wtorek, 30 listopada 2021

[125] Podsumowanie lata

 
1. Tegoroczne lato spędziłam w większości w Norze. Wyjątkowo długo, bo aż trzy tygodnie, byłam w domu na wsi, ponieważ musiałam poczekać na powrót Szczura z delegacji i przygotować się do egzaminu. Pojechaliśmy razem w Góry Świętokrzyskie oraz na dwie dalsze weekendowe wycieczki: do Bielska-Białej i do Krakowa.
 
2. Zdałam ważny egzamin i awansowałam w pracy.
 
3. Zwiedziłam cztery zamki: w Bielsku-Białej, w Chęcinach, w Bodzentynie oraz... w Krakowie. Tak, tak - nareszcie udało mi się wykreślić Zamek Królewski na Wawelu z mojej Listy Wstydu.
 
 

 
4. Pierwszy raz wyprawiliśmy ze Szczurem letnią domówkę w Norce. Niestety nie wszyscy zaproszeni mogli przyjechać, ale swoją obecnością ucieszyli nas Piotr, Alex i Jakub, Magda oraz Paulina, a do tego Marek połączył się z nami na Discordzie. W gronie przyjaciół świętowaliśmy urodziny Szczura i mój awans. 

5. W tegorocznym sezonie na gąsienice mieszkali ze mną przedstawiciele jedenastu gatunków: dziewięciu ciem i dwóch motyli dziennych. Trzy z nich spotkałam pierwszy raz. Wyhodowałam dorosłe owady z tylko pięciu gatunków, ale za to miałam bardzo dużo osobników do wypuszczania. Rozmnożyłam też brudnice i niedźwiedziówki. Zimować będą jaja brudnic, larwy niedźwiedziówek oraz trzy poczwarki.

6. Pobiłam rekord w ilości wyhodowanych rusałek. Było ich aż pięćdziesiąt pięć!

7. Pierwszy raz udało mi się pozyskać jajeczka od motyli, które rozmnożyły się na moich oczach na wolności.

8. Poznałam kolejne warszawskie muzeum: Muzeum Ziemi PAN. 
 
9. W Bielsku-Białej zwiedziłam dwie filie Muzeum Historycznego: Starą Fabrykę i Zamek Książąt Sułkowskich. W fabryce najbardziej podobały mi się maszyny tkackie, a w zamku wystawy "Lustra japońskie ze zbiorów bielskiego kolekcjonera" i "Podróże kontemplacyjne. Iwa Kruczkowska-Król".

10. Ponownie odwiedziłam dwa inne muzea: Muzeum Azji i Pacyfiku oraz Muzeum Narodowe. Wyjście do pierwszego z nich planowałam już przed wakacjami, ponieważ bardzo mi zależało, by nie przegapić wystawy o Ajnach. Do drugiego Szczur i ja dotarliśmy później niż chcieliśmy, na godzinę czy półtorej przed zamknięciem. Zdążyliśmy obejść jedynie Galerię Sztuki XIX Wieku, ale za to w miłym towarzystwie Asi i jej synów.

11. Jak zwykle bardzo dużo włóczyłam się ze Szczurem po lasach. Prawie zawsze, gdy nie mieliśmy innych planów na wieczór, obieraliśmy kierunek na jakiś las, najczęściej Bemowski. Co najmniej cztery razy pojechaliśmy do Puszczy Kampinoskiej, chodziliśmy też po Lasku na Kole, Lesie Murckowskim i Starym Lesie. Na wyjeździe połaziliśmy po kilku rezerwatach i Świętokrzyskim Parku Narodowym.
 
12. Weszłam na Łysicę. 

13. Udało mi się spotkać jeża (na parkingu w Kielcach), dwie wiewiórki (obok Muzeum Ziemi), nietoperze, ropuchę i sporo żab, świetlika (na Karczówce) oraz największego ślimaka nagiego, jakiego w życiu widziałam. Pewnego lipcowego wieczoru do Nory dostał się pasikonik, dla którego pokonanie kilku pięter najwyraźniej nie stanowiło żadnego problemu. Najbardziej ucieszyłam się jednak, gdy z okna swojego pokoju w Kielcach zaobserwowałam sarenkę. Zanim usłyszała mnie i uciekła, zdążyłam pstryknąć jej kilka zdjęć. Gospodyni zdradziła mi, że sarny często podchodzą pod pensjonat.
 
 
 

14. Na początku wakacji kilka razy spotkałam chrabąszcze majowe. Przyleciały nawet do ogrodu. Ostatnio widziałam jednego z tych chrząszczy kilkanaście lat temu na spacerze z kuzynami, więc zawsze byłam przekonana, że w mojej miejscowości się one nie pojawiają. Niewykluczone, że zmieniło się to już w poprzednich latach, ale rozmijałam się z chrabąszczami, bo wyjeżdżałam do Szczura wcześniej.
 
15. Byłam w Jaskini Zbójeckiej.
 
16. Pewnego lipcowego dnia, kiedy w Lesie Bemowskim towarzyszył nam Piotr, odkryliśmy przyjemną miejscówkę do obserwowania samolotów. Zaczęło się od tego, że na spacerze zaniepokoiły mnie dobiegające z oddali dźwięki. Najpierw podejrzewałam, że zbliża się burza, później - że znaleźliśmy się niedaleko terenów wojskowych i słyszę strzały. Obie hipotezy były mylne. Okazało się, że w pobliżu jest nieduże lotnisko, z którego startują samoloty wykonujące loty widokowe.
 
 


 
17. Innym razem spotkaliśmy na szlaku... białego szczura. Towarzyszył w pracy właścicielce, która sprzedawała bilety do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Trudno nam było odkleić nosy od szyby, bo szczur był przyjazny i wyjątkowo dorodny. 

18. Pokazałam Szczurowi kilka charakterystycznych miejsc w Bielsku-Białej: Kamienicę "Pod Żabami", budynek Muzeum Literatury, Bielski Syjon, pomniki syrenki, Reksia i bohaterów "Porwania Baltazara Gąbki". Tylko Bolek i Lolek gdzieś się przed nami ukryli.
 
19. Ja i Szczur odwiedziliśmy Asię, Tomasza i ich synów, a oni - w nieco uszczuplonym składzie - odwiedzili nas w Norze.
 
20. Alex i Jakub przyjechali do nas na weekend. Przegadaliśmy kilka godzin i wybraliśmy się razem na wieczorny spacer po Puszczy Kampinoskiej, gdzie przemoczyłam buty.

21.
Przepłynęłam się kajakiem po fosie. Niestety, rowerów wodnych przez większość lata nie można było wypożyczać z powodu zakwitu wody.
 
22. Odwiedziłam Smoka Wawelskiego. Marzyło mi się wspólne zdjęcie, bo jedyne, jakie miałam, pochłonęła awaria dysku twardego w latach studenckich. Zrezygnowałam jednak z kontaktu fizycznego ze smokiem, gdy zobaczyłam, ile osób maca go w ciągu zaledwie kilku minut.

23.
Zwiedziłam ruiny pałacu Tarłów w Podzamczu Piekoszowskim.
 
24. Szczur pokazał mi kolejne miejsce na mapie Warszawy - Mariensztat. Przy okazji przeszliśmy się po Starym Mieście i zobaczyłam wąską uliczkę Kamienne Schodki, gdzie ponoć w latach dziewięćdziesiątych lubiła się fotografować alternatywna młodzież.
 
 

 
25. Zobaczyłam na żywo ponad sześćdziesiąt obrazów Zdzisława Beksińskiego na wystawie czasowej w Centrum Praskim Koneser. Korzystając z okazji, poszłam też na wystawę "Laboratorium Rzeźby". Przeczytałam, że była to największa w tym roku wystawa rzeźby w Warszawie, pełna dzieł wybitnych artystów. Cóż... niestety ja nadal jestem ze sztuką współczesną na bakier, mimo że od czasu do czasu próbuję się na nią otworzyć. Wycenione na tysiące złotych rzeźby kotów liżących się pod ogonami budzą we mnie raczej niedowierzanie niż zachwyt.

26. Wybrałam się do ogrodu botanicznego w Kielcach.

27. Wbrew własnej woli uczestniczyłam w dwóch przyjęciach: raz w weselu, które trwało do białego rana, a raz w niezwykle głośnej imprezie urodzinowej sąsiadki z ulicy obok. Inaczej nie da się tego nazwać, bo muzyka biesiadna z obu przyjęć była tak głośna, że przez cały wieczór nie potrafiłam na niczym się skupić. O ile wesele w hotelu można zrozumieć, o tyle w drugim przypadku tata poprosił policję o interwencję w związku z zakłócaniem ciszy nocnej, bo sąsiedzi nie ściszyli muzyki nawet po dwudziestej trzeciej. Całe szczęście, że urodziny obchodzi się tylko raz w roku.

28. Zaobserwowałam osiem Perseidów. W tym roku wypatrywałam "spadających gwiazd" przez dwie noce i w pojedynkę, nie licząc komarów. Żeby zniechęcić do siebie natrętnych krwiopijców, leżałam na leżaku opatulona kocami. 

29. Ponieważ pierwszego sierpnia o siedemnastej akurat jechałam samochodem, miałam okazję zobaczyć (i usłyszeć), jak warszawiacy upamiętniają godzinę "W".

30. Ścięłam włosy na krótko.
 
31. Wydałam kilkaset złotych na ubrania w sklepie sportowym. I nie żałuję, bo bluzy z tego sklepu są niebywale przyjazne sensorycznie, miękkie i ciepłe. Mam nadzieję, że będą mi służyć co najmniej przez kilka lat, tak jak ich poprzedniczka.
 
32. Odwiedziłam ze Szczurem jego rodziców. 
 
33. Dwa razy zobaczyłam się z kuzynem i jego rodzinką. Kiedyś uważałabym, że jak na lato to o wiele za mało. Po miesiącach czekania, aż wszyscy zostaną zaszczepieni, cieszyło mnie, że w końcu się widzimy. Wypuszczaliśmy razem rusałki, a Młodemu pokazałam też inne stadia rozwoju moich owadów. Młodszego najbardziej interesowało, jak by tu napsocić.

34. Zrobiłam zakupy w słynnych Złotych Tarasach. Upolowałam tam dwie wygodne pary trampków, czarną bluzkę i książki.
 
35. Pomogłam Szczurowi kupić odkurzacz. Nora już od dawna prosiła się o solidny odkurzacz, ale Szczurowi na co dzień trudno jest znaleźć czas i energię na ponadprogramowe rzeczy. Wybrałam więc model, który uznałam za najbardziej odpowiedni, a Szczur po prostu go kupił.
 
36. Wzięłam udział w spisie powszechnym. Spisałam siebie i domowników przez Internet.

37. Pierwszy raz upiekłam w Norze ciasto.
 
38. Przywiozłam z wakacji aż jedenaście wspólnych zdjęć moich i Szczura. To prawdziwy ewenement, bo z reguły o wiele częściej fotografujemy niż jesteśmy fotografowani, a co dopiero razem. W tym roku wzięłam się na sposób: za każdym razem, gdy inni turyści prosili mnie o pstryknięcie im rodzinnego zdjęcia, ja prosiłam ich o to samo. 
 
 
 

39.
Przez dwa dni miałam jęczmień w oku. Nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło, dlatego nie wiedziałam, co robić. Pani w aptece doradziła ciepłe okłady z ziela świetlika, a przyjaciółki - z gotowanego jajka. Zanim zdążyłam wypróbować jajko, ziele świetlika pomogło i jęczmień pękł.

40. Szczurzyca zrobiła postępy w nauce makijażu. Miałam wrażenie, że wykupiła pół drogerii.
 
41. Dostałam jedne z najpyszniejszych czekoladek, jakie w życiu jadłam. Szczur przywiózł mi je z zagranicznej delegacji. Były tak dobre, że codziennie wydzielałam nam po jednej, żeby starczyły na jak najdłużej!

42. Przeżyłam chwile grozy, kiedy pewnego ranka w Norze krany odmówiły współpracy. Obawiałam się, że nastąpiła jakaś awaria i możemy przez dłuższy czas nie mieć bieżącej wody. W moim domu na wsi czuję się na tego typu sytuacje przygotowana, ale w Norze nie bardzo, zwłaszcza podczas fali upałów. Na szczęście była to tylko krótka przerwa w dostawie wody, spowodowana remontem na osiedlu. 
 
43. Utrwalałam hiszpański z aplikacją Duolingo. 
 
44. Odkryłam powieści obyczajowe Agnieszki Krawczyk. Gdy mam ochotę poczytać coś kojącego i optymistycznego, ale nie wysilać się przy tym intelektualnie, chętnie sięgam po "Ulicę Wierzbową" czy "Magiczne miejsce". Nawet jeśli niektóre wątki nie grzeszą realizmem.

45. Aby wynagrodzić samą siebie za zdany egzamin, sprawiłam sobie czytnik e-booków. Na razie prawie z niego nie korzystam, bo mam bardzo dużo tradycyjnych książek do przeczytania, ale liczę, że w niektórych sytuacjach będzie ułatwiał mi życie. Zwłaszcza poza domem.

46. Ograłam Szczura w "Na skrzydłach".

47. Prawie codziennie oglądałam anime. Obejrzałam drugi sezon "Yuru Camp", "Somali and the Forest Spirit", dwa sezony "Piano no Mori" oraz filmy "A Whisker Away", "Mai-Mai Miracle" i "In This Corner of the World". 

48. Uporządkowałam kilka szaf w swoim pokoju, a na parterze wprowadziłam nowy system przechowywania materiałów i przyborów do rękodzieła.
 
49. Zaliczyłam dwie wizyty u dentysty.

50. Doszłam do siebie po trudnym roku szkolnym, choć wymagało to czasu. Na początku wszystko przypominało mi o zeszłorocznym kryzysie, więc nie było mi łatwo wrócić do podróżowania. W pewnym sensie wielu rzeczy, które przed pandemią miałam wypracowane, musiałam jakby uczyć się od nowa. Jedzenie poza domem wciąż budzi we mnie lęk i pozostaje obszarem do długofalowej pracy nad sobą. Pozostałe lęki zdołałam przełamać i jestem z tego dumna.



czwartek, 4 listopada 2021

[124] Pamiętniki sierpniowe

 
1.08
Pierwszy raz odważyłam się upiec w Norze ciasto. Na razie co prawda z torebki, ale to już coś. Generalnie nie chce mi się tutaj piec "bardziej serio", bo nie ma porządnego miksera ani naczyń i narzędzi identycznych jak w domu (lubię mieć zawsze te same). Dlatego zawsze to jakiś sukces. A zabrałam się za pieczenie tylko dlatego, że dziś przez pogodę oboje kiepsko się czuliśmy. Szczur leżał do piętnastej z krótką przerwą, a ja po przebudzeniu byłam lękowa i potrzebowałam bardzo pilnie zająć czymś swoją głowę.
Pierwsze koty za płoty.
 
 


2.08
Pada ulewny deszcz. Przyjemnie się siedzi nocą z książką na kanapie w Norce i słucha deszczu.

3.08
Odkąd bywam w Warszawie, regularnie sprawdzam aktualności na stronach moich ulubionych muzeów. Przed wakacjami wyczytałam, że w Muzeum Azji i Pacyfiku pojawiła się nowa, ciekawa wystawa czasowa: "Świat Ajnów. Od Bronisława Piłsudskiego do Shigeru Kayano". Od razu wiedziałam, że muszę się tam udać, zanim ekspozycja zniknie.
Kiedy zeszłoroczny lockdown trwał w najlepsze, prawie codziennie słuchałam podcastów i oglądałam vlogi. Szczególnie upodobałam sobie kanał YT Aiko i Emila Truszkowskich - japońsko-polskiego małżeństwa, które tworzy vlogi o swoim życiu i podróżach po Japonii. Co jakiś czas Emil publikuje świetne wywiady z osobami mieszkającymi w Japonii lub w inny sposób z nią związanymi.
Pewnego razu bohaterką takiego szalenie ciekawego wywiadu była Danuta Onyszkiewicz, prawnuczka Józefa Piłsudskiego i zarazem autorka projektu "Śladami Bronka". Słuchając, dowiedziałam się, że Józef miał brata Bronisława, wybitnego naukowca, który za udział w spisku wymierzonym w cara został zesłany na Sachalin. Prowadził tam badania terenowe wśród rdzennej ludności. Dzięki jego pracy udokumentowane zostały kultura i język ludu Ajnów z przełomu XIX i XX wieku. Obecnie Danuta Onyszkiewicz zamierza odbyć podróż śladami Bronisława, poznać jego potomków i stworzyć na podstawie zebranych materiałów interaktywny film dokumentalny.
Nie wiem, czy ktoś to pamięta, ale swego czasu wstawiałam na fejsa linka do tego vloga. Łatwo można go znaleźć na YT, do czego mocno zachęcam, bo to naprawdę nietuzinkowa historia.
Wystawę w Muzeum Azji i Pacyfiku potraktowałam jako okazję do rozwinięcia wiedzy z vloga. Faktycznie można się tam dowiedzieć najważniejszych rzeczy o życiu Ajnów: jak mieszkali, czym się zajmowali, jak się ubierali, w co wierzyli. Nie zabrakło też informacji o Bronku, tfu, Bronisławie i wykonanych przez niego fotografii.
Jako ciepłolubnemu stworzeniu najtrudniej mi sobie wyobrazić życie w tych skromnych ajnuskich chatach zimą, gdy temperatury sięgały -15 stopni...






4.08
Nareszcie dorwaliśmy się do kajaka!
W dni robocze rzeczywiście łatwiej wynająć kajak do popływania po fosie niż w weekendy. Niestety, rowery wodne znowu poszły w odstawkę, ponieważ fosa jest zaglonowana. Najważniejsze jednak, że miasto ponownie uruchomiło tę wypożyczalnię i że poziom wody w ogóle pozwala na pływanie.

5.08
Mieliśmy w Norze leniwy dzień. Planowaliśmy wybrać się rano na wycieczkę, ale pogoda i samopoczucie Szczura udaremniły nasze plany. Szczurowi dokuczały wysokie ciśnienie i ból głowy, więc przez połowę dnia leżał. Ja czułam się dobrze, tylko sennie. Dzięki temu, że wczoraj przygotowałam obiad na dwa dni, też mogłam pobyczyć się do czternastej. Raz na jakiś czas przyjemnie jest tak po prostu nic nie robić, co w roku szkolnym rzadko się zdarza.
Po południu odwiedziliśmy sklep sportowy na Mokotowie. Kupiłam sobie dwie horrendalnie drogie, ocieplane bluzy, tym razem z pełnym przekonaniem, bo pomarańczową bluzę z North Face kupioną dwa lata temu noszę praktycznie non stop. Pomimo ciągłego używania nadal nie straciła na jakości - nie zmechaciła się, nie stała się szorstka wewnątrz i cały czas rewelacyjnie grzeje. To jeden z moich ulubionych ciuchów. Myślę, że dwie czy trzy tego typu bluzy będą mi dzielnie służyć przez ładnych kilka lat, podczas gdy bluzy z kiepskich materiałów wysyłam na emeryturę, kiedy stają się nieprzyjemne w dotyku. Najważniejsze, żeby było w nich ciepło i miękko.
Postanowiłam, że po powrocie na wieś spróbuję wreszcie zrobić mydełka glicerynowe. Pooglądałam już tutoriale i wypytałam koleżankę z doświadczeniem w temacie, w jakim sklepie kupuje składniki. Zamówię zestaw dla początkujących z bazą mydlaną, kilkoma olejkami zapachowymi i barwnikami, a do tego naczynie do rozpuszczania gliceryny w kąpieli wodnej i parę dodatków. Ciekawe, jakie będą efekty eksperymentu.
Szczur ciągle żartuje, żebym tylko nie zaczęła tej gliceryny nitrować.

12.08
Ostatni tydzień przyniósł mi istny rollercoaster emocjonalny... Poziom natężenia emocji na przemian wznosił się i opadał.
Zacząć trzeba chyba od piątku, kiedy wybraliśmy się ze Szczurem do Muzeum Narodowego, a później do Asi i Tomasza. Minęły całe wieki, odkąd kogoś odwiedziłam - zdaje się, że ostatni był Piotrek w zeszłe wakacje, ewentualnie rodzice Szczura w ferie zimowe. W gościnie tak się zagadaliśmy z całą rodziną Asi i Tomasza, że zupełnie nie zauważyliśmy, kiedy zrobiło się późno. Zazwyczaj nie dostrzegam upływu czasu, jeżeli w czyimś towarzystwie czuję się komfortowo. Zorientowałam się, że się zasiedzieliśmy, dopiero gdy Mistrz Zen zaczął przygotowywać się do spania. Ostatecznie wyszliśmy grubo po dwudziestej trzeciej, z torbami pełnymi książek (wypożyczonych i oddanych w dobre ręce), z trudem przerywając rozmowę. Po powrocie zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczona - co prawda pozytywnie zmęczona, ale jednak. Padłam na kanapę, próbując jeszcze przeczytać kilka stron książki. Ciało broniło się przed dalszą aktywnością i musiałam mu ulec, bo zaczęłam na tej kanapie przysypiać.
W sobotę przyjechali do nas Alex i Jakub, więc stężenie autyzmu w Norze jeszcze bardziej wzrosło. Ku mojemu zdziwieniu, po południu nie czułam już zmęczenia po bogatym w wydarzenia dniu poprzednim, ale wręcz przeciwnie. Dzięki gościom znowu poczułam się zrelaksowana. Wieczorem zapakowaliśmy się do Naleśnika i pojechaliśmy połazić po Kampinosie od strony dawnej kwatery dowodzenia. Choć było ciemno, zaobserwowałam kilkanaście małych miernikowców zwieszających się z roślin na swoich niewidocznych nitkach.
Wychodząc z Puszczy, gdy byliśmy już bardzo blisko parkingu, wdepnęłam prawą nogą w kałużę i przemoczyłam but z mojej najwygodniejszej obecnie pary. W pierwszej chwili spanikowałam, bo ostatnim razem, kiedy przydarzyła mi się podobna sytuacja (na Słowacji), nie udało mi się wysuszyć ulubionych butów - zatęchły i straciłam je. Tym razem jednak Alex po powrocie szybko wzięła w obroty i mnie, i nasze obuwie. Choć zdążyłam jeszcze posprzeczać się ze Szczurem, poznałam sposoby downhillowca na ratowanie butów i spać poszłam zupełnie wyciszona.
Następnego dnia Szczur musiał wstać wcześnie, by odwieźć gości na dworzec. Odsypiał to właściwie przez resztę dnia, więc poszłam sama na wieczorny spacer iii... znalazłam kilkadziesiąt gąsienic rusałek! Było ich tyle, że mogłam zabrać tylko część. Wszystkie siedziały na pokrzywach na trasie mojego spaceru. Jeżeli to nie jest dobry omen, to nie wiem, co nim jest.
W nocy z poniedziałku na wtorek wróciłam na wieś, do domu rodziców, żeby spędzić tutaj kilka dni na nauce do ważnego egzaminu. Dzięki temu, że nie muszę przygotowywać sobie wszystkich posiłków, łatwiej mi skupić uwagę. Przyznam, że nie jest mi łatwo się uczyć. Myślę, że zupełnie odzwyczaiłam się od nauki "na deadline", bo od ukończenia studiów wszystkiego, czego się uczę, uczę się dla siebie samej i kiedy chcę. Głowa aż wyrywa się do wszelkich przyjemniejszych zajęć. Grunt to dożyć egzaminu i go zdać. Oby jak najszybciej było po wszystkim.




24.08
Dzisiaj pierwszy raz zrobiłam kompot ze śliwek. Użyłam do tego imprezowych śliwek od Magdy. Podobno Szczur lubi taki kompot, więc nic nie powinno się zmarnować, mimo że użyłam trochę za dużo cukru jak na jego gust. Do tej pory gotowałam tylko kompoty dla siebie z jabłek i bananów, gdy było mi niedobrze po leku na stawy.
Po spotkaniach z innymi osobami w spektrum, kiedy jest nas więcej naraz, zawsze zastanawiam się, jak to możliwe, że znam teraz tylu sympatycznych ludzi. Przez całe życie szkolne, a później studenckie próbowałam wchodzić w relacje z rówieśnikami i zazwyczaj nie kończyło się to dobrze. Sześć lat temu, świeżo po studiach i po zakończeniu związku, czułam się dojmująco samotna. Wydawało mi się, że w tym wieku osoba taka jak ja, introwertyczna, z mnóstwem nadwrażliwości sensorycznych, dziwnymi zainteresowaniami i inną wizją życia niż ma większość rówieśników, nie ma już szans na żadne nowe kontakty. Obecnie osób, które lubię, jest tyle, że nawet gdy ktoś z zaproszonych nie może przyjechać na "szczurzą domówkę", mieszkanie i tak pęka w szwach.
Dzień przed imprezą odwiedziliśmy rodziców Szczura, a jeszcze jeden dzień wcześniej, tuż przed wyjazdem do Warszawy, wpadł do mnie kuzyn z rodziną. Nikogo więc nie powinno dziwić, że dzisiaj leżałam w łóżku do czternastej, usprawiedliwiając się paskudną pogodą. Dzień minął nam obojgu głównie na lenistwie. Planowaliśmy wyjście wieczorem na wystawę, ale ostatecznie zostaliśmy w Norze. Przez cały czas mocno padało, temperatura też nie zachęcała do wyściubienia nosa na zewnątrz. Ulewny deszcz uniemożliwił mi wypuszczenie dziewięciu pawików - może jutro uda się to zrobić.
 
 

 

niedziela, 24 października 2021

[123] Świętokrzyskie czaruje (cz. II)

 
[Jeśli chcesz przeczytać poprzednią część posta, kliknij tutaj.]
  

26.07
O tym dniu niczego na bieżąco nie zanotowałam, ale sądzę, że warto skrobnąć kilka słów, żeby zachować go w pamięci. Odwiedziliśmy bowiem dwa miejsca mniej popularne, których próżno szukać w zestawieniach największych atrakcji okolicy Kielc: Jaskinię Zbójecką w okolicach Łagowa i pałac Tarłów w Podzamczu Piekoszowskim.
Jaskinia Zbójecka nie jest tak oblegana przez turystów jak jaskinia Raj czy te na Kadzielni - nie trzeba kupować biletu ani zapisywać się z kilkudniowym wyprzedzeniem na określony dzień i godzinę. Znajduje się w wąwozie Dule i należy do najdłuższych jaskiń w regionie świętokrzyskim. To właśnie z nią wiąże się legenda o zbóju Madeju. Na tablicy informacyjnej przeczytałam, że występują tam rzadkie w Polsce pająki i owady, a także trzy gatunki nietoperzy: nocek rudy, nocek duży i podkowiec mały. Wewnątrz znaleziono ceramikę pochodzącą prawdopodobnie z XI lub XII wieku. 
Pałac Tarłów to klimatyczne ruiny XVII-wiecznej rezydencji magnackiej. Według legendy zostało tam ukryte złoto konfederatów, którego nigdy nie odnaleziono. Chodząc po pałacu, nie szukałam jednak skarbu, tylko fotografowałam piękne fragmenty murów i wszędobylskie rośliny. Podobnie jak inne budynki pozostawione przez ludzi samym sobie, także i ten przejęła natura - znalazłam nawet młody jarząb, idealny dla moich gąsienic znamionówek.
W ruinach spotkaliśmy tylko trzy zwiedzające kobiety, a w jaskini parę z dziećmi, więc to idealne miejsca na krótkie, spokojne wycieczki.






 
27.07
Dzisiaj udało mi się w miarę wcześnie wstać (tak, w wolne dni dziewiąta to dla mnie wcześnie), więc dość żwawo wybraliśmy się do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tym razem zdecydowaliśmy się na fragment szlaku z Bodzentyna do Świętej Katarzyny, biegnący przez charakterystyczną Puszczę Jodłową. Trudnych podejść po drodze nie było, dlatego nie musiałam walczyć ze swoimi słabościami jak na Łysicy. W zamian szlak totalnie mnie zauroczył pod względem przyrodniczym i narobił mi takiego smaka na więcej, że następnym razem pewnie będę chciała przejść cały.
W czasie krótkiego spaceru zdążyliśmy zaobserwować trzy mrowiska, ropuchę i cztery małe ropuszki, ciekawe grzyby, przepięknego owada i największego ślimaka, jakiego dotąd w Polsce widziałam. Miałam przy sobie linijkę, więc Szczur jako dyżurny metrolog może potwierdzić: stwór mierzył około piętnastu centymetrów! Szok! 
 





 
Dlaczego w takim razie nie połakomiliśmy się na cały szlak? Ano dlatego, że umyśliliśmy sobie przed obiadem zobaczyć jeszcze zamek biskupów krakowskich w Bodzentynie. Niestety, ruiny tego zamku są w kiepskim stanie i grożą zawaleniem, więc nie da się się zbyt blisko do niego podejść. Na razie mury zostały tylko prowizorycznie zabezpieczone drewnianymi konstrukcjami i ogrodzone, żeby nikomu nie stała się krzywda. Przeczytałam jednak w Internecie, że podobno istnieją szanse na renowację zamku w najbliższych latach.




 
28.07
Nadszedł ostatni dzień pobytu w Kielcach. Zastanawiałam się, co moglibyśmy jeszcze zobaczyć, skoro po południu musimy zjeść obiad i spakować się. Ostatecznie zaproponowałam, żebyśmy wybrali się do rezerwatu Skałki Piekło pod Nakłaniem. Tamtejsze formacje skalne zaciekawiły mnie, gdy czytałam posty na blogach podróżniczych.
Do rezerwatu z Kielc jedzie się niecałą godzinę, a później niebieski szlak przez las powinien  doprowadzić wędrowca do celu. Niestety, nas nie doprowadził. Prawdopodobnie byliśmy już niedaleko środka lasu, gdzie znajdują się skałki, kiedy natknęliśmy się na... zakaz wstępu i plac budowy, których nijak nie dało się ominąć. Myślę, że to raczej tymczasowe, ale poczułam się rozczarowana i zła na ludzi. Nie rozumiem, dlaczego informacji o niedostępności drogi do skałek nie można było umieścić na samym początku szlaku, żeby człowiek nie szedł na darmo. Przez to, że przeszliśmy większość tego szlaku, nie mieliśmy już czasu na zmianę planów. Sama droga przez las była przyjemna, zacieniona, ale nie tak atrakcyjna przyrodniczo jak na przykład szlak przez Puszczę Jodłową.
Aby trochę więcej skorzystać na tej wycieczce, w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Zagnańsku - miejscowości, gdzie rośnie słynny dąb Bartek. Muszę przyznać, że na początku trochę mi się nie chciało. Bartka widziałam już kilka lat temu, a po nieudanej wyprawie buzowały we mnie negatywne emocje. Dobrze się jednak stało, że posłuchałam Szczura, bo widok wiekowego drzewa poprawił mi humor. Staruszek przeżył kolejnych parę lat bez szwanku i oby tak zostało jak najdłużej.
Przed odjazdem wykorzystałam czas, gdy Szczur drzemał, żeby zajrzeć do pobliskiego ogrodu botanicznego. Wprawdzie nie miałam czasu na dokładne obejście całego terenu i obejrzenie wszystkiego, ale towarzystwo roślin pomogło mi zrelaksować się przed podróżą samochodem. Największe wrażenie zrobiły na mnie kwiaty jeżówki, które przyciągały całe rzesze rusałek i trzmieli. Może warto zastanowić się nad zasadzeniem tej rośliny w ogrodzie rodziców!
 
 





 

niedziela, 17 października 2021

[122] Świętokrzyskie czaruje (cz. I)

 
Dość długo zastanawiałam się, gdzie pojechać w tegoroczne wakacje. Po zeszłorocznym kryzysie i niełatwej wiośnie nie czułam się na tyle pewnie, żeby udać się w zupełnie nowe miejsce, ale nie chciałam też przez całe lato ograniczać się do jednodniowych wypadów. Rozważałam kilka miejsc, aż w końcu postawiłam na Góry Świętokrzyskie. Minęły cztery lata od poprzedniego wyjazdu ze Szczurem w te okolice, a ponieważ okolice Kielc mnie wtedy urzekły, uznałam, że to dobry pomysł. 
 
W spotach reklamowych promuje się województwo świętokrzyskie hasłem "Świętokrzyskie czaruje" - i to prawda. Nie do końca uświadamiam sobie, co składa się na atmosferę, która mnie tam przyciąga i działa tak kojąco, ale moim zdaniem trudno o lepsze hasło.

 
23.07
Od wczorajszego wieczoru jesteśmy w Kielcach i bardzo mnie to cieszy. Co prawda, wczoraj mimo starań nie obeszło się bez stresu przed podróżą i buntu brzucha, ale już na spacerze przed snem poczułam odprężenie.
W nowym miejscu, zaraz na parkingu, powitał nas sympatyczny zwierz - jeż. Na zdjęciu zrobionym mu po ciemku niewiele widać (tylko jeśli maksymalnie rozjaśnię ekran), ale musiałam je pstryknąć, bo się ucieszyłam. Już od paru lat nie spotkałam jeża, więc uważam to nieoczekiwane spotkanie za dobrą wróżbę. Jako drugi wyszedł nam na powitanie przemiły gospodarz, mimo późnej pory zagadując nas na amen.
Pomieszkujemy w miejscu, które już znam, a w którym moim zdaniem w powietrzu unosi się magia. I nie mam tu na myśli świętokrzyskich podań o czarownicach i o diabłach, tylko kojącą atmosferę. Jesteśmy w jednym z największych polskich miast, tymczasem w bliskim sąsiedztwie jest park krajobrazowy, trochę dalej rezerwat. Przed snem za oknem mojego pokoju zbiera się orkiestra koników polnych, a rano budzą mnie głośne okrzyki kur.
Po wczorajszym dniu byliśmy bardzo zmęczeni, więc rano wygrzebaliśmy się późno, na totalnym luzie. W hotelu już nikogo z gości nie było, kiedy udawaliśmy się zwiedzać, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Cudownie jest nie czuć presji. Wyjątkowo odpuściłam sobie nawet zajmowanie się gąsienicami, nakarmionymi obficie przed wyjazdem.
Pojechaliśmy na Kadzielnię - wzgórze zbudowane z wapieni, na którym znajduje się rezerwat przyrody. Mimo bliskości tego miejsca ostatnim razem nie zwiedziliśmy go, chyba po prostu zabrakło nam czasu na wszystkie tutejsze atrakcje. Jak rzecze Wikipedia, Kadzielnia mogła być pogańskim miejscem kultu, ale nie ma na to przekonujących dowodów. Pewne jest to, że przez lata eksploatowano tu skały wapienne, a obok Jeziora Szmaragdowego, które powstało w dawnym kamieniołomie, trudno przejść obojętnie. Niestety, nie udało nam się zwiedzić jaskiń, bo obowiązuje tam rejestracja. Poszliśmy na górę najwyżej jak się dało bez wspinaczki, a w drodze powrotnej popatrzyliśmy na okolicę z miejsca widokowego u stóp pomnika. Trochę brakuje tam tabliczki informacyjnej - dopiero Wikipedia powiedziała mi, że jest to pomnik Bojowników o Wyzwolenie Narodowe i Społeczne.
 
 


 
 
 
 
Na terenie rezerwatu widziałam mnóstwo motyli: pawiki (ich było najwięcej, szczególnie w jednym miejscu, gdzie okupowały nieznaną mi kwitnącą roślinę), admirały, bielinki, jednego modraszka.
Wieczorem Szczur zabrał mnie na spacer po okolicy, czyli do lasu wchodzącego w skład parku krajobrazowego. Po drodze zobaczyliśmy klasztor na Karczówce i kilka kapliczek, zahaczyliśmy też o punkt widokowy z panoramą Kielc. Oj, niełatwo mi było iść kamienistą ścieżką po zmroku, zwłaszcza że odzwyczaiłam się zupełnie od chodzenia po jakimkolwiek trudniejszym terenie. Trzy razy miałam skurcze mięśni pośladków. Ale z pomocą Szczura dałam radę i to jest najważniejsze.

25.07
Wczoraj zdobyliśmy Łysicę. Mam sentyment do tej góry, bo był to bodajże drugi z kolei szczyt, na który o własnych siłach weszłam. W przeciwieństwie do poprzedniego razu, miałam na sobie porządne górskie buty, więc wchodziło i schodziło mi się lepiej. Owszem, niektóre odcinki przysparzały mi trudności, szczególnie ostatni, gdzie idzie się między największymi kamieniami. Każde wyjście w góry traktuję jako okazję do kontaktu z przyrodą, ale też jako wyzwanie dla mojego układu przedsionkowego i koncentracji uwagi. Kiedy udaje mi się zrobić coś, co wymaga pokonania własnych słabości, na przykład przełamania obaw przed utratą równowagi, jestem z siebie dumna. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież chodzę po prostych trasach. Cóż... obiektywnie znaczy obiektywnie, a mój układ przedsionkowy ma swoją skalę i to w niej zdobywam punkty. 

 






Niestety, reszta dnia nie pozwoliła mi wypocząć po wycieczce w góry. W hotelu, gdzie wynajmujemy pokoje, odbywało się wesele. Przez cały dzień zza mojego okna dobiegało irytujące buczenie wentylatora, a wieczór był mocno dyskomfortowy sensorycznie. Nie wiem, co bardziej mnie denerwowało - głośne basy, których nie cierpię, krzyki bawiących się ludzi czy hołubce o drugiej w nocy. Miałam nadzieję, że godzinę po oczepinach towarzystwo zacznie się rozchodzić, jak to zwykle bywało na weselach w mojej rodzinie. Gdzie tam! - wyszło na jaw, że górale potrafią się bawić do bladego świtu. Im bardziej goście byli pijani, tym donośniej krzyczeli i śpiewali (między innymi "Aaaalee za to nieedziela, nieeedziela będzie dla nas"). Nie zrobiłam wieczorem nic dla siebie poza nakarmieniem gąsienic, nawet na czytaniu nie umiałam się skupić. W końcu o drugiej wzięłam lek nasenny i padłam na łóżko. Nie wiem, o której impreza się skończyła, ale na szczęście lek zrobił swoje - szybko zasnęłam. Cztery godziny później obudziła mnie błoga cisza. Otworzyłam na chwilę oczy, sprawdziłam godzinę na ekranie telefonu i ponownie zasnęłam.
W związku z nocnymi hałasami dzisiaj zorganizowaliśmy sobie dzień bardziej luzacko. Na obiad umówiliśmy się wcześniej, po obiedzie poodpoczywaliśmy osobno, wieczorem połaziliśmy po okolicy... Najważniejszym punktem dnia było zwiedzanie zamku w Chęcinach. Jeżeli znacie historię o tym, jak królowa Bona w pośpiechu wyjechała z Polski, zabierając ze sobą drogocenny skarb, to może Was zaciekawi, że właśnie w Chęcinach przechowywała swoje kosztowności.
Obecnie próżno szukać na zamku skarbów z lat jego świetności, ale z wież roztacza się piękna panorama okolicy. W sezonie letnim po dziedzińcu przechadzają się pracownicy zamku w średniowiecznych strojach, między innymi zaskakująco sympatyczny kat. Można też przymierzyć elementy rycerskiej zbroi, zakuć się w dyby, sfotografować się z koniem lub Kostkiem, zobaczyć krzyżackiego jeńca czy popodziwiać herby szlacheckie. Część atrakcji może się wydawać dziecinna, ale czemu by się trochę nie powygłupiać?
Miałam dzisiaj wymarzoną pogodę do fotografowania zamku. Początkowo nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw - od rana prażyło słońce, na niebie nie wisiała ani jedna większa chmura. Spodziewałam się, że podczas naszej wycieczki w samo południe zdjęcia wyjdą beznadziejnie. Jakże się zdziwiłam, gdy po naszym wejściu na teren zamku nagle zerwał się silny wiatr! Z minuty na minutę zrobiło się pochmurno. Dzięki temu zamek zapozował dokładnie tak, jak lubię najbardziej.




 

środa, 6 października 2021

[121] Pamiętniki lipcowe

 
[TRIGGER WARNING: W poście znajdują się wzmianki o pajęczakach wraz z ich zdjęciami.]

 
04.07
Już od tygodnia mam wakacje, ale chyba dopiero dzisiaj zaczęłam to odczuwać w pełni. Po trybie życia z ostatnich dwóch, trzech miesięcy mojemu organizmowi trudno było załapać, że oto już nie trzeba nigdzie się spieszyć i wywierać na siebie żadnej presji. Przez kilka dni wciąż czułam tę presję, żeby wszystko robić jak najszybciej i jak najefektywniej, w postaci nerwowych sygnałów płynących z mojego brzucha. Dopiero gdy wczoraj brzuch całkowicie się zbuntował, zauważyłam wyraźną poprawę.
Tegoroczne lato zaczęło się nietypowo, jako że pierwsze dwa tygodnie wakacji spędzam na Śląsku. Miałam możliwość przenieść się do Nory, ale Szczur trochę później zaczyna urlop, bo czeka go jeszcze kilka dni służbowego wyjazdu. Wolałam zostać w domu na wsi niż spać sama w pustym mieszkaniu, do czego nie jestem w ogóle przyzwyczajona. Tak więc moje dni są na razie na tyle podobne do siebie, że czasem nie jestem świadoma, jaki mamy dzień tygodnia. Staram się codziennie posprzątać kawałek pokoju i wyjść na spacer po okolicy. Przychodzi mi to trudniej niż zazwyczaj, zwłaszcza że wciąż mam zwiększone zapotrzebowanie na sen w ciągu dnia, ale daję radę. Bywa, że wynagradzają mi to ciekawe obserwacje przyrodnicze. Zaczynam też powoli nadrabiać zaległości w czytaniu, słuchaniu muzyki i oglądaniu anime.
W poprzedni weekend, właściwie od razu po zakończeniu roku szkolnego, pojechaliśmy ze Szczurem do Bielska-Białej. Była to moja inicjatywa. Zależało mi, żeby spędzić razem trochę czasu poza domem przed wyjazdem gryzonia za granicę. Chciałam też zwiedzić kolejny fragment tego miasta, które bardzo polubiłam w czasach studenckich, i zapoznać z nim Szczura. W ciągu dwóch dni zdążyliśmy przespacerować się po centrum, zwiedzić dwie filie muzeum: Zamek Sułkowskich i Starą Fabrykę, odkryć stary cmentarz ewangelicki i znaleźć zaskakującą restaurację. Zdjęć jednak jeszcze nie będzie. Postanowiłam, że poświęcę temu wypadowi post albo dwa na blogu.
A na zdjęciu dzisiaj jest mały gostek, którego przyniosłam ze spaceru w swojej czapce z daszkiem. Zauważyłam go dopiero wtedy, gdy zaczął spacerować po daszku od spodu. Łobuz bardzo nie chciał opuścić upatrzonego lokum. Chował się jak tylko mógł. Poprosiłam Aleksandra o identyfikację, a on napisał, że to ślizgun z rodzaju Philodromus.
 
 
 
 
08.07
Prawdopodobnie nie uda mi się przejrzeć i uporządkować wszystkiego, co sobie zaplanowałam na czas przed wyjazdem. Nadal mam kompletnie rozwałkowany rytm dobowy, do czego jeszcze dokłada swoje trzy grosze upał. Przez większość dnia nie czuję na nic siły, a zasypiać chce mi się dopiero około czwartej nad ranem. Muszę wrócić do leku nasennego, a tak dokładne sprzątanie jak rok temu sobie odpuścić.
Wczoraj udostępniłam grafikę o odpuszczaniu, chyba od Anity. Kto zna mnie w realu, wie jednak, że z odpuszczaniem mam spore problemy. Nawet gdy nikt nie nakłada na mnie presji, jeżeli sama coś sobie umyślę i przyzwyczaję się do swojego planu, jest mi bardzo trudno pogodzić się z jego niewykonaniem. Tak już mam. Planowanie jest mi niezbędne do tego, żeby jako tako funkcjonować na co dzień, ale z drugiej strony może powodować, że funkcjonowanie się sypie, gdy plan nie wypala. Tym bardziej teraz, kiedy na większość planów zależnych od czynników zewnętrznych trzeba z góry brać poprawkę, przywiązuję się jeszcze mocniej do tych zależnych tylko ode mnie. Dlatego wrzucanie na luz i mówienie sobie: "nie musisz robić tego teraz", "możesz wrócić do tego za pewien czas" nie jest dla mnie wcale prostą sprawą. Już samo zrozumienie przyczyn swojego dyskomfortu wymaga ciągłej pracy nad samoświadomością, a co dopiero mówić o całej reszcie.
Co w związku z tym? Próbuję w głowie dzielić plany na mniejsze etapy i doceniać, że niektóre z nich ukończyłam. Przykładowo, udało mi się powołać do życia regały na materiały do rękodzieła i prac plastycznych. Zamówiłam, pomogłam tacie w składaniu, poprzenosiłam trochę pudeł - i jest. Jeden. Drugi też złożony, ale czeka, aż zrobimy więcej miejsca w pokoju, który ma się stać kuchnią. Tak czy siak, gratów pod nogami zauważalnie ubyło. Już nie ma ryzyka, że po wejściu do "upychalni" ktoś się potknie i zaryje nosem w pudła pełne szyszek albo plastikowych kwiatów. Krok do przodu.

12.07
Szczur wrócił z wyjazdu służbowego i zdążył już przywieźć mnie do Nory. Nieźle się zdziwiłam, gdy go zobaczyłam! Kilka dni temu stracił ząb, przez cały tydzień dużo pracował fizycznie, w ciągu dwóch dób prowadził samochód przez kilkanaście godzin... a tymczasem robi wrażenie znacznie bardziej wypoczętego i wesołego niż po każdym innym tygodniu pracy! Wniosek jest jeden: zamiast na uciążliwe konferencje przełożeni powinni go oddelegowywać do dźwigania ciężkiego sprzętu.
Mnie tymczasem udało się trochę odpuścić, jeśli chodzi o sprzątanie. Wysprzątałam kilka swoich szaf, ale sporo zakamarków zostawiłam. Zrezygnowałam też z trenowania jazdy na rowerze, bo wciąż nie mam wystarczająco dużo energii. Rower nie zając, będzie na mnie czekał.
W zamian zrobiłam kilka innych rzeczy dla siebie: ostrzygłam się na krótko, poszukałam nowych e-booków do nauki hiszpańskiego, odwiedziłam bibliotekę. Kiedy czułam się na siłach, chodziłam na spacery. Do tego pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna spędziłam kilka wieczorów na muzycznych poszukiwaniach.
Ogólnie prawie codziennie w jakichś momentach dnia towarzyszy mi muzyka, ale nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio szukałam jej sama i przesłuchiwałam całe albumy. Od dawna słuchałam tego samego, dodając tylko pojedyncze utwory zasłyszane na fejsie czy YT. Po zeszłorocznym kryzysie poczułam jednak potrzebę zmian - jakoś nieprzyjemnie mi się słucha kawałków, które  towarzyszyły mi zeszłego lata. I tak odkryłam, że wiele moich ulubionych zespołów z czasów nastoletnich nadal tworzy muzykę, a niektórzy artyści wydali po parę albumów, odkąd zaczęłam pracować. Przesłuchałam te albumy i stworzyłam sobie nową podróżniczą playlistę.
A w Warszawie przywitała mnie burza. W zasadzie oglądaliśmy błyskawice rozświetlające niebo już na kilkadziesiąt minut przed stolicą, z autostrady. Powiedziałam Szczurowi, że czuję się przez to trochę jak w Sylwestra.
- Tylko że tym razem szczur jest trzeźwy - zauważył Szczur.

16.07
Pogoda jaka jest, każdy widzi, słyszy i czuje. Zwłaszcza czuje, bo od kilku dni chyba cała Polska zmaga się z wysokimi temperaturami i gwałtownymi burzami.
Moim zdaniem, na miano najmniej komfortowego dnia zasłużyła środa, gdy z okien buchał żar na miarę państw arabskich. Powietrze na dworze zdawało się tak gęste, jakby można je było kroić. Jeśli nawet taki antyfan klimatyzacji jak ja włącza ją na pewien czas co kilka godzin, to znaczy, że sytuacja jest niecodzienna. W tym dniu klima okazała się niezbędna, żeby funkcjonować, a co dopiero mówić o jako takim stanie psychicznym. Na szczęście wieczorem miło spędziliśmy czas z Asią, Tomaszem i Mistrzem Zen, którzy mimo nieprzyjaznego klimatu przyjęli nasze zaproszenie. Bardzo, bardzo mi już brakowało spotkań w realu z ulubionymi ludziami!
Mniej duszny, ale równie gorący poniedziałek wykorzystałam, żeby połazić po galerii handlowej. Kupiłam sobie dwie pary adidasów i kilka książek, w tym prezent urodzinowy dla Szczura.
Wczoraj wieczorem pojechaliśmy ze Szczurem do lasu, żeby wypuścić kilkadziesiąt małych gąsieniczek i co najmniej tyle samo jaj. Na spacerze znalazłam gąsienicę przepięknej ćmy, pyszałka oriona, która siedziała sobie w niecodziennym miejscu - na drewnianej barierce. Liczyłam na długi spacer z powrotem po zmroku, jednak po godzinie usłyszeliśmy nieśmiałe grzmoty. Dla bezpieczeństwa szybko wycofaliśmy się z lasu. Burza tymczasem znowu postraszyła i nie przyszła przez całą noc. W międzyczasie my urządziliśmy sobie queerowy wieczór.
Po dziewiątej rano obudziła nas burza. Zazwyczaj budzę się tu niedługo później, ale dzisiaj żadne z nas nie było na taką pobudkę przygotowane, bo wczoraj queerowaliśmy do trzeciej w nocy. Obudziłam się z bólem łapek. Zrobiłam wszystko, co konieczne (zakupy w piekarni, obiad, mini sprzątanko w kuchni), a przez resztę dnia pokładam się na wszelkich możliwych meblach. Czekamy na kuriera. Zastanawiam się, czy szczęście się do nas uśmiechnie i przyjedzie on na tyle wcześnie, żeby udało się spędzić czas na dworze. Temperatura około dwudziestu trzech stopni jest zbyt przyjemna, żeby cały dzień przesiedzieć w bloku. Accio odkurzacz!
PS Kaczki krzyżówki z parku znowu mają młode. Cuteness overflowing ❤
 
 
 

17.07
Leżę w łóżku przykryta prześcieradłem. Chwilę wcześniej zadzwonił budzik, ale daję sobie jeszcze kilka minut na rozbudzenie się, w końcu mam urlop. Nie muszę zrywać się na równe nogi po pierwszych dźwiękach alarmu.
Do pokoju wchodzi Szczur.
- W kuchni, w tym kubku przykrytym talerzykiem jest Safonid.
- Co? - zastanawiam się półprzytomnie.
- Gdy się obudziłem, coś chodziło mi po włosach. Strzepnąłem to lekko i wtedy Safonid prawie wpadł mi do oka. Nie chciałem cię budzić, dlatego włożyłem go do kubka.
Dobrze, że nie hoduję jadowitych pająków.

20.07
Z serii "Normalny związek, normalna rozmowa": Relatywizm
Przechodzę obok Szczura i o mały włos nie potykam się o jego nogę, która znienacka pojawiła się na mojej drodze.
Ja: Eeej!
Szczur: No co? Ja tu tylko stałem, a ty nadepnęłaś mi na nogę.
Ja: Nie, to ty mi podstawiłeś nogę.

Dzisiaj zatęskniłam za swoją skromną kolekcją minerałów i kamieni szlachetnych.
Pojechaliśmy do Muzeum Ziemi PAN. Będąc w stolicy w wakacje czy ferie zimowe, zawsze staram się odwiedzić jakieś muzeum, w którym jak dotąd nie byłam. A jest w czym wybierać, bo chociaż zwiedziłam ich już sporo, lista jakimś tajemniczym sposobem wydaje się ciągle wydłużać zamiast skracać. Muzeum Ziemi musiało na nas poczekać dość długo ze względu na godziny otwarcia (pora przed obiadem to dla nas najmniej komfortowy czas na wyjścia). Udało nam się jednak jakoś pozbierać.
Zarówno pod względem tematyki, jak i sposobu jej przedstawienia Muzeum Ziemi bardzo przypomina Muzeum Geologiczne. Na wystawach dominują gabloty z minerałami i długie opisy, które moim zdaniem nie sposób przeczytać w czasie krótkiej wizyty. Czytałam więc to, co uznałam za najważniejsze, a przez resztę czasu podziwiałam eksponaty. Zrobiłam zdjęcia tym, które najbardziej mi się podobały. Wtedy właśnie zatęskniłam za swoją kolekcją, bo nagle poczułam potrzebę, żeby rozłożyć na stole swoje minerały, swobodnie poczuć je dotykiem i popatrzeć na nie pod różnymi kątami.
 
 



 
Spośród wystaw stałych najbardziej wciągnęła mnie najdłuższa, "Procesy kształtujące oblicze Ziemi". Mogłabym tam chodzić i chodzić. Szkoda, że gdy uczyłam się o tych procesach na geografii w gimnazjum czy liceum, podawano nam tylko suche fakty z podręcznika. Nie mieliśmy okazji zobaczyć na żywo różnych rodzajów skał, mimo że musieliśmy zapamiętać tabelkę o nich. Bardzo charakterystyczna jest wystawa meteorytów, prezentowanych w ciemności. Odpowiednio rozmieszczone lampy wydobywają z kawałków meteorytów niesamowite refleksy.
Obok głównego budynku muzeum znajduje się drugi, przeznaczony głównie na wystawy czasowe. Obecnie można tam zobaczyć trzy: "Barwny świat minerałów", "Wielkie ssaki epoki lodowcowej", "Chmury i nocne niebo". O nocnym niebie co prawda nie znalazło się zbyt wiele informacji, ekspozycja przede wszystkim zaznajamia z wyglądem i cechami najczęściej występujących chmur. Jeżeli ktoś byłby zainteresowany, autorem większości zdjęć z wystawy jest Marek Wierzbicki - być może da się podejrzeć jego twórczość w sieci. Na końcu porównałam swój wzrost do nogi słonia leśnego i poczułam się malutka jak mrówka. 
Dookoła rozciąga się park Marszałka Rydza-Śmigłego, miejsce ciche, kojące i najwyraźniej atrakcyjne dla zwierząt. Spotkaliśmy goniące się dookoła drzewa wiewiórki i parę rusałek.
 
 
 

22.07
Trochę po dwudziestej drugiej staliśmy ze Szczurem na balkonie, gdy na patio pojawił się mężczyzna. Usiadł na ławce i zaczął głośno mówić do telefonu:
- Nie, nie będę chodził do psychologa. Nie przeszkadza mi, że już byłem, ale nie chcę. Nie będę chodził do psychologa!
Jako mimowolny świadek rozmowy poczułam się nieco skrępowana, więc zaproponowałam Szczurowi szeptem:
- Chodźmy do środka, głupio tak słuchać czyjejś intymnej rozmowy.
Później zaczęłam się jednak zastanawiać, czy temu człowiekowi faktycznie by to przeszkadzało. Z jednej strony, z psychologiem rozmawiać nie chce, ale potencjalnie podzielił się tą informacją z mieszkańcami paru bloków. Z drugiej strony, pamiętam, jak czując się bardzo źle, kilka razy w ciągu jednej nocy dzwoniłam do domu z pokoju hotelowego i opowiadałam ze szczegółami o swoich lękach i objawach psychosomatycznych, kompletnie się nie przejmując, czy ktoś słyszy. Było mi już wszystko jedno. Czasem człowiek może czuć się tak źle, że nie myśli o swojej prywatności, bo to ponad jego siły. Dlatego jednak nie chciałam tego słuchać.

27.07
Zainspirowana dzisiejszym spacerem oraz dyskusją u Uriela, zainteresowałam się, co mówią badania naukowe na temat tego, dlaczego komary gryzą niektórych częściej niż innych. I okazało się, że niektóre powody są ciekawe.

31.07
Z cyklu "Normalny związek, normalna rozmowa":
Szczur: Zobacz, jaki pająk!
Nad łóżkiem Szczura siedzi stworzonko o odnóżach długich na kilka centymetrów.
Ja: I co z nim? Chcesz go zabić?
Sz.: Nie.
Ja: Może wynieś go na balkon.
Sz.: Nie, on mi nie przeszkadza.
Ja: A jeśli zaczniesz chrapać, będziesz otwierał usta i on wejdzie do środka?
Sz.: To będzie wkładka mięsna.
 
Wieczorem Aleksander uświadomił nas na fejsie, że zaobserwowany pajęczak to nie pająk, tylko kosarz.  Zainteresowanych odsyłam do Wikipedii.
 
 


sobota, 17 lipca 2021

[120] Gradobicie

 
W całym swoim trzydziestoletnim życiu nie widziałam takiego gradu, jaki 24 czerwca spadł na miejscowość, gdzie mieszkam. Ponad dwa razy starsi rodzice twierdzą, że też nigdy takiego nie widzieli. W mediach - owszem, ale nie na własne oczy.

Burza nadeszła około osiemnastej. Odpoczywałam wtedy po przedostatnim dniu pracy przed wakacjami, ale nagle poczułam, że muszę wstać. Coś było nie tak. Po chwili zdałam sobie sprawę, że odgłosy, jakie wydaje zbliżająca się burza, nie są normalne. Zazwyczaj między grzmotami występują przerwy, dłuższe lub krótsze, natomiast to był huczący pomruk. Jeden nieprzerwany pomruk, który chwilami cichł lub narastał, ale nie ustawał przez wiele minut. W moim odczuciu to wrażenie było nie lada dziwne i podświadomie wzbudzało jakiś pierwotny niepokój. Chmury miejscami przybrały żółty kolor, a babcia zawsze mówiła, że najniebezpieczniejsze burze są z żółtych chmur.

Po kilku minutach grzmoty w końcu się rozdzieliły i rozpętało się gradobicie. Byliśmy wszyscy w domu, więc szybko pozamykaliśmy okna, spuściliśmy żaluzje i wyłączyliśmy urządzenia elektryczne. Bębnienie gradu o dach brzmiało tak, jakby ktoś rzucał w dom kamieniami. W międzyczasie zgasł prąd.

Intensywne gradobicie ustąpiło równie nagle jak się pojawiło. Zapadła cisza, rozchmurzyło się. Wyszłam na dwór, gdzie zastałam trawnik usiany kawałkami lodu. Niektóre były ogromne, przypominały mi kule wystrzeliwane przez Arktosa w "Tabaludze". Ich zimno aż parzyło w dłoń. Zrobiłam zdjęcia tym leżącym najbliżej; pewnie dałoby się znaleźć jeszcze bardziej okazałe, ale nie chciałam się wykopyrtnąć na oblodzonej trawie. 
 
 




 
 
Po dwóch czy trzech godzinach burza wróciła, tym razem na szczęście już bez gradu, ale też złowieszcza. Nawałnica trwała nieprzerwanie mniej więcej od dwudziestej do pierwszej w nocy. Przez cały ten czas nie mogłam zasnąć, ponieważ grzmoty były zbyt głośne, a w tle odzywały się na przemian sygnały alarmowe okolicznych straży pożarnych. Prądu przez całą noc nie mieliśmy. Włożyłam baterie do świeczek LED-owych i siedziałam przy nich po ciemku, bo niespecjalnie dało się robić cokolwiek konkretnego. Bestia ukrył się w szafie i nie wyściubiał stamtąd nosa. Momentami czułam niepokój, zwłaszcza gdy wiał bardzo silny wiatr - niemal bałam się, że zostanę porwana do Oz jak Dorota. 

Nasza awaria prądu została usunięta nad ranem, ale pracownicy pogotowia energetycznego zapewne długo jeszcze mieli pełne ręce roboty. Na szczęście obeszliśmy się bez większych strat, poza uszkodzoną rynną. Musimy jednak wezwać fachowca, aby dokładnie obejrzał dach. U jednej z sąsiadek nawałnica wywołała znacznie gorsze skutki, ponieważ wszyscy domownicy akurat przebywali poza domem: grad uszkodził samochody, a w domu padły podłączone do prądu kuchenka i zmywarka.

Myślałam, że wakacje nie mogą się zacząć bardziej oryginalnie niż wyjściem attacusa z kokonu, ale anomalie pogodowe to mocna konkurencja w tej dziedzinie.

PS Zdjęcia z moją dłonią przedstawiają kilka różnych kul gradowych, żeby nikt nie miał wątpliwości, że takie rozmiary to nie był żaden wyjątek.