do głowy. I wtedy okazało się, że... lepiej, by pewne rzeczy jednak pozostawały w sferze marzeń. Miał być sympatyczny krasnalek, a nie umierający ludzie, maseczki i lockdown!

Pod względem psychicznym miewałam wzloty i upadki. Przez pierwszych kilkanaście dni upadków było więcej. Żeby pognębić taką osobę jak ja, wystarczy już, aby z dnia na dzień zachwiała się rutyna, a wszystkie plany na kolejne tygodnie zostały odwołane. Najgorsze było jednak to, że w pierwszych dniach nikt nie potrafił odpowiedzieć mi na najważniejsze pytania: co będzie dalej, na jakich obostrzeniach się zatrzymamy, ile to wszystko potrwa, jak będzie w moim przypadku wyglądać praca zdalna. Nikt nic nie wiedział, a już najmniej mój szef, sam co chwilę zaskakiwany czymś nowym. Im więcej niewiadomych, tym gorzej czuje się osoba ze spektrum. Zamiast robić to, co zwykle chcę robić w wolne dni, początkowo co rano budziłam się z lękiem przed kolejnymi komunikatami, czego jeszcze robić nie mogę. Najbardziej dobiły mnie zakaz wstępu do lasów i niemożność widywania Szczura. Bałam się nie tylko o zdrowie swoje i swoich bliskich, ale też o to, żeby wszechobecne zakazy nie uderzyły w moje pasje. Niektórych może to dziwić, ale dla autysty możliwość realizowania pasji jest podstawą sensu życia. Przez nieustanny napływ informacji o wirusie z tablic znajomych i telewizorów rodziców miałam stany lękowe. Gdy tylko ojciec wchodził rano na piętro i od progu wołał, ile osób poprzedniego dnia zmarło albo co powiedział premier, waliło mi serce, a brzuch bolał.

W pewnym momencie sygnały z ciała uświadomiły mi, że niebezpiecznie zbliżam się do stanu kryzysu psychicznego, w jakim byłam w okresie studiów. Powiedziałam sobie: stop. Choćby dookoła się waliło i paliło, zdrowie psychiczne musi być priorytetem, w przeciwnym razie fizyczne też lada chwila się posypie. Zaczęłam od odcięcia się od mediów w największym możliwym stopniu. Choć początkowo było mi trudno powstrzymać się od ciągłego zaglądania do netu, postanowiłam czytać wiadomości o wirusie tylko dwa razy dziennie i ze sprawdzonych źródeł. Na parę tygodni przestałam obserwować profile znajomych, którzy udostępniali najbardziej katastroficzne posty. Telewizji w ogóle nie oglądałam, a gdy rodzice oglądali wiadomości, wychodziłam do innego pokoju i starałam się czymś zająć.

Stopniowo wypracowałam sobie nową rutynę dnia. Wstawałam i chodziłam spać późno, zgodnie ze swoimi potrzebami. Do obiadu zajmowałam się pracą, po południu starałam się wyjść na dwór, wieczorami ćwiczyłam i spędzałam czas ze Szczurem na Skype, a przed snem czytałam w samotności. Początkowo trzymanie się nowych rytuałów służyło głównie temu, żeby zaakceptować nową rzeczywistość i nie zwariować. Z dnia na dzień zaczęłam jednak czerpać coraz większą przyjemność z nowego trybu życia. Przyjemność wzrosła jeszcze, gdy sprawy wpracowe poukładały się. Czułam, że coraz bardziej rozluźniam się i zaczynam odpoczywać sensorycznie od ciągłego nadmiaru bodźców, z jakim wiąże się "normalna" codzienność. Zazwyczaj ledwo zdążam naładować swoje społeczne i sensoryczne baterie, a już muszę na nowo robić rzeczy, które całkowicie je rozładowują - i tak w kółko. Nie tracąc kilku godzin dziennie na ładowanie baterii, zyskałam czas na robienie wielu rzeczy, na które po zwykłym dniu pracy nie mam energii. Owszem, ukłucia lęku i dołki wciąż się zdarzały, ale sporadycznie, głównie wtedy, gdy czekałam na kolejne decyzje związane z pracą. To nie znaczy, że pandemia sama w sobie przestała mnie przerażać, po prostu nauczyłam się maksymalnie wykorzystywać ten czas.

Po lockdownie zrobiłam listę pozytywnych rzeczy, które udało mi się zrobić w tym okresie. Doliczyłam się ich kilkunastu:

1. Wysprzątałam swój pokój. Zwykle robię to pod koniec czerwca, ale tym razem zabrałam się za porządki w pierwszych tygodniach pandemii, gdy bardzo pilnie potrzebowałam zająć myśli.
2. Uporządkowałam zawartość dysku twardego, smartfona, pendrive'a i kart pamięci. Możecie wierzyć lub nie, ale w czeluściach tych nośników panował taki bajzel jak w stajni Augiasza.
3. Obserwowałam przyrodę, gdy tylko mogłam. Początkowo w ogrodzie, później na krótkich spacerach po okolicy, a po zniesieniu zakazu wstępu do lasów - we wszystkich ulubionych lasach.
4. Regularnie gadałam z przyjaciółmi i znajomymi przez komunikatory.
5. Pierwszy raz w życiu ufarbowałam komuś włosy.
6. Również pierwszy raz upiekłam chleb. A właściwie trzy chleby.
7. Co tydzień piekłam jakieś ciasto. Odświeżyłam sobie większość moich ulubionych domowych przepisów, a biszkopt z galaretką i chałkę zrobiłam pierwszy raz.
8. Obiecałam sobie, że powtórzę hiszpański... i oczywiście jak zwykle tego nie zrobiłam. A co! Idealnie być nie może. Sporo się leniłam i wysypiałam się za wszystkie czasy.
9. Wzięłam udział w kilku internetowych warsztatach i webinarach związanych z moją pracą, a nawet w jednym dłuższym kursie. Chyba pierwszy raz nie musiałam odchorowywać przebodźcowania po takich formach doskonalenia zawodowego - i to było cudowne. Jeśli o mnie chodzi, większość szkoleń mogłaby się odbywać w ten sposób. Siedząc przed ekranem we własnym wygodnym fotelu, z kubkiem ulubionego napoju, w odpowiadającej mi temperaturze, przyswajam więcej niż w dostosowanych do potrzeb osób neurotypowych "salach konferencyjnych".
10. Zapisałam się też na internetowy kurs mindfulness, ale jeszcze za wcześnie, żeby ocenić jego efekty.
11. Randkowałam ze Szczurem w Athkatli. I chociaż miesiąc bez spotykania się i tak był dla mnie trudny, wspólne przygody w świecie wirtualnym uczyniły go bardziej znośnym.
12. Przeczytałam sporo relaksujących czytadeł i kilka dobrych książek popularnonaukowych.
13. Obejrzałam wszystkie dostępne anime o Violet Evergarden i parę zaległych anime pełnometrażowych.
14. Uporządkowałam zdjęcia rodzinne, którymi się opiekuję. Dodałam też podpisy do zdjęć.
15. Odsłuchałam bardzo dużo podcastów.
Najważniejsze jest jednak nie to wszystko, co wymieniłam powyżej, ale ostatni punkt.
16! Doceniłam kilka rzeczy, które wcześniej postrzegałam jako coś oczywistego: że mieszkam na wsi, że mam kilka bliskich osób i zwierzaki, że nie mieszkam sama, że mam taką, a nie inną pracę. Doceniłam bardzo mocno.

Możliwe, że kogoś spośród neurotypowych czytelników będzie interesowało, jak radzę sobie z sensorycznymi minusami pandemii (maski, rękawiczki itp.). Na początku pandemii miałam spore obawy przed noszeniem środków ochrony osobistej, zwłaszcza masek. Mam skłonności do migren i nie toleruję jakiegokolwiek ucisku na skroniach. Nigdy nie byłam w stanie wytrzymać w ciasnej czapce ani w masce karnawałowej na gumce, po kilku minutach pojawiał się ból. Dlatego przerażała mnie myśl, że mogę być zmuszona wszędzie chodzić w masce czy nawet pracować w niej przez kilka godzin. Faktycznie większości maseczek, tych z gumkami zakładanymi na uszy, nie potrafię nosić dłużej niż parę minut. Okazało się jednak, że wystarczy zmienić krój maseczek na zawiązywane z tyłu głowy i nie taki diabeł straszny. Mama uszyła mi takie maseczki wielorazowe. Do samego noszenia maski na twarzy i oddychania w niej przyzwyczajałam się stopniowo, zmuszając się codziennie do krótkiego spaceru z zakrytymi ustami i nosem. Obecnie jestem na tyle przyzwyczajona, że gdy mam na sobie maskę zawiązywaną z tyłu głowy, nie myślę o tym, że ją mam. Jeszcze lepszym wynalazkiem jest przyłbica i jeśli wychodzę na krótko do sklepu, wybieram właśnie ją, ponieważ łatwiej ją później przygotować do kolejnego użycia. Kiedy nie da się uniknąć zasłonięcia twarzy na kilka godzin, będę używać przyłbicy. Jeśli chodzi o rękawiczki, najbardziej odpowiadają mi nitrylowe, a pożądany rozmiar ustaliłam metodą prób i błędów.

Z najbardziej nieprzyjemną konsekwencją pandemii natomiast mam do czynienia dopiero w wakacje, po zniesieniu większości obostrzeń. Lockdown udało mi się oswoić, ale na początku urlopu znowu zbliżyłam się do kryzysu psychicznego, tak jak na początku pandemii. Przywykłam do swojej nowej, domowej rutyny i teraz z kolei trudno mi wejść w tryb życia bardziej zbliżony do normalności. Stresuje mnie robienie różnych rzeczy pierwszy raz od kilku miesięcy, bywanie wśród ludzi, a także większa liczba obowiązków domowych w Norze.  Pierwszy raz źle się czułam po przyjeździe do Nory: byłam drażliwa, płaczliwa, kłóciłam się ze Szczurem, znowu pojawiły się stany lękowe i psychosomy. Idzie ku dobremu, ale dziękuję wszystkim bogom, że nie muszę od razu po lockdownie wracać do stacjonarnej pracy.

Ostatnio Szczur kupił sobie koszulkę z napisem "COVID-19 veteran". Podoba mi się ta metafora. Oswojenie lockdownu przypomina wygraną bitwę, jesteśmy teraz lepiej uzbrojeni i bogatsi o doświadczenie, ale końca wojny na razie nie widać.

Właśnie w takich sytuacjach najmocniej odczuwam, jak bezsensowne jest dzielenie autystów na nisko- i wysokofunkcjonujących. Dobrze sobie radzę, dopóki funkcjonuję w dobrze sobie znanym otoczeniu, mam dostęp do swoich pasji i stałe obowiązki w obrębie struktur organizacyjnych, które znam. W sytuacjach nagłych zmian całe to wysokie funkcjonowanie jest o kant tyłka potłuc. Porządek w głowie trzeba robić od nowa.