niedziela, 17 marca 2019

[73] Kropelka


It's like forgetting
The words
To your favourite song

You can't believe it
You were always singing along

Regina Spektor, Eet


Ostatni tydzień nauki w piątej klasie podstawówki miał być jak worek Świętego Mikołaja.

Nadszedł dzień, którego nie mogłam się doczekać od dłuższego czasu: naładowany po brzegi autokar zabrał moją klasę i jedną z niższych klas na wycieczkę do Ojcowa. Jakby tego było mało, nauczycielka przyrody zapowiedziała, że dwa dni po wycieczce autokarowej wybierzemy się do lasu.

Choć od urodzenia uwielbiałam przyrodę jako taką, nie przepadałam za przedmiotem o nazwie "przyroda". Zanim poszłam do czwartej klasy, przeczytałam podręcznik i nie mogłam się doczekać, jakie też to fascynujące rzeczy będziemy robić na tych lekcjach. Na pierwszych zajęciach wydawało się, że faktycznie tak będzie, bo oglądaliśmy mikroskop i inne ciekawe elementy wyposażenia pracowni. Z biegiem czasu okazało się jednak, że w szkole nawet przyroda potrafi być śmiertelnie nudna. Lekcje niewiele się od siebie różniły. Zazwyczaj dostawaliśmy do zrobienia w zeszytach jakieś ćwiczenie na podstawie podręcznika, sprawdzaliśmy je wspólnie, nauczycielka trochę się produkowała przy tablicy, po czym zajęcia kończyły się. Nigdy nie wychodziliśmy na dwór. Czasem oglądaliśmy filmy, jednak nie przypominały one tych, które oglądałam w weekendy z tatą. Sprawiały wrażenie nakręconych sto lat temu, z lektorami o głosach tak usypiających, jakby nie istniało nic bardziej nużącego od zwierząt.

Nauczycielka była osobą humorzastą, oczekiwała bezwzględnej dyscypliny i łatwo traciła cierpliwość. Nie lubiła hałaśliwych chłopców, których ciągle trzeba było upominać. Nie lubiła też mnie, bo wierciłam się, często kończyłam ćwiczenia wcześniej niż inni i nie umiałam usiedzieć cicho, zabierałam głos nieproszona albo zadawałam dziwne pytania. Miała w klasie kilkoro pupilków - ciche, potulne dzieci, zazwyczaj dziewczynki, które nigdy nie odzywały się niepytane. Jej totalnym przeciwieństwem była nauczycielka historii, dlatego w tym czasie moim ulubionym przedmiotem stała się historia. Mimo wszystko, odkąd usłyszałam o planowanym wyjściu do lasu, naiwnie wierzyłam, że coś się zmieni. Może teraz, w szóstej klasie?

Wyglądałam podekscytowana przez okno autokaru, ściskając pierwsze samodzielnie kupione pocztówki do mojej kolekcji. Od czasu do czasu zerkałam do tyłu, na młodszego kolegę, którego kojarzyłam z konkursu biblijnego. Miałam ochotę z nim pogadać, ale nie wiedziałam, jak zacząć.

Nagle wszystko się pokiełbasiło. Wycieczka do Ojcowa nie skończyła się tak, jak się wszyscy spodziewali. Nauczyciele byli bardzo niezadowoleni z zachowania kilku chłopców, choć nie jestem już w stanie odtworzyć, na czym polegały ich przewinienia. Najprawdopodobniej były zupełnie typowe dla wieku: chłopcy zaczepiali siebie nawzajem, zagłuszali przewodnika, nie wykonywali poleceń dorosłych wystarczająco szybko, może ktoś naśmiecił w autokarze. W drodze powrotnej nauczycielka przyrody zabrała głos i w ostrych słowach oznajmiła, że wyjście do lasu nie odbędzie się. Nie zasłużyliśmy, żeby nas zabierać na kolejną wycieczkę, bo nie potrafimy się należycie zachować, gdy dorośli chcą nam sprawić przyjemność. Zostaniemy w szkole i obejrzymy film.

Byłam oburzona. Nienawidziłam, gdy dorośli obiecywali coś i nie dotrzymywali słowa. Jeszcze bardziej nienawidziłam odpowiedzialności zbiorowej. Pierwszy raz mieliśmy robić coś ciekawego na przyrodzie, a tu takie buty!

- No nie, słyszałaś? - zapytałam osobę siedzącą obok. - To nie fair! Żeby chociaż te filmy były ciekawe... Znowu będziemy oglądać jakieś nudy o krojeniu dżdżownic. 

Następnego dnia nie obejrzeliśmy jednak żadnego filmu. Zaraz po tym, jak nauczycielka przyrody wprowadziła nas do pracowni historycznej, ponieważ upał dawał się we znaki i w jej własnej sali panował nieprzyjemny zaduch - nigdy nie zapomnę, że to była właśnie ta sala - zaczęła się wielka awantura. Nauczycielka w ironiczny sposób poinformowała klasę, że nie będziemy nic oglądać, zamiast tego będziemy pomimo upału uczyć się z podręcznika, bo dzień wcześniej ja ośmieliłam się skrytykować jej metody nauczania. Byłam w szoku, zwłaszcza że to, co powiedziałam, nie było przeznaczone dla jej uszu - wyraziłam swoje zdanie w rozmowie z inną osobą, a nauczycielka najzwyczajniej w świecie podsłuchała, co mówiłam. Mimo to nauczycielka poczuła się śmiertelnie urażona; przedstawiła sytuację w taki sposób, jakbym popełniła jakąś niewybaczalną zbrodnię przeciw jej autorytetowi, za którą karę poniosą wszyscy znajdujący się w pobliżu. Następnie wygłosiła tyradę na temat mojej zarozumiałości, bezczelności i innych cech, jakie mi przypisała. Przez długi, długi czas szydziła ze mnie na oczach całej klasy. 

Pamiętam to, jakby to było wczoraj: stałam pośrodku sali, wiedząc, że każda z dwudziestu par oczu w tym niedużym pomieszczeniu jest wpatrzona we mnie, ale na żadnej twarzy nie widząc zrozumienia. Czułam się, jakby wszyscy dookoła śmiali się ze mnie, choć jeśli pominąć głos nauczycielki, panowała absolutna cisza. Nie wiem, co było gorsze: jej rozeźlony głos czy właśnie ta cisza, której nie zakłócił nawet pojedynczy szept, bo wszyscy za bardzo bali się ściągnąć na siebie gniew dorosłych. Najgorsza była jednak świadomość, że nikt nie przyjdzie mi z pomocą, ani teraz, ani później, gdy nauczycielka wyjdzie. C., jedyna osoba, na której wsparcie mogłabym liczyć, uczył się teraz w innej szkole. Byłam sama. 

Przez cały czas miałam pewność, że racja jest po mojej stronie, nie tylko co do filmów i odwołania wycieczki, ale też co do tego, że mam prawo do własnego zdania, a obrażanie się o słowa przeznaczone dla cudzych uszu to absurd. Początkowo próbowałam się bronić, wytłumaczyć swoje stanowisko, ale to tylko pogarszało sytuację. Nauczycielki nie interesowało, co myśli dwunastoletni dzieciak. Po paru minutach już nie mówiłam. Nie byłam w stanie. Im dłużej trwało to wszystko, im dłużej czułam na sobie spojrzenia tylu osób, tym bardziej narastała we mnie panika. Byłam gadułą, ale jednak introwertyczką, i występy przed dużą liczbą ludzi zawsze wywoływały u mnie lęk, a to było znacznie gorsze od jakiejkolwiek szkolnej akademii. Serce mi waliło, miałam nogi jak z waty i ręce zlane potem. Kiedy byłam już wystarczająco roztrzęsiona, żeby nie umieć wykrztusić słowa, nauczycielka posłała kogoś po wychowawczynię mojej klasy, po czym poinformowała ją o mojej wielkiej winie. Także w obecności wszystkich dzieci z klasy. 

Nie wiem, ile trwało to zajście w rzeczywistości. Możliwe, że trwałoby krócej, gdybym okazywała więcej emocji, a moja zacięta mina dodatkowo rozsierdziła nauczycielkę. Niewiele zostało na tej lekcji czasu na naukę, zrobiliśmy tylko jakąś krótką notatkę o gwiazdach. Trzęsła mi się ręka. W moim odczuciu, gdy zadzwonił dzwonek na przerwę, od poprzedniej przerwy minęły całe wieki. Jakbym w międzyczasie postarzała się o sto lat.

Pozornie nic się nie zmieniło. Z zewnątrz pozostałam tą samą osobą: dobrze się uczyłam, wygłupiałam się, jeździłam na rowerze, dużo czytałam. Ale kiedy dostałam podręcznik do szóstej klasy, nie przeczytałam go w wakacje, jak to robiłam dotychczas. W środku coś we mnie zgasło. W szóstej klasie nie wypożyczałam już książek o zwierzętach, nie oglądałam z tatą filmów. Nie były to efekty świadomej decyzji, raczej coś, co się zadziało wbrew mojej woli i o czym sama długo nie wiedziałam.

Gdy patrzę wstecz, wydaje mi się niemożliwe, żeby jedno zdarzenie mogło aż tyle popsuć w upartym dzieciaku podobnym do mnie. Przecież poprzednie lata obfitowały w konflikty z rówieśnikami i nauczycielami. Raczej była to ta decydująca kropla, która przeważyła szalę, jak w przypadku trucizny. Szkoła truła mnie kropelka po kropelce od pierwszego dnia, karząc za dociekliwość, szczerość, zainteresowania...

Słońce nadal wschodziło na wschodzie, a zachodziło na zachodzie.

Burze przychodziły i odchodziły.

Tego lata po raz pierwszy od dawna nie było ani jednego ślimaka w moim domu.