środa, 28 grudnia 2022

[142] Przepis Babci

 
Jeszcze przed kilkoma dniami tegoroczne Święta były dla mnie wielką niewiadomą. Martwiłam się, czy dotrwam do nich w zdrowiu i czy rodzice się nie pochorują. Nie dość, że u mnie w pracy rozpętał się prawdziwy pogrom i zarazki powaliły niemal połowę ludzi, to Szczur też zachorował. Dostał gorączki niedługo po przyjeździe do mnie na weekend, choć ani poprzedniego dnia, ani rano nic tego nie zapowiadało. W niedzielę miał się nieciekawie - leżał pod dwoma kołdrami zakatarzony, spocony, z bólem głowy i z czerwonymi, załzawionymi oczami. Szybko stało się jasne, że prędzej niż za kilka dni nie wróci do Nory ani do pracy. Nie wychodził z wyra nawet po to, by pograć w Rimworld. A kiedy Szczur nie ma siły opiekować się swoimi kolonistami, to znak, że naprawdę nie jest dobrze.

Ostatecznie jednak wszystkim nam dopisało szczęście. Szczur doszedł do siebie i z końcem tygodnia pospieszył do stolicy, zabierając swój gwiazdkowy prezent w postaci książek i mydeł. Mnie i rodzicom jakimś cudem udało się nie złapać infekcji ani od niego, ani od nikogo z mojej pracy. W piątek przygotowania do Wigilii ruszyły pełną parą: mama piekła ciasta, ja i tata robiliśmy generalne porządki. A niedługo później zaczęły się Święta. I były dokładnie takie, jakich mi potrzeba: zdrowe i spokojne. Słuchaliśmy kolęd, rozmawialiśmy, jedliśmy pyszne jedzonko. Dużo czytałam i oglądałam z mamą przewidywalne do bólu, ale odprężające filmy. Nie popsuła mi humoru nawet wpadka, która przydarzyła mi się w samą Wigilię, a mianowicie wypalenie dziury w ślicznym świątecznym bieżniku. Jeżeli czegoś brakowało, to chyba tylko śniegu, który trzy dni przed Wigilią stopniał równie widowiskowo, jak się pojawił. Mimo ponurej pogody wieczorami wychodziłam z Piesą na dłuższe spacery i często przystawałam, żeby nacieszyć się świecącymi dekoracjami.

Tylko jedna rzecz w te Święta odbiegała od normy: na stole oprócz zupy grzybowej pojawiła się siemieniotka - tradycyjna śląska zupa z nasion konopi. Kiedy byłam mała, babcia od strony mamy gotowała ją co roku w Wigilię, a ja postrzegałam to jako coś naprawdę magicznego (może dlatego, że małemu dziecku jeden rok wydaje się wiecznością). Sama zupa nigdy mi nie smakowała, przy jedzeniu zawsze się krzywiłam i nie mogłam się doczekać dobrze znanego smaku ryby. Na szczęście nie byłam zmuszana, żeby zjeść cały talerz - wystarczała odrobinka. Gdy byłam w podstawówce, w pewnym momencie siemieniotkę na wigilijnym stole zastąpił barszcz. Od tego czasu nigdy już się w moim domu nie pojawiła.

Od paru lat chodził mi po głowie pomysł, żeby spróbować odtworzyć stary przepis babci, dopóki pokolenie rodziców go pamięta. Oczywiście w Internecie można znaleźć przepisy na siemieniotkę, ale każdy nieco inaczej ją przygotowuje, a mnie zależało, żeby jak najbardziej przypominała zupę babci. Wraz z wiekiem moje upodobania smakowe dość mocno się zmieniły, więc bardzo mnie ciekawiło, czy teraz zasmakowałaby mi ta zupa. Rok temu myślałam o niej już bardziej serio. Niestety, przeszkodził mi Covid, bo po chorobie nikt w domu nie miał głowy do nowości w kuchni. W tym roku zawczasu kupilyśmy z mamą nasiona. Eksperyment odbył się w Wigilię.

Tak jak podejrzewałam, moje kubki smakowe zupełnie inaczej odebrały siemieniotkę niż w dzieciństwie. Choć zupa nie grzeszy urodą - jest szara i gęsta - okazała się smaczna. Zupa przypomina mi troszkę kisiel sezamowy, który dawno temu Mewa przywiozła mi z Chin, ale nie jest aż tak ciemna ani aż tak strasznie słodka. Mama stwierdziła, że wyszła dokładnie taka, jaką robiła babcia. Podobno pamięta ten smak jeszcze ze swojego dzieciństwa (mama i ciocie też jako dzieci nie przepadały za siemieniotką). Tym samym eksperyment można uznać za udany.

Mój blog nie jest i nigdy nie będzie blogiem kulinarnym, ale w drodze wyjątku zostawię tutaj przepis babci. Może ktoś z Was zechce go wypróbować, nawet niekoniecznie w Wigilię.

 
Siemieniotka (według Babci Rosomaka)
 
Z tego przepisu wystarczyło zupy dla trzech osób.
 
Składniki:
- 30 dag nasion konopi,
- kasza jaglana,
- cebula,
- seler,
- marchew,
- pietruszka,
- sól,
- cukier.

Nasiona przepłukać i zostawić na trochę w wodzie, następnie odcedzić wodę i trochę pougniatać (mama użyła zwykłego wałka do ciasta, a nasiona włożyła do woreczka, żeby nie uciekały). Wsypać nasiona do garnka i wlać tyle wody, aby je przykryła (fot. 1). Zagotować. Gdy woda się zagotuje, pognieść nasiona (można to zrobić tłuczkiem). Gotować dalej na mniejszym ogniu. Wkrótce pojawi się charakterystyczny zapach, a woda zmętnieje. Kiedy na powierzchni pojawi się "mleczko" (fot. 2), przelać wodę przez sitko do osobnego garnka (fot. 3). Nasiona znów pognieść, zalać nową wodą i gotować jak poprzednio, aż będzie można odlać "mleczko". Powtórzyć te czynności jeszcze trzy razy.
Do zebranego "mleczka" (fot. 4) dodać warzywa do smaku. W naszym przypadku były to niewielkie ilości - mniej więcej jedna łyżka startej marchwi, pół łyżki selera, pół łyżki pietruszki, połowa dużej cebuli. Gotować na małym ogniu.
Zemleć w młynku trochę kaszy jaglanej - wystarczą 3 łyżeczki. Zalać kaszę odrobiną wody, wlać do gotującej się zupy i zatrzepać. Doprawić solą i cukrem według uznania.
Podawać z ugotowaną kaszą jęczmienną.
 
 




 
W sieci znalazłam sporo wersji przepisu na siemieniotkę. Zauważyłam, że niektórzy zostawiają na noc nasiona w wodzie, żeby zmiękły, podczas gdy moja babcia zawsze gniotła je w Wigilię. Inni podają zupę z kaszą gryczaną, ryżem lub grzankami zamiast kaszy jaglanej. Jeszcze inni dodają do zupy cukier waniliowy czy pieprz. Myślę, że zawsze można poeksperymentować i stworzyć własną wersję. Tak czy siak, rodzinny przepis został ocalony!