sobota, 12 maja 2018

[57] Nietypowa majówka


Tegoroczną majówkę spędziłam bardzo nietypowo - a to dlatego, że... po raz pierwszy od lat nie pojechałam nigdzie na kilka dni. Do samego końca nie byłam pewna, czy oprócz świąt narodowych będę mieć dodatkowe dni wolne od pracy, więc nie mogłam zaplanować z odpowiednim wyprzedzeniem żadnego dłuższego wyjazdu. W ostatniej chwili okazało się, że będę jednak mieć długi weekend. Co zabawne, początkowo wcale nie napawało mnie to optymizmem. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się w długi majowy weekend spać we własnym łóżku - możliwe, że jeszcze przed maturą. Obawiałam się nudy, nieustannych scysji z mamą i brzydkiej pogody uniemożliwiającej relaks na świeżym powietrzu.

Czy czarne scenariusze się sprawdziły? Ależ skąd! Może i nie wyjechałam na majówkę, lecz majówka przyjechała do mnie - w osobie Szczura, który wyjątkowo skorzystał z urlopu i zamieszkał u mnie aż na osiem (!) dni. A były to naprawdę piękne dni, w większości słoneczne i niezwykle ciepłe. Temperatura rzadko spadała poniżej dwudziestu stopni.

Myślę, że nikogo, kto mnie zna, nie zdziwi, że kilka razy wybraliśmy się na spacer po najbliższym lesie. Nietrudno się też domyślić, że stała za tym nie tylko chęć obcowania z przyrodą. Znaczną rolę odegrał mój bzik na punkcie poszukiwania larw motyli, które o tej porze roku zaczynają pojawiać się tu i ówdzie. Misja "znaleźć gąsienice w majówkę" zakończyła się powodzeniem: wypatrzyliśmy zarówno moje ukochane niedźwiedziówki nożówki, jak i kilka przedstawicielek innych gatunków. Całe to towarzystwo, z wyjątkiem jednej larwy żerującej na nieznanej mi roślinie, zabraliśmy ze sobą. Ponieważ zaś włóczęgi sprowadzające się tylko i wyłącznie do szukania gąsienic nudziłyby Szczura, wyznaczaliśmy sobie też inne cele. Jednego dnia postanowiliśmy zdać się na nieznaną nam wcześniej drogę, drugiego dnia dotarliśmy do znajdującego się w lesie bunkra i malutkiej plaży nad zalewem, a jeszcze innym razem szukaliśmy ukrytych w lesie ruinek i spacerowaliśmy pomiędzy polami rzepaku. Zdjęć bunkra i ruinek postanowiłam jednak nie upubliczniać, żeby przypadkiem nie zainspirować kogoś do wyrzucania w tych miejscach śmieci, których już i tak tam nie brakuje.



 



We wtorek 1 maja wstaliśmy w nastroju do wyruszenia na kilkugodzinną wycieczkę. W wyniku internetowych poszukiwań jakiegoś niezbyt odległego zamku, którego jeszcze nie zwiedzaliśmy, padło na Tenczyn. Chwilę później odkryliśmy jednak, że tamtejszy zamek aktualnie nie jest udostępniany zwiedzającym. Szczur zaproponował więc zamek Lipowiec. I ten właśnie kierunek obraliśmy.

Muszę przyznać, że wcześniej albo o zamku Lipowiec nie słyszałam, albo (wersja bardziej prawdopodobna) kilka razy ta nazwa obiła mi się o uszy, ale nie została na dłużej w mojej głowie. Teraz, po wycieczce, trudno mi zrozumieć, dlaczego zamek ten nie jest w mojej okolicy równie popularny, co Ogrodzieniec czy Bobolice - nie pojawia się regularnie na tablicach fejsbukowych znajomych ani w programach wycieczek szkolnych. Jednocześnie bardzo się cieszę, że tak właśnie jest, bo dzięki temu idealnie nadaje się na jednodniową wycieczkę w świąteczny dzień.

Podczas zwiedzania dowiedziałam się co nieco o przeszłości zamku. Najstarsze jego murowane elementy, które zachowały się do dziś - wieża, studnia i system zespołu bramnego - powstały na przełomie XIII i XIV wieku, ale już wcześniej w miejscu, gdzie stoi Lipowiec, istniał zamek drewniany. Lipowiec zasłynął przede wszystkim jako forteca zbuntowanego biskupa Jana Muskaty, który właśnie tutaj przez kilka lat stawiał opór Władysławowi Łokietkowi. (Zabawne, że parę tygodni wcześniej czytałam o tej historii w "Damach polskiego imperium", ale nazwa zamku wypadła mi z głowy!). Od XIV do XVII wieku zamek pełnił funkcję więzienia dla duchowieństwa. Karę odbywał w nim między innymi Franciszek Stankar, włoski teolog i profesor Akademii Krakowskiej, osadzony za działalność reformacyjną. Dzisiaj do celi Stankara można zajrzeć przez otwór w drzwiach. Według legendy, zakochana w nim bez wzajemności kobieta pomogła mu w ucieczce, a następnie rzuciła się z zamkowej wieży i od tamtego czasu nawiedza zamek.

Skoro już mowa o wieży... to doskonałe miejsce, aby zmierzyć się ze swoimi problemami z równowagą i czuciem głębokim. Do końca nie byłam pewna, czy zobaczę panoramę okolicy, bo wysokie, kręte schody, momentami słabo oświetlone, same w sobie stanowiły dla mnie spore wyzwanie, a kiedy już się z nimi uporałam, okazało się, że na końcu jest jeszcze drabina. Stojąc pod drabiną i patrząc w górę, stwierdziłam, że tego już za wiele i wolę spasować. Szczur poszedł więc na górę sam. Kiedy jednak odpoczywałam sobie w komnacie, pojawiła się kobieta z kilkuletnim synkiem - ona próbowała namówić go łagodnie do wejścia na górę, on bardzo się bał. Żadne argumenty nie były w stanie przekonać go do postawienia nogi na drabinie. Dziwnym trafem nagle dostałam powera. Postanowiłam, że pokonam swój lęk i wejdę po drabinie, asekurowana przez Szczura, żeby zachęcić chłopca. No i wlazłam, pomimo że miałam pełne gacie ze strachu! Chłopiec też. Po tym wydarzeniu naszła mnie refleksja: może nie tylko dzieci potrzebują dorosłych, ale również my ich, żebyśmy mieli dla kogo stawać się odważniejszymi niż jesteśmy w rzeczywistości...






Zmotywowani należycie przez udaną wycieczkę do Wygiełzowa, 3 maja pojechaliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego, krainy formacji skalnych i ciekawych zabytków. Głównym celem były ruiny jednego z wielu zamków wybudowanych za panowania Kazimierza Wielkiego - zamku w Ojcowie. Zamierzaliśmy jednak również po prostu powałęsać się po okolicy.

Niestety, tym razem nie było już tak pięknie. Okazało się, że Ojców przeżywał właśnie oblężenie przez tłumy turystów. Całe rodziny Polaków spragnionych majowego wypoczynku, z różnokolorowymi plecakami i rozwrzeszczanymi z ekscytacji dziećmi, upatrzyły sobie na wycieczkę to samo miejsce, co my. Poczułam się zmęczona już po zejściu z wzniesienia, na którym znajdował się parking, bo chyba nic mnie tak nie męczy jak wymagające stuprocentowej koncentracji chodzenie po kamienistej drodze w połączeniu z koniecznością nieustannego myślenia o innych ludziach. Chodzenie tak, żeby nie wpaść na osoby idące z przodu i nie zderzyć się z tymi z tyłu, a jednocześnie nie stracić równowagi, to był hardkor. Później było tylko gorzej. Ponieważ wielu ludziom nie chciało się wydać dziesięciu złotych na płatny parking, spory kawałek drogi do zamku trzeba było przejść ulicą, na której pobocze z obu stron całkowicie zajmowały zaparkowane samochody. Zmuszona iść przed siebie, gdy jadące z naprzeciwka samochody mijały mnie o włos, czułam, jak wzbiera we mnie lęk; przypomniały mi się wszystkie koszmarne sny o samochodach próbujących mnie zabić. Kiedy wreszcie dotarliśmy do zamku, energii na zwiedzanie zostało mi bardzo mało.

W Ojcowie do dnia dzisiejszego przetrwały fragmenty murów obronnych, wieża (wejść się nie da - aktualnie w remoncie) i baszta, w której urządzono niewielką wystawę na temat przeszłości zamku. Spacerując wewnątrz zamkowych murów, można dowiedzieć się co nieco o florze i faunie parku narodowego z tablic informacyjnych, a później przyjrzeć się okolicznym skałom. Myślę, że ruiny zamku w Ojcowie są całkiem przyjemnym miejscem i dobrym punktem wyjścia do dalszego zwiedzania okolicy, my jednak po półtorej godziny skończyliśmy wycieczkę. Potężne przebodźcowanie trzymało nas jeszcze długo po powrocie, sprawiając, że Szczur błyskawicznie poszedł spać i przespał wiele godzin, a ja pierwszy raz od dawna zjadłam obiad w łóżku.







Długi majowy weekend przydał się nie tylko po to, aby znaleźć pierwsze w tym roku gąsienice, powłóczyć się po lasach i zwiedzić kolejne zamki. Udało mi się także wreszcie znaleźć czas na zainteresowania zaniedbane z powodu pracy. Chodziłam spać bardzo późno, żeby jak najwięcej wycisnąć z tych cudownych godzin pomiędzy północą a trzecią nad ranem, gdy nikt nie przerywa człowiekowi czytania książek, segregowania pocztówek i oglądania anime. Zmobilizowałam się nawet do zrobienia porządków w szafie z ciuchami i wyeliminowania z niej stosu prehistorycznych ubrań.

Wolne dni skończyły się jak zawsze za szybko, dając mi przedsmak wakacji i pozostawiając uczucie niedosytu. I znowu jest na co czekać...