niedziela, 29 kwietnia 2018

[56] O motywacji


Przez większość życia uczestniczyłam w różnego rodzaju testach i egzaminach wyłącznie jako uczeń, a później student. Zazwyczaj podchodziłam do nich spięta, z lepszym lub gorszym skutkiem próbując walczyć z przytłaczającym mnie stresem. W takich momentach koncentrowałam całą moją uwagę na przetrwaniu i zrobieniu tego, co do mnie należy. Zdarzały się też egzaminy łatwe, które nie stresowały nawet mnie, ponieważ ze względu na zakres materiału były dla mnie tylko formalnością. Wtedy myślałam głównie o tym, co będę robić, gdy będzie już po wszystkim: o jak najszybszym zdjęciu niewygodnych, formalnych ubrań, o pójściu do ulubionej kawiarni lub błyskawicznym powrocie do domu.

W ostatnich latach kilka razy miałam okazję spojrzeć na egzaminy z zupełnie innej perspektywy. Mniejsza o to, w jakich dokładnie okolicznościach się one odbywały - kto je pisał, gdzie, jaki był zakres materiału i tak dalej. Odkryłam, że gdy nie trzeba pod presją czasu i ze ściśniętym żołądkiem wykazywać się swoją wiedzą, można przyjrzeć się egzaminowi jako sytuacji społecznej i przy tej okazji poczynić ciekawe spostrzeżenia na temat ludzkich zachowań.

Tym, co solidnie mnie zdziwiło, był fakt, że nawet podczas egzaminów ludzie są świadomi obecności innych osób wokół siebie i że działania tych osób wywierają wpływ na ich własne działania. I nie mam tu wcale na myśli ściągania. Zazwyczaj, gdy minęła jedna trzecia czasu przeznaczonego na egzamin, osoby słabiej przygotowane nie próbowały już pisać, bawiły się długopisami i rozglądały się po sali z mniej lub bardziej niecierpliwymi minami. Moment przełomowy następował, kiedy pierwsza osoba decydowała się na zakończenie podejścia do egzaminu, odkładała swoją pracę i kierowała się do drzwi. Nagle, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, w ślady tej osoby szli inni - jeden za drugim. W ciągu kilku minut liczba ludzi na sali zmniejszała się o około połowę. Pozostali, ci bardziej pochłonięci pisaniem, kontynuowali pracę i kończyli ją we własnym tempie.

Bardziej niż to, że wyjście z sali jednej osoby stawało się impulsem do wyjścia dla innych, zdziwiło mnie jednak, że nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. W ciągu kilkunastu lat edukacji zdawałam kilkadziesiąt egzaminów. Spróbowałam przypomnieć sobie jakieś inne swoje spostrzeżenia na temat zachowania ludzi podczas egzaminów pisemnych z czasów, gdy sama do nich podchodziłam. Nie przypomniałam sobie żadnych. Koncentrując się na swojej pracy i swoim stresie, wyłączałam się całkowicie na ludzi dookoła. Nie patrzyłam. Nie słuchałam. Ponieważ nie potrafiłam szybko pisać odręcznie, nie traciłam czasu na rozglądanie się i zbędne czynności. Wychodziłam z sali, gdy musiałam albo czułam się do tego gotowa.

Później przyszła kolejna myśl, związana już bezpośrednio z gromadnym opuszczaniem sali przez zdających: ile razy w życiu zrobiłam coś tylko dlatego, że inni ludzie to robili? Owszem, przez długi czas chodziłam do kościoła, modliłam się i przystępowałam do sakramentów, choć nie czułam w sobie wiary, bo cała moja rodzina to robiła i nie widziałam żadnej alternatywy. Nadmiernie ulegałam też rodzinie w innych kwestiach. Jeśli jednak wyłączyć rodzinę - ludzi, z którymi mieszkam - ile razy zrobiłam coś z powodu innych? W jakich sytuacjach podążałam za przykładem rówieśników? Takich sytuacji już nie potrafiłam sobie przypomnieć, słowo daję. Ani jednej.

Miałam około dziesięciu lat, gdy po udziale w kilku szkolnych akademiach oznajmiłam, że w kolejnej już nie wystąpię, bo szkoda mi czasu na zostawanie z całą klasą po lekcjach na próbach. Próby były koszmarnie, wręcz śmiertelnie nudne. Koledzy i koleżanki z wielkim wysiłkiem dukali kilkuwersowe wierszyki albo i nie dukali, bo zapomnieli. Nauczycielka krzyczała na nich, że się nie nauczyli, i powtarzała to samo po dwadzieścia razy. Ja po dwóch, trzech próbach znałam na pamięć role wszystkich innych dzieci. Nie widziałam żadnego sensu w marnowaniu tam swojego czasu, podczas gdy w domu mogłam czytać lub obserwować swoje ślimaki. I powiedziałam to, komu było trzeba. Nic mi nie zrobili, bo za bardzo nie było co. Wcześniej chyba żadnemu dziecku nie przyszło do głowy, że nie musi.

Przez całą podstawówkę, gimnazjum, liceum jeździłam tylko na te wycieczki, na które chciałam. Niektórzy się czepiali - mnie i moich rodziców. Jeżeli jednak wiedziałam, że miałabym telepać się przez parę godzin autobusem, żeby na przykład obejrzeć głupawy film, który nie byłby dla mnie ani trochę interesujący, to nie było na mnie rady. Zdarzało się, że ta sama wycieczka bardzo ekscytowała mojego kumpla. Nie miało to na mnie wpływu.

W trzeciej liceum zdecydowałam, że nie pójdę na studniówkę. W tamtych czasach już dobrze wiedziałam, że nie znoszę imprez z tłumem ludzi, głośną muzyką i eleganckimi ciuchami, nawet jeżeli nie do końca sobie uświadamiałam, dlaczego. Wiedziałam między innymi to, że w kobiecych ubraniach czuję się bardzo źle, i to wystarczyło. Fakt, że dwie moje przyjaciółki poszły na swoje studniówki, nie miał znaczenia.

Tak było. Tak jest. I nie sądzę, żeby mogło być inaczej.

Większość ludzi była i jest dla mnie całkowicie neutralna - nie życzę im źle, nie wchodzę w paradę, ale zupełnie nie interesuje mnie, co sobie myślą o moim stylu życia, wyglądzie czy ulubionych sposobach spędzania wolnego czasu. Jeżeli ktoś jest mi bliski lub zwyczajnie go lubię, czasem daję mu się namówić na coś całkiem dla mnie nowego, lubię też czytać polecane przez przyjaciół książki, sporadycznie oglądam polecany film - ale to wszystko pod warunkiem, że poczuję autentyczne zainteresowanie. To, że inni coś robią lub czegoś nie robią, samo w sobie nigdy nie leży u podstaw mojej motywacji. Musi być coś jeszcze: ciekawość, związek z moimi zainteresowaniami, chęć zdobycia wiedzy na jakiś temat lub interesującego mnie, nowego doświadczenia... Coś z wewnątrz, co daje mi poczucie sensu. Jeżeli go nie czuję, nie ma na mnie mocnych. 

Jeżeli jesteś moim przyjacielem, kolegą, znajomym, proponuj mi różne rzeczy, które lubisz, ale nie złość się, gdy odmawiam. Nie bierz tego do siebie. Moja reakcja na Twoje propozycje dotyczy samej proponowanej czynności lub dzieła kultury i naprawdę nie ma związku z moją sympatią czy siłą przywiązania do Ciebie. Ty też bądź wobec mnie szczery, ponieważ tylko w ten sposób mogę się Ciebie nauczyć.


[Jako dodatek zdjęcia z ostatnich spacerów po lesie, a właściwie kilku lasach, bo chodzenie po lasach to akurat jedna z moich ulubionych czynności.]





 






poniedziałek, 2 kwietnia 2018

[55] Rocznica


Wczoraj była rocznica, o której przypomniałam sobie dopiero dzisiaj po północy.

To już dwa lata (i jeden dzień), odkąd urodziłam się drugi raz, tylko dlatego, że ktoś bardzo mocno o mnie walczył.








niedziela, 1 kwietnia 2018

[54] Tęsknota


23 czerwca 2015 r.

Kiedy pierwszy raz spotkałam w realu przyjaciółkę, którą poznałam w wieku piętnastu lat przez Internet, Lawenda wykaligrafowała mi w pamiętniku cytat:


After tonight, who knows where we'll be tomorrow
What if we're never here again?
After tonight, this will be a lifetime ago,
So let's stay up until the sky bleeds red (...)

And we are here
But I already miss you,
Even as you're lying next to me (...)

This time is ours
If I could hold this moment in my hands,
I'd stop the world from moving,
I'd stop the clocks from turning
This time is ours
Inside a frozen memory of us
And we are motionless, motionless

Bravery, Ours


Od siedmiu lat uważam, że mogłoby to być motto dni, gdy spotykam się z przyjaciółmi i najbliższymi znajomymi. Nic, nawet moje własne słowa, nie oddałoby tego, co czuję w te dni, aż tak dobrze. A to dlatego, że większość ludzi, którzy są mi bliscy i w których towarzystwie mogę być w pełni sobą, dzieli ode mnie ponad pięć godzin podróży (a zwykle więcej).

A w niedzielę jedna z dwóch bliskich mi osób, do których mogę dotrzeć w dwadzieścia minut, kolejny raz wyjeżdża na drugi koniec świata, na inny kontynent. I będzie tam mieszkała co najmniej przez dwa lata z krótkimi przerwami.

Dzisiaj, siedząc na kanapie u Mewy i wcinając chiński kisiel sezamowy, który wygląda paskudnie i smakuje przepysznie, czułam, że już tęsknię. Mimo tego udało mi się utrzymać emocje na krótkiej smyczy.

Powtarzałam sobie w myślach: mamy siebie - tego jestem pewna bardziej niż kiedykolwiek.
Mamy też azjatycki komunikator, ponoć lepszy niż ostatnim razem.
I mamy poczucie humoru.

- Pamiętaj: uważaj na siebie! Nie rób tam głupot jak ostatnio. Odezwij się, gdy będziesz na miejscu - wygadywałam po raz n-ty to samo, wisząc na szyi Mewy. - Trzymaj się!
Na co Mewa, która - w przeciwieństwie do Lawendy - nie jest zbyt sentymentalna, odpowiedziała:
- Ja się zawsze trzymam, tylko czasami się puszczam.

A później, kiedy znalazłam się nocą na opustoszałej ulicy, emocje jakimś dziwnym trafem wyswobodziły się z obroży i niespodziewanie poczułam, że mam w ręce już tylko smycz. Poprawiłam plecak na lewym ramieniu i przez jakiś czas biegłam przed siebie najszybciej jak umiałam, jakby tylko to mogło mi pomóc nie myśleć.



31 marca 2018 r.

Ten post miał być o czymś innym niż będzie. Wszystko dlatego, że dzisiaj pada deszcz.

Mam sporo wspomnień związanych z wiosennym deszczem, ale ostatnio na pierwszy plan wysuwa się tamta wiosna, gdy walczyłam o utrzymanie kontaktu z Mewą, i kolejna, kiedy na chwilę odzyskałam tę przyjaźń, żeby później znowu ją utracić. Dzisiejszy wieczór jest szczególny, bo na szum deszczu za oknem nałożył się utwór Coldplay - Everglow, którego nastrój i słowa pasują do tych wspomnień idealnie.

Jestem bardzo kiepska w poznawaniu ludzi - trzeba naprawdę sporego wysiłku z mojej strony i ze strony drugiej osoby, żebym otworzyła się przed kimś nowym. Gorsza niż w poznawaniu ludzi jestem chyba tylko w radzeniu sobie z ich odchodzeniem z mojego życia. Prawdę mówiąc, nigdy sobie z tym nie radzę. Zawsze z taką samą jaskrawością pamiętam tych, którzy na jakimś etapie życia, choćby krótko, byli mi bliscy; pamiętam ich tak, jakby nie dzieliły mnie od nich kilometry ani lata. 

Jeśli chodzi o ludzi, moja szczególna pamięć często sprawia mi ból - wystarczy byle drobnostka, jak smak, zapach czy świstek papieru znaleziony w starej książce, który kojarzy mi się z jakimś zdarzeniem z przeszłości, a zdarzenie to powraca do mnie w najmniejszych szczegółach. Pamiętam, co wtedy jadłam, co czytałam, jaka była pogoda, czasami pamiętam nawet dzień tygodnia, przede wszystkim jednak pamiętam, jak się czułam. Przyłapuję się na tym, że chcę się podzielić tym wspomnieniem z kimś, kto powinien je dzielić ze mną - i nagle uświadamiam sobie, że tej osoby już dla mnie nie ma. Odeszła. W najlepszym razie jestem dla niej miłym wspomnieniem. W najgorszym - już nikim.

Tamtej wiosny, gdy nawalały chińskie komunikatory, burze zastawały mnie w różnych okolicznościach. Najpiękniejsza była jednak ta, którą przeczekiwałam w Teorii, pijąc rooibos i pisząc długi list do Mewy na swoich studenckich wkładach do segregatora - miłych dla oka kartkach w drobną kratkę. Ludzi prawie nie było, jak zwykle o tej porze. Za oknami tańczyły pioruny, ofiary rzęsistego deszczu biegały z parasolami i bez, a ja czułam się jak w bańce, ciepłej i bezpiecznej. Jakby cały świat poza mną i Mewą na dwie godziny przestał istnieć.

Jedne z najważniejszych słów, jakie dostałam od drugiego człowieka, też przyszły do mnie wiosną:
Nie musisz być kobiecą kobietą, możesz być wszystkim. Dziewczynką, mężczyzną, włóczykijem, gwiazdą rocka, ideą. Grunt to otworzyć umysł i nie przejmować się takimi małostkowymi rzeczami. (...) Nie plącz się w normach, tylko eksperymentuj z formą.
(...)
Nie martw się już. Czemu miałabym teraz zdanie o Tobie zmienić? Przecież nic się nie zmieniło.
Być może, ale tylko być może, będę pisać opowiadanie, w którym wystąpią moi przyjaciele. Chcesz być w nim kobietą czy mężczyzną?

Możliwe, że tkwię w błędnym kole. Nie potrafię się pogodzić z odchodzeniem bliskich ludzi, bo tak trudno mi poznawać nowych. Trudno mi wpuścić kogoś nowego do swojego życia, gdy boję się, że on także mnie oswoi, a następnie zniknie w najbardziej nieoczekiwanym momencie, może nawet bez słowa wyjaśnienia. Za każdym razem zadaję sobie to samo pytanie: czy jeszcze potrafię otworzyć się na kogoś nowego? 


They say people come,
Say people go (...)
But when I'm cold, cold,
When I'm cold, cold,
There's a light that you give me
When I'm in shadow,
There's a feeling within me, an everglow 

Coldplay, Everglow