Pokazywanie postów oznaczonych etykietą parki narodowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą parki narodowe. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 października 2024

[168] W Szwajcarii Saksońskiej (cz. I)


Dzień pierwszy
Wczoraj w nocy przyjechaliśmy do Niemiec, do niedużej miejscowości w Szwajcarii Saksońskiej. To kolejne miejsce, w którym wiele lat temu zakochałam się od pierwszej pocztówki, a była nią jedna z moich pierwszych zdobyczy z Postcrossingu. Bardzo jestem ciekawa, czy rzeczywistość dorówna oczekiwaniom.
Pomieszkujemy tu w regionie Bad Schandau, który wziął swoją nazwę od miasteczka nad Łabą, znanego od początków XIX wieku ze swoich walorów uzdrowiskowych. Słowo "Bad" oznacza po niemiecku spa, uzdrowisko. Dodawano je w Niemczech do nazwy miejscowości, gdy oficjalnie uznawano ją za kurort.
Pierwszego dnia wstaliśmy jeszcze nie całkiem wypoczęci po kilkugodzinnej podróży, a ja do tego obolała w wyniku długiego siedzenia w jednej pozycji. Od rana zanosiło się na upał. Poprosiłam więc Szczura, żeby obmyślił dla nas jakąś niezbyt wymagającą wycieczkę, biorąc pod uwagę także możliwości Pięknej. Przy planowaniu Szczur skorzystał z artykułu "Hiking with dogs" na oficjalnej stronie Saksońskiej Szwajcarii.
Udaliśmy się samochodem do Dittersbach, dzielnicy miejscowości o przerażająco długiej i trudnej do zapamiętania nazwie: Dürrröhrsdorf-Dittersbach. Tam weszliśmy na szlak oznaczony żółtą kropką, który poprowadził nas urokliwą ścieżką wzdłuż rzeki Wesenitz (dopływu Łaby). Później, już po powrocie, doczytałam, że to miejsce nazywa się Lieblingstal, czyli Ulubiona Dolina. Po drodze minęliśmy kapliczkę świętego Huberta, gdzie najbardziej rzuciła nam się w oczy roztrzaskana figura. W dolinie zaobserwowaliśmy wiele motyli (zwłaszcza bielinków) i liczne skupiska gąsienic rusałki pawika na pokrzywach. Następnie, idąc przez cienisty las, napotkaliśmy kilka pomników i mostków, w tym Teufelsbrücke - Diabelski Most. Ku mojemu zdziwieniu, był to zupełnie niepozorny, mały mostek, który niczym się nie wyróżniał. Możliwe, że wiąże się z nim jakaś ciekawa legenda, inaczej trudno uzasadnić nazywanie go diabelskim. 









Droga prowadząca w górę nie była bardzo stroma ani wymagająca, mimo to w pewnym momencie zaczęłam czuć się zmęczona. Upał dawał się we znaki, choć na szczęście szliśmy na przemian w słońcu i w cieniu, a w lesie wiał przyjemny wietrzyk. Regularnie zatrzymywaliśmy się, żeby napić się i dać pić Pięknej. Trochę dłużej odpoczęliśmy przy stawie o nazwie Drei Kastanien Teich. Rzeczywiście rosną tam trzy kasztanowce, niestety na całego zaatakowane przez szrotówka, tak samo jak w mojej rodzinnej miejscowości. Później poszliśmy dalej w górę. Na szczycie wzniesienia Schöne Höhe zastaliśmy bardzo ładny dworek, gdzie można skorzystać z punktu widokowego na wieży. Według instrukcji w Internecie, trzeba poprosić o klucz w pensjonacie obok, jednak Szczur zastał tam zamknięte drzwi. Poprzestaliśmy więc na zdjęciach dworku i ruszyliśmy w dół zgodnie z oznaczeniami. Po drodze mijaliśmy niedużą jaskinię, ale nie mieliśmy już łyżeczek na wejście tam. Od pewnego czasu myśleliśmy bardzo intensywnie o czekającym w domu jedzeniu i piciu.
Na koniec ciekawostka. Podczas wycieczki zauważyłam w kilku miejscach wzmianki o człowieku nazwiskiem von Quandt. Przechodziliśmy obok jego pomnika, przed dworkiem też pojawiło się to nazwisko. Nie wiedziałam, kto to. W domu przeczytałam, że Johann Gottlob von Quandt był artystą, historykiem sztuki i kolekcjonerem obrazów. Poznał osobiście Goethego i korespondował z nim. Wspierał też finansowo młodych, utalentowanych artystów z ubogich rodzin. To właśnie on zlecił budowę Belwederu - dworku na Schöne Höhe. Spoczywa na cmentarzu w Dittersbach.






Dzień drugi
Dzisiaj pojechaliśmy zobaczyć miejsce, które jest wizytówką Szwajcarii Saksońskiej i króluje na tutejszych pocztówkach - Bastei. To formacja skalna wznosząca się nad Łabą, znana z pięknych widoków i mostu z piaskowca wybudowanego w połowie XIX wieku. 
Podobno Bastei i oglądane z tego miejsca krajobrazy inspirowały wielu malarzy i poetów. Obecnie raczej niełatwo znaleźć tam natchnienie, bo przez most codziennie przewalają się tłumy turystów - jeśli już, to raczej poza sezonem albo wcześnie rano. Znacznie łatwiej o przebodźcowanie niż o wenę twórczą. Widząc tłum na moście, Szczur zadecydował, że nie będziemy pchać się tam z Piesą. Poszłam sama, starając się na chwilę zapomnieć o możliwości utraty równowagi w tłumie i nacieszyć się pięknymi widokami. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Niestety, okazało się, iż ruiny zamku Neurathen są teraz wyłączone ze zwiedzania z powodu jakichś prac konserwatorskich. Nastawiałam się na wejście tam, więc poczułam się rozczarowana. Prawdziwy pech! Oczywiście z dawnej kamiennej twierdzy niewiele ostało się do współczesnych czasów, ale uwielbiam zamki. 
Po powrocie zaproponowałam Szczurowi, aby też poszedł zobaczyć most, podczas gdy ja poczekam z Piękną. Zgodził się, ale bez entuzjazmu. Choć oboje nie przepadamy za byciem w tłumie, z naszej dwójki to Szczur szybciej przestymulowuje się w takiej sytuacji. Ja umiem do pewnego stopnia "odciąć się" mentalnie od tego, co dzieje się dookoła, jeśli bardzo mi na czymś zależy. Gorzej znoszę drobne niedogodności związane z temperaturą, głodem czy fakturą ubrań, niż krótkie przebywanie w tłumie. Szczur ma inaczej i nie potrafi rozluźnić się, gdy dookoła jest tłoczno. Jestem mu wdzięczna, że pomimo tego czasami zgadza się towarzyszyć mi do jakiegoś popularnego miejsca. 







O wiele bardziej atrakcyjna dla Szczura i Piesy była druga część dzisiejszej wycieczki. Po "odhaczeniu" Bastei i moim ataku na sklepik z pocztówkami weszliśmy na szlak prowadzący przez wąwóz Schwedenlöcher. Szlak ten liczy około dziewięciuset schodów! Nie jest jednak trudny, zważywszy że poradziłam sobie bez moich czarnych butów do chodzenia po górach. Piękna radziła sobie jeszcze lepiej niż ja. Potrzebowała pomocy tylko na odcinku, gdzie schody w dół były metalowe - wtedy Szczur przeniósł ją na rękach. W czasie wędrówki spotkaliśmy co najmniej kilkoro innych ludzi z psami, zarówno maleńkimi, jak i dużymi. Wśród turystów nie brakowało Polaków. Oprócz niemieckiego i polskiego słyszałam też ukraiński, angielski, hiszpański czy portugalski.
(Ja: Jak myślisz, który naród najgłośniej beka w tym parku narodowym?
Szczur: Polacy?
Ja: Taaa... Na cały głos i w dodatku przy własnych dzieciach. Gdyby chociaż nie zdradzali, skąd są, ale nie... mówią "przepraszam" i już wszystko wiadomo.)
Im niżej schodziliśmy, tym robiło się chłodniej i bardziej wilgotno. Cały tydzień według prognoz ma być upalny, a my nie jesteśmy miłośnikami temperatur powyżej trzydziestu stopni, więc w wąwozie odetchnęliśmy. Od czasu do czasu dotykałam omszałych skał i nie mogłam uwierzyć, jak są zimne. Piękna też była tego świadoma. Kiedy robiliśmy postoje, opierała się o skały, co wyraźnie sprawiało jej przyjemność.
Nazwę "Schwedenlöcher" tłumacz Google przetłumaczył nam jako "szwedzkie dziury". Zastanawialiśmy się, jaka mogła być geneza tego dziwnego słowa. Faktycznie, widzieliśmy różnych kształtów otwory w skałach, ale czy na pewno o to chodziło? Szczur stwierdził, że owe dziury pewnie mają być szwajcarskie, a nie szwedzkie. Dopiero w nocy, szperając w necie, poznałam rozwiązanie tej zagadki. Wąwóz został tak nazwany, ponieważ  w czasie wojny trzydziestoletniej mieszkańcy okolicznych miejscowości ukrywali się w nim przed Szwedami.





Dzień trzeci
Po wycieczce do Bastei i nocnym gotowaniu obudziłam się dopiero o jedenastej, a i to tylko dlatego, że wtedy obudził się Szczur. Mimo tak długiego odpoczynku oboje nie czuliśmy się najlepiej przez pierwszą połowę dnia. Nic poważnego, po prostu brzuchy trochę nam się zbuntowały. U mnie to normalny skutek doświadczenia wielu różnych emocji w ciągu kilku dni. Szczur zjadł coś, czego zwykle nie jada. Dość szybko opanowaliśmy sytuację, ale było za późno na daleką wycieczkę, a poza tym zwyczajnie nie mieliśmy na to energii. Spokojnie się wykąpaliśmy, zjedliśmy "na kwaterze" i wyszliśmy dopiero o siedemnastej. Może i dobrze się stało, bo upał dzisiaj był nieziemski. Otwierając drzwi na werandę, czułam, jak do pokoju wdziera się żar z piekła rodem. 
Pojechaliśmy sobie z Piesą do miejscowości Lohmen, która jest nazywana "bramą do Saksońskiej Szwajcarii". Właśnie tam, w lesie, Szczur chciał zobaczyć niedużą elektrownię wodną. Ledwie wysiedliśmy z samochodu, spotkaliśmy sympatyczną panią z niewidomym pieskiem, a ona wskazała nam ukrytą wśród krzewów ścieżkę w dół. I rzeczywiście, weszliśmy tamtędy do lasu, po czym ścieżka poprowadziła nas wzdłuż urwiska. Na dole znajdował się zbiornik wodny. Szum wody przelewającej się przez zaporę słyszeliśmy już na początku ścieżki. Na drugim brzegu rozpościerały się skały, co skłoniło Szczura do rozmyślań o tym, jak trudno musiało być przed wiekami dotrzeć w podobne miejsce. W lesie napotkaliśmy kolejne formacje skalne i urokliwy mostek. 
Według tabliczki informacyjnej, elektrownia wytwarza prąd dla około trzystu pięćdziesięciu gospodarstw domowych w Lohmen. Z drogowskazów dowiedziałam się natomiast, że ta niepozorna ścieżka jest częścią Malerweg, znanego "szlaku malarzy". Oczywiście, bardzo maleńką częścią, bo Malerweg, uznawany za jeden z najpiękniejszych szlaków w całych Niemczech, ma ponad sto kilometrów długości. Niespieszny spacer tamtędy dobrze nam zrobił. To zacienione i ciche miejsce, całkowite przeciwieństwo popularnych szlaków.
"Na kwaterze" odwiedzili nas dzisiaj liczni goście. Przed południem Szczur zawołał mnie do okna wychodzącego na werandę, żeby pokazać mi mysz. Mysz odpoczywała w kąciku i szybko zwiała, gdy Szczur otworzył drzwi. W mieszkaniu znalazłam też pasikonika i dwie śliczne ćmy, w tym sadzankę rumienicę (kiedyś taką wyhodowałam). Całkiem przyjemne towarzystwo!









sobota, 12 maja 2018

[57] Nietypowa majówka


Tegoroczną majówkę spędziłam bardzo nietypowo - a to dlatego, że... po raz pierwszy od lat nie pojechałam nigdzie na kilka dni. Do samego końca nie byłam pewna, czy oprócz świąt narodowych będę mieć dodatkowe dni wolne od pracy, więc nie mogłam zaplanować z odpowiednim wyprzedzeniem żadnego dłuższego wyjazdu. W ostatniej chwili okazało się, że będę jednak mieć długi weekend. Co zabawne, początkowo wcale nie napawało mnie to optymizmem. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się w długi majowy weekend spać we własnym łóżku - możliwe, że jeszcze przed maturą. Obawiałam się nudy, nieustannych scysji z mamą i brzydkiej pogody uniemożliwiającej relaks na świeżym powietrzu.

Czy czarne scenariusze się sprawdziły? Ależ skąd! Może i nie wyjechałam na majówkę, lecz majówka przyjechała do mnie - w osobie Szczura, który wyjątkowo skorzystał z urlopu i zamieszkał u mnie aż na osiem (!) dni. A były to naprawdę piękne dni, w większości słoneczne i niezwykle ciepłe. Temperatura rzadko spadała poniżej dwudziestu stopni.

Myślę, że nikogo, kto mnie zna, nie zdziwi, że kilka razy wybraliśmy się na spacer po najbliższym lesie. Nietrudno się też domyślić, że stała za tym nie tylko chęć obcowania z przyrodą. Znaczną rolę odegrał mój bzik na punkcie poszukiwania larw motyli, które o tej porze roku zaczynają pojawiać się tu i ówdzie. Misja "znaleźć gąsienice w majówkę" zakończyła się powodzeniem: wypatrzyliśmy zarówno moje ukochane niedźwiedziówki nożówki, jak i kilka przedstawicielek innych gatunków. Całe to towarzystwo, z wyjątkiem jednej larwy żerującej na nieznanej mi roślinie, zabraliśmy ze sobą. Ponieważ zaś włóczęgi sprowadzające się tylko i wyłącznie do szukania gąsienic nudziłyby Szczura, wyznaczaliśmy sobie też inne cele. Jednego dnia postanowiliśmy zdać się na nieznaną nam wcześniej drogę, drugiego dnia dotarliśmy do znajdującego się w lesie bunkra i malutkiej plaży nad zalewem, a jeszcze innym razem szukaliśmy ukrytych w lesie ruinek i spacerowaliśmy pomiędzy polami rzepaku. Zdjęć bunkra i ruinek postanowiłam jednak nie upubliczniać, żeby przypadkiem nie zainspirować kogoś do wyrzucania w tych miejscach śmieci, których już i tak tam nie brakuje.



 



We wtorek 1 maja wstaliśmy w nastroju do wyruszenia na kilkugodzinną wycieczkę. W wyniku internetowych poszukiwań jakiegoś niezbyt odległego zamku, którego jeszcze nie zwiedzaliśmy, padło na Tenczyn. Chwilę później odkryliśmy jednak, że tamtejszy zamek aktualnie nie jest udostępniany zwiedzającym. Szczur zaproponował więc zamek Lipowiec. I ten właśnie kierunek obraliśmy.

Muszę przyznać, że wcześniej albo o zamku Lipowiec nie słyszałam, albo (wersja bardziej prawdopodobna) kilka razy ta nazwa obiła mi się o uszy, ale nie została na dłużej w mojej głowie. Teraz, po wycieczce, trudno mi zrozumieć, dlaczego zamek ten nie jest w mojej okolicy równie popularny, co Ogrodzieniec czy Bobolice - nie pojawia się regularnie na tablicach fejsbukowych znajomych ani w programach wycieczek szkolnych. Jednocześnie bardzo się cieszę, że tak właśnie jest, bo dzięki temu idealnie nadaje się na jednodniową wycieczkę w świąteczny dzień.

Podczas zwiedzania dowiedziałam się co nieco o przeszłości zamku. Najstarsze jego murowane elementy, które zachowały się do dziś - wieża, studnia i system zespołu bramnego - powstały na przełomie XIII i XIV wieku, ale już wcześniej w miejscu, gdzie stoi Lipowiec, istniał zamek drewniany. Lipowiec zasłynął przede wszystkim jako forteca zbuntowanego biskupa Jana Muskaty, który właśnie tutaj przez kilka lat stawiał opór Władysławowi Łokietkowi. (Zabawne, że parę tygodni wcześniej czytałam o tej historii w "Damach polskiego imperium", ale nazwa zamku wypadła mi z głowy!). Od XIV do XVII wieku zamek pełnił funkcję więzienia dla duchowieństwa. Karę odbywał w nim między innymi Franciszek Stankar, włoski teolog i profesor Akademii Krakowskiej, osadzony za działalność reformacyjną. Dzisiaj do celi Stankara można zajrzeć przez otwór w drzwiach. Według legendy, zakochana w nim bez wzajemności kobieta pomogła mu w ucieczce, a następnie rzuciła się z zamkowej wieży i od tamtego czasu nawiedza zamek.

Skoro już mowa o wieży... to doskonałe miejsce, aby zmierzyć się ze swoimi problemami z równowagą i czuciem głębokim. Do końca nie byłam pewna, czy zobaczę panoramę okolicy, bo wysokie, kręte schody, momentami słabo oświetlone, same w sobie stanowiły dla mnie spore wyzwanie, a kiedy już się z nimi uporałam, okazało się, że na końcu jest jeszcze drabina. Stojąc pod drabiną i patrząc w górę, stwierdziłam, że tego już za wiele i wolę spasować. Szczur poszedł więc na górę sam. Kiedy jednak odpoczywałam sobie w komnacie, pojawiła się kobieta z kilkuletnim synkiem - ona próbowała namówić go łagodnie do wejścia na górę, on bardzo się bał. Żadne argumenty nie były w stanie przekonać go do postawienia nogi na drabinie. Dziwnym trafem nagle dostałam powera. Postanowiłam, że pokonam swój lęk i wejdę po drabinie, asekurowana przez Szczura, żeby zachęcić chłopca. No i wlazłam, pomimo że miałam pełne gacie ze strachu! Chłopiec też. Po tym wydarzeniu naszła mnie refleksja: może nie tylko dzieci potrzebują dorosłych, ale również my ich, żebyśmy mieli dla kogo stawać się odważniejszymi niż jesteśmy w rzeczywistości...






Zmotywowani należycie przez udaną wycieczkę do Wygiełzowa, 3 maja pojechaliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego, krainy formacji skalnych i ciekawych zabytków. Głównym celem były ruiny jednego z wielu zamków wybudowanych za panowania Kazimierza Wielkiego - zamku w Ojcowie. Zamierzaliśmy jednak również po prostu powałęsać się po okolicy.

Niestety, tym razem nie było już tak pięknie. Okazało się, że Ojców przeżywał właśnie oblężenie przez tłumy turystów. Całe rodziny Polaków spragnionych majowego wypoczynku, z różnokolorowymi plecakami i rozwrzeszczanymi z ekscytacji dziećmi, upatrzyły sobie na wycieczkę to samo miejsce, co my. Poczułam się zmęczona już po zejściu z wzniesienia, na którym znajdował się parking, bo chyba nic mnie tak nie męczy jak wymagające stuprocentowej koncentracji chodzenie po kamienistej drodze w połączeniu z koniecznością nieustannego myślenia o innych ludziach. Chodzenie tak, żeby nie wpaść na osoby idące z przodu i nie zderzyć się z tymi z tyłu, a jednocześnie nie stracić równowagi, to był hardkor. Później było tylko gorzej. Ponieważ wielu ludziom nie chciało się wydać dziesięciu złotych na płatny parking, spory kawałek drogi do zamku trzeba było przejść ulicą, na której pobocze z obu stron całkowicie zajmowały zaparkowane samochody. Zmuszona iść przed siebie, gdy jadące z naprzeciwka samochody mijały mnie o włos, czułam, jak wzbiera we mnie lęk; przypomniały mi się wszystkie koszmarne sny o samochodach próbujących mnie zabić. Kiedy wreszcie dotarliśmy do zamku, energii na zwiedzanie zostało mi bardzo mało.

W Ojcowie do dnia dzisiejszego przetrwały fragmenty murów obronnych, wieża (wejść się nie da - aktualnie w remoncie) i baszta, w której urządzono niewielką wystawę na temat przeszłości zamku. Spacerując wewnątrz zamkowych murów, można dowiedzieć się co nieco o florze i faunie parku narodowego z tablic informacyjnych, a później przyjrzeć się okolicznym skałom. Myślę, że ruiny zamku w Ojcowie są całkiem przyjemnym miejscem i dobrym punktem wyjścia do dalszego zwiedzania okolicy, my jednak po półtorej godziny skończyliśmy wycieczkę. Potężne przebodźcowanie trzymało nas jeszcze długo po powrocie, sprawiając, że Szczur błyskawicznie poszedł spać i przespał wiele godzin, a ja pierwszy raz od dawna zjadłam obiad w łóżku.







Długi majowy weekend przydał się nie tylko po to, aby znaleźć pierwsze w tym roku gąsienice, powłóczyć się po lasach i zwiedzić kolejne zamki. Udało mi się także wreszcie znaleźć czas na zainteresowania zaniedbane z powodu pracy. Chodziłam spać bardzo późno, żeby jak najwięcej wycisnąć z tych cudownych godzin pomiędzy północą a trzecią nad ranem, gdy nikt nie przerywa człowiekowi czytania książek, segregowania pocztówek i oglądania anime. Zmobilizowałam się nawet do zrobienia porządków w szafie z ciuchami i wyeliminowania z niej stosu prehistorycznych ubrań.

Wolne dni skończyły się jak zawsze za szybko, dając mi przedsmak wakacji i pozostawiając uczucie niedosytu. I znowu jest na co czekać...

sobota, 13 sierpnia 2016

[14] Co w puszczy piszczy


Puszcza Kampinoska... Wiosną pokochałam ją od pierwszego wejrzenia i za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się tak samo. Nie wiem, jak ten stan emocjonalny nazwać ani czy w ogóle jest sens próbować. Składają się na niego i oszołomienie faktem, że takie miejsca w ogóle istnieją, i chłonięcie otoczenia wszystkimi zmysłami, i błogi, stuprocentowy spokój, którego na co dzień nie odczuwam prawie nigdy. Gdybym mogła przebywać tam, kiedy tylko zechcę, byłabym najszczęśliwszym stworzeniem na Ziemi.

Ale nie mogę. 

Dlatego każdą wizytę w Puszczy zamierzam wykorzystać na szwendanie się z aparatem, obserwowanie, słuchanie i po prostu bycie.

***

Lista motyli, które rozpoznałam w Puszczy:
- Rusałka kratkowiec;
- Rusałka pawik;
- Rusałka pokrzywnik;
- Rusałka żałobnik - widziałam go pierwszy raz w życiu!;
- Rusałka admirał;
- Latolistek cytrynek;
- Modraszek - nie wiem, jaki dokładnie, a może minęło mnie kilka różnych;
- Bielinek rzepnik;
- Znamionówka tarniówka.

***

Na co dzień bardzo, bardzo tęsknię do ciszy. Szukam jej, uciekając wieczorami w okolice lasu albo zamykając się w pokoju. W Puszczy uświadomiłam sobie jednak, że nic z tego, co znałam wcześniej, nie jest prawdziwą ciszą. Jak w piosence Natalii Kukulskiej, którą usłyszałam kiedyś w dzieciństwie: "I ciszy nikt nie zna tu". 

Świat, który mnie otacza, nie zna ciszy.